25
autor: Aishele
Uderzenie wyprowadzone przez Agamanda było potężne, lecz niestety - czerwony "sztukmistrz" diabelsko zwinnym ruchem odskoczył poza jego zasięg. Jednak nic nie poszło na marne - przeciwnik został zdekoncentrowany przynajmniej na tyle, by zostawić w spokoju owego starszego rycerza... A ten zaraz odzyskał rezon i prędko dobył broni, by ramię w ramię z Prawdomównym rzucić się na łotra o spiczastych uszach.
Siwe włosy i poorane zmarszczkami oblicze kazałyby podejrzewać, że to rycerz już tylko z tytułu, że miecz u pasa nosi jedynie z przyzwyczajenia, jako ozdobę i wspomnienie dawnych lat... Tym bardziej zaskakująca okazała się jego zręczność, z jaką wytrącił napastnikowi nóż. Razem z dłonią.
Fałszywy sztukmistrz jęknął, krew chlusnęła mu z kikuta, zalewając posadzkę, koronkowy obrus i jego własne odzienie, czyniąc je - o ile to możliwe - jeszcze bardziej czerwonym. Nie poddał się jednak jeszcze - wyrzucił przed siebie ciężki, płonący łańcuch...
Agamand Prawdomówny przypomniał sobie o rozciętym policzku, kiedy poczuł w nim nagle potworne mrowienie. Zdrętwiało mu już pół twarzy i gdyby chciał coś teraz powiedzieć - nie mógłby.
Na całej sali, usłanej trupami i drżącymi ze strachu rannymi, walczyli już tylko oni - Agamand, leciwy rycerz i czerwony zbój bez dłoni. Pozostała dwójka napastników przepadła jak kamień w wodę - kiedy? Jak? Którędy? Dokąd? Próżno pytać...
Dziwne odrętwienie twarzy rozchodziło się prędko - teraz Agamand przestał już widzieć na lewe oko, w głowie mu się zakręciło, poczerwieniało, poczerniało... Dalszego przebiegu walki już nie pamiętał.
*
Zielone liście dębu i złote sylwetki gryfów otaczały go ze wszystkich stron. Tonął wręcz w tej zieleni i w tym złocie, tonął jak w stawie, zalanym promieniami popołudniowego słońca. Nie narzekał na to uczucie. Było mu ciepło, miękko, nic nie bolało. Słyszał cichy, jednostajny, kołyszący szum. Szum deszczu.
A potem przez ów szum przebił się głos młodej kobiety. Uzdrowicielki, jak prędko zrozumiał.
- Panie Agamandzie, no wreszcie! Obudził się pan, to znak, że trucizna opuściła wreszcie ciało. Może pan wstać, śmiało, śmiało!
Znajdował się w jednej z zamkowych komnat. Tej, która cała obita była drogocennym jedwabiem, wyszywanym w dębowe liście i gryfie sylwety. Znał to miejsce. Sypiał nawet w tym samym łożu, goszcząc na kasztelańskim zamku... Ale wtedy nocny stoliczek - ten śliczny, na nóżkach rzeźbionych na kształt zwierzęcych - nie był zastawiony medycznymi narzędziami i dziesiątkami buteleczek o pachnącej ostro zawartości. Nie było tu wówczas także tej niewiasty - szarookiej, skromnie ubranej, w wykrochmalonym białym fartuchu i z budzącą zaufanie twarzą. Znał ją z widzenia, choć nie pamiętał, jak się zwała.
Za oknem padał deszcz. Był dzień, ale tak szary i smutny, że równie dobrze mógłby być jesienną nocą.