POST BARDA
Muzyka
Zamknięci w barierze obrońcy faktycznie mogli odbierać szalejącą nad nimi burzę jako koniec świata. Rezonujący bąbel magiczny nagłaśniał gromy, które w pewnym momencie przestały po prostu uderzać, zamieniając się w ciągły, buczący dźwięk i oślepiające światło. Wszystko, nawet ci najbliżej Constantina rozmywali się w bieli, chociaż widział, że coraz trudniej jest im skupiać uwagę na tym, co dzieje się wokół. Także i kapłani wydawali się być przejęci, chociaż w całym ferworze nie było słychać już praktycznie ich śpiewów. Mimo tego trwali, wiedząc, że może to być ich koniec.
I pomimo pełnego obaw rozkazu ucieczki, pomimo szalejącej na zewnątrz katastrofy i strat, które poniósł jego oddział, Constantin stanął tam, zdzierając sobie gardło, by wszyscy mogli chociaż zwrócić na niego uwagę. Napędzany gniewem bożym wydał własny rozkaz, a wszyscy, nawet ci ranni zbili się w okrąg tuż przed linią z popiołów, tyłem do kapłanów, obserwując ich otoczenie. Na twarzach wymalowana była determinacja i pogodzenie się z myślą o własnej śmierci, nawet w tak tragiczny sposób. Wiedzieli, na co się piszą i postanowili dokończyć swoją krucjatę, ochronić sługi boże przed złem czającym się w każdym zakamarku tego świata.
— ZA KERON! W IMIĘ SAKIRA! — skandowali, żałośnie cicho względem tego, co działo się nad nimi. Holscher widział natomiast, że bestia boża wdzięcznie nazwana Iskarem uśmiechała się w jego stronę, na twarzy mając grymas mogący być może być zinterpretowanym jako duma. Salztein nie stanął jednak z nimi w szeregu, spoglądając jedynie ostatni raz na nieubłaganie zbliżającą się apokalipsę, po czym zagrzmiał, łopocząc skrzydłami: — Spotkamy się za chwilę, Ostrzu naszego Pana!
Machnął zaraz potężnie swymi potężnymi skrzydłami i wystarczyło mrugnięcie, aby nigdzie nie było go zastać. Zostali sami żołnierze, kusznicy, smętnie wyjąca abominacja ghula i złote światło, które zaczęło powoli rozpryskiwać się na wszystkie strony, obsypując głowy i ziemię wokół. Jedna z iskier upadła na glebę zmarnowaną przez buty żołnierzy i plagę, wchłaniając się w nią zaraz; podłoże tuż po sekundzie zazieleniło się, wypuszczając pojedyncze kępki trawy, które powoli rozrastały się, łącząc się z pozostałymi połaciami w większe plamy. Na razie wszystko zostawało w środku bariery, ale i ona nie mogła długo wytrzymać, powoli zamieniając się w pajęczynę, która miała za chwilę rozprysnąć się na miliony kawałków, wpuszczając do środka magiczną burzę. Szybko w powietrzu zaroiło się od złotych cząsteczek wirujących i czekających, aż zostaną wypuszczone.
W nieustającym huku Constantin usłyszał szloch, cichy, ale wybijający się wśród skandowania kapłanów. Płakała Kayleigh, która razem z resztą stała w kordonie. Spoglądała przez ramię na to, co działo się wewnątrz kręgu. Tam zaś, z czwórki kapłanów Sabrina i Isaac – ci sami, którzy wcześniej nie czuli się dobrze – przechodzili metamorfozę. Złote iskry spadały na ramiona każdego z nich, ale tylko tamta dwójka wykręcała się w szoku, nie przerywając jednak rytuału; na oczach Holschera ich ręce wydłużały się, kolana przylegały do ziemi, a szaty i skóra zamieniały się w korę. Z ich włosów wyrastały gałęzie i pierwsze pąki liści, ich ciała powoli się wydłużały. Zamieniali się w drzewa, puchnąc, gdy ich korpusy stawały się konarami; nadal trzymali się za ręce, z których kolejne długie wicie wyciągały się w stronę ramion pozostałych kapłanów. Kilka takich gałęzi przebijało się przez ręce Leopolda, który z wykręconą z bólu twarzą trwał w swoim miejscu. W opozycji do nich, Magnę otaczała delikatna poświata, wokół której spływały wszystkie iskry i przez którą gałęzie nie potrafiły się przebić.
Niektórych żołnierzy oraz Kayleigh także zaczęły oplatać wyrastające z ziemi winorośle, korzonki i trawa. Zamieniali się w żywe statuy stworzone przez matkę Kariilę, ale podobnież do kapłanów, byli gotowi na swój los.
Słudzy Kariili spojrzeli w górę w ostatnim akcie, widząc, że słup światła niemalże dotyka kopuły. Ich umorusane twarze obmywały łzy, gdy wypowiadali ostatnie wersy rytuału, jednocześnie cierpiąc w bólu i wbrew pozorom będąc błogo spokojnymi; ci ludzie pogodzili się już z losem i tak samo jak Sakirowcy, byli skłonni umrzeć za to królestwo. I wyglądało na to, że wszystkich czekał dzisiaj ten los, bez względu na to, w jaki sposób się to stanie.
— Kariiljo, matulu naszo, błogosławij zjemyję tą... — złoty słup światła dotknął wreszcie kopuły, roztrzaskując ją i wypuszczając tym samym na zewnątrz miriadę gwiazd, efektu rytuału stworzonego przez kapłanów. Niczym dmuchawce rozpierzchły się, osiadając na ścianach budynków, dachach i na ścieżkach, zamieniając wszystko wokół w zielony dywan porastający w zawrotnym tempie pąkami kwiatów. Tymczasem spoglądając w górę, błyskawice zetknęły się z rytuałem, przez ułamek sekundy walcząc ze sobą o dominację; potem zaś Constantinowi wydawało się, że wszystko nastąpiło w zwolnionym tempie.
Wybuch roztrzaskał uszy wszystkich dookoła. Najpierw był bowiem dźwięk, a dopiero potem fala uderzeniowa, za którą niosła się płynna energia magiczna. Cały kordon został zdmuchnięty we wszystkich kierunkach, łącznie z Holscherem, który w jednej sekundzie zapierał się nogami o ziemię, a w drugiej leciał swobodnie w powietrzu, widząc, jak podmuch magii dogania go w zawrotnym tempie. Tuż po tym poczuł, jak coś odbiera mu dech i łamie chyba wszystkie kości, deformuje duszę i wyrywa ją z ciała. Czuł przez sekundę magię wpijającą się pod jego skórę, otulającą i szarpiącą. Był to jednocześnie ból i przyjemność, gdy zawisł w powietrzu, powoli tracąc przytomność. Ostatnim, co widział, było krwawe słońce wychylające się zza chmur.
***
Krwawe niebo przecinane gdzieniegdzie białymi jak śnieg chmurami rozciągało się nad głową Constantina, gdy uchylił oczy. Wydawało mu się, że spada, jak w jednym z typowych snów, w których tuż przed upadkiem budził się zlany potem. Przekręciwszy jednak głowę, faktycznie ujrzał, że jego ciało swobodnie leci w dół, jednak w zwolnionym tempie, jakby przedzierał się przez gęstą substancję. Pod nim ziemia przypominała pole wojny i nietrudno było odkryć, że właśnie w takim miejscu się zajmuje. Gdziekolwiek by bowiem nie spojrzał, widział nieskończone legiony maszerujące w stronę innych legionów. Ci, nad którymi upadał, nieśli sztandary z gorejącą, czerwoną gwiazdą, zaś ich przeciwnicy mieli symbol węża. Widział, że kierując się w stronę pasma ziemi niczyjej, na którym leżały setki, jeśli nie tysiące szczątek, zbroi i mieczy. Czuł w powietrzu nadciągającą bitwę, która wzywała go, by wziął w niej udział; w niekończącej się wojnie o dominację, o pokonanie swych rywali, o zniszczenie ich i upokorzenie.
Widział także inne sylwetki spadające w stronę bitwy. Gdzieś mignął mu Tertius, gdzie indziej ten krasnoludzki kusznik, zaś nad nim leciała chyba Magna. Zanim jednak udało mu się dotrzeć do centrum jatki, coś szarpnęło nim mocno, wyrywając z błogiego stanu żądzy krwi. Ponownie nastała ciemność.
***
— Zbudź się — zagrzmiał głos podejrzanie znajomy. Uchylając ciężkie jak stal powieki, Constantin ujrzał przed sobą Iskara; w ludzkiej skórze, wyglądającego tak samo, zanim zaczął się rytuał. Wyglądał na zniecierpliwionego. — Masz świat do zbawienia.
Spoiler: