— Dzieżby to tak, pani Luizo… — bąknął młody junak, mając wyczucie dowcipu równie ciężkie, co wóz Kuszwy z całym dobytkiem i podróżującą na nim kompanią. Wnioskując z jego zakłopotanej i zmieszanej twarzy, trudno było jednak jednoznacznie orzec, czy perspektywa usługiwania nowej pani bardziej go podekscytowała, czy zakłopotała. — ...porzucać mi pana Giovania. — Przełknąwszy głośno łyk zupy, pokosił odruchowo zalęknione spojrzenie na Stronza, jakby gwoli niemego upewnienia się, czy nadal jest jego pachołkiem. Reakcje pozostałych członków drużyny, na czele z ojcowską reprymandą udzieloną mu przez samego pryncypała sprawiły, że były szeregowy Krasulak, nienawykły do bycia w centrum tak tłumnie i żywo okazywanej mu uwagi, speszył się okrutnie, salwując ucieczką w miskę z polewką, chowając się w niej aż po same uszy, obecnie czerwone jak polne maki.
Zjedli żwawo, a to, czego nie zjedli, natychmiast znikało z podłogi przy wtórze merdania wyjątkowo rozochoconego Maledetta. Po skończonym posiłku, pouczony przez drużynę Krasulak (kolejno o relacjach damsko-męskich, zielarstwie oraz wartości pieniądza) w rzadkim dla siebie przypływie pożyteczności, zaoferował się, że odniesie opróżnioną zastawę. Powstając zza stołu z kilkoma zgarniętymi naczyniami, żwawo ruszył ku szynkwasowi. Należało mu to oddać — że gubiąc po drodze tylko jedną rynienkę oraz strącając ze stołu zaledwie łyżkę, w dodatku swoją własną.
Tymczasem świeżo oddelegowany reprezentant właśnie utworzonego funduszu na rzecz dofinansowania stanu chłopskiego, rozdziawił lekko ogorzałą gębę, słuchając słów swoich potencjalnych darczyńców.
— Kiej już wszystko obsiane, szanowna pani — odpowiedział zwracającej się doń w pierwszej kolejności akrobatce. — A więcej nam siać się nie opłaca. Jaki nam z tego pożytek? Im więcej obsiejem, tym nam więcej kasztelanowi zabierą — wyłożył chłopina, tak dobitnie i logicznie jak na wydziale uniwersyteckiej katedry. — Gdzie nam tu piłą machać jak my nie tartaczni. A młota… Młota nam ukradli. Trzy dni nazad. A co to za robota? Bez młota? — poskarżył się, zaszurawszy wytartymi butami po klepisku, by w następnym momencie przenieść wzrok na krasnoluda i odpowiedzieć również jemu. Równie logicznie i pomysłowo, tak jak to potrafili wyłącznie przedstawiciele najliczniejszego ze stanów.
— Ano, tego ten, panie krasnolud, nie żebrzem. Jedno jednorazowej zapomogi prosim. I we karczmie, bo na polu to wieje, grzeje, a czasem i pada. A tutaj? Ot, w sam raz. — Trzech powodów nie wymienił, albo o nich zapominając, albo uznając, że wyczerpał je, odpowiadając na wątpliwości Luizy. — Pięć denarów będzie dosyć, nam więcej nie trza… — wyłożył ze szczerą, dziecięcą uczciwością, starając się ukryć nagły błysk zapalający się w oczach.
Pouczenie kondotiera, z którym początkowo wiązał największe nadzieje na ewentualne wsparcie, przetrwał tak jak wszystkie pokolenia jego przodków ścierpiały wszystkie gnębiące ich pokolenia panów — potakując, spuszczając głowę, unikając patrzenia w oczy. A nade wszystko nie odzywając się, jeżeli, któraś z wypowiadanych właśnie bur nie miała intonacji pytania. Jako, że żadna nie miała, uczcił niniejszy moment minutą ciszy
Niespodziewane wybawienie przyszło ze strony kapłanki, młodej i skromnie odzianej kobiety, do której chłopina nieroztropnie nie przykładał dotychczas większej uwagi. Miarkując swój błąd i po raz kolejny uświadamiając sobie starą prawdę, że od kogo jak od kogo, ale „od wielmożów” nie ma co wyglądać współczucia, natychmiast znalazł język w gębie, wyrywając się, by wykazać i wywiązać z przedstawionej mu oferty. W jego mniemaniu — wyjątkiem atrakcyjnej, bo niewymagającej aktywnego wysiłku fizycznego.
— A co szanowne państwo chcą wiedzieć? Nasza okolica skraja, ale my tu w karczmie przy drodze urzędujemy i szyćko wiemy! A jest co wiedzieć, bo u nas, szanowne państwo, mnóstwo luda ciągnie tu ostatniemi czasy ze południa. I jeżdżą tamój na zamek… — Chłop wskazał na północą ścianę zajazdu, w kierunku, w którym wiódł główny w okolicy trakt. — A na posterunku przy drodze kasztelanowe ich baczą, czy aby nie wiewiórce. Ani te, no… Rajtary.
— No to tego… — miłośnik picia za cudze podrapał się po brzuchu, na dłuższą chwilę skalał myślą i towarzyszącym jej wysiłkiem objawiającym się zmarszczonym czołem i małpim wyrazem prostej, okrągłej twarzy. — Ulian w Jadnej — podjął, zniżając ton do konspiracyjnego szeptu. — Pędzi. Dwanaście za garniec jak ma na zbyciu, jak nie ma to piętnaście. I rybę, karpia można u niego niedrogo brać. A we Drewni to mieszka taka jedna Larijka, tak ją chyba wołają... Co to wyjątkiem łasa na jadło. Nanieść jej gomółkę i nieoszukane pęto, to da. Czepryna mówi, że jemu dała darmo, ale ja jemu nie wierzę, bo łońskiego roku mówił też, że jego kury nie chadzają po Prokopowym polu, ale ziarno wszystek wydziobane, a czeprynowe kury tłuste jak moja stara… O, i broń was dobre bogi czegokolwiek ze studni nabierać, kochane wielmoże! Ludziska mówią, że Paskudź, obmierzła kreatura pod nocy pledem chadza od wsi do wsi i kazi źródła, a tymże występnym sposobem, że w nie tfu, tfu paskudzi! A i tylko patrzeć aż zabierze się za Rześko, nasze jeziorko tutejsze, gdzie siła szczupaka i inszego ryba...
Chłop gadał zdrów, nie przerywając i co rusz klucząc po rozmaitych dygresjach. Informując ich możliwie wyczerpująco i uczciwie jak tylko potrafił, być może wychodząc z założenia, że w tym wypadku inaczej niż w popularnym przysłowiu — to mowa była złotem. A przynajmniej podlegała uczciwemu kursowi wymiany.
Spoiler: