[Szklane Morze] Okręt „Elophis”
1Spośród trzech walczących z żywiołem elfich okrętów Elophis od samego początku rejsu zdawał się być najbardziej przeklęty. Wiatr wiał bardziej w oczy, deszcz ciął mocniej, nawet jęki rannych którym słona woda wypełniała niezasklepione rany były jakieś bardziej rozpaczliwe. Elfy tu zebrane również nie budziły zachwytu. Będąc ostatnim z okrętów który wypłynął to tu upchali się najwolniejsi, ranni, kobiety ciężarne lub z dziećmi i starcy. Co prawda była wśród nich również spora grupka elfiej młodzieży, które w ogóle umożliwiła niedołężnym przejście przez zrujnowany port... ale ci potrzebni byli przy walce z żywiołem. Jednak co może niewielka banda idealistów? Ból, cierpienie i alienacja powoli jednak dawała się we znaki nawet tej elfiej braci, która próżno próbowała doszukać się nadziei w otaczającym ich okręt chaosie. A sytuacja z czasem zdawała się jeno pogarszać. Oddalona od nich od dobry kawał Speranza wedle dwóch starych pustelników emanowała od pewnego czasu jakowąś nietypową, boską wręcz energią. Nikt inny jej nie czuł, ale i nie było na pokładzie nikogo równie wrażliwego... przynajmniej nikogo wrażliwego, który nie zaczynał popadać w obłęd od drgań magii ilekroć próbował się wsłuchać w otaczającą ich tajemniczą energię. Zdesperowane istoty zrobiły więc to co istoty rozumne robią gdy rozum zawodzi. Zwróciły się do bogów. A konkretniej jednego... czy też raczej jednej. Wszak to pod jej patronatem była owa podróż. Wszak to inni pluli na ich nieszczęście i śmieli się z cierpienia. Czy mieli inne wyjście? Pewnie tak...
... ale na to było za późno.
W miarę jak jęki rannych i błagania starców wypełniały pokład i kajuty ogromna ciemność narastała nad prowadzącą ich Speranzą. Gdy ponure burzowe chmury pochłonęły niebo i rozbudziły wiatr... wiatr, który powodował, że fale jęły się unosić jeszcze wyżej... wtedy nadzieja umierała w zrozpaczonych elfich oczach wpatrzonych w przestrzeń ogarniętą boskim gniewem i nienawiścią. Strach przeleciał przez ich żołądek, serca, umysł. Dławił im mowę, paraliżował członki, wywijał trzewia. Nie mogli już dłużej wytrzymać strachu, cierpienia, osamotnienia. Nawet inicjatorzy modłów - grupka uczniów umiłowanego kapłana ich Pani, wznosząc spazmatycznie skostniałe dłonie na środku pokładu poczynali chwiać się na zmęczonych i trzęsących się ze strachu nogach. I wtedy, gdy w sercach wszystkich umierała nadzieja. Gdy dusza znajdowała się w tym stanie, gdy jeden impuls pchnąć ją może w objęcia Otchłani... Dokładnie wtedy niczym jak w baśni gdzie oddanie po sam kres zawsze jest nagrodzone, stał się cud... a przynajmniej w to uwierzyła zdesperowana załoga.
*** Ostatnie wydarzenia zdecydowanie nie były tym czego Olinus się spodziewał po owym rejsie. Rodzinne spotkanie z córką przerodziło się w krwawą jatkę jeszcze nim do niej dotarł. Potem sytuacja zdawała się być pod kontrolą, gdy jego... córka zapewniała go o ich bezpieczeństwie. A potem... Tutaj jego wspomnienia zalewała czerwień i palący ból w boku, który trwał i trwał aż po chwilę obecną. Nie zauważył nawet jak Lave'imoa rozpłynęła się z nim w nicość na pokładzie Speranzy. Otaczająca go przez moment lubieżna ciemność była dla krwawiącego kapłana jeno zamroczeniem po którym znowu odnalazł się w pozycji półleżącej na pokładzie okrętu. Jedyną różnicą było to, że przeszywający go ból wyzwolił wreszcie adrenalinę, która po dłuższej chwili pozwoliła mu przetrzeć zamglone oczy, skupić słuch i zrozumieć co się dzieje.
Zaczynając do rzeczy najważniejszej: krwawił. Krwawił i to dość mocno by szkarłat tu i ówdzie przebił się przez wszystkie warstwy jego przyodziewku jak i zabarwił dłoń, którą podświadomie ściskał ranę. Kolejnym źródłem przytłumionego adrenaliną bólu była wszczepiona w jego wolne ramie i podtrzymująca go w "wymiernie godnej" pozycji jego córa. Krew z jego krwi i najhojniejszy dar jakim obdarzyła go Pani miała jednak wyraz twarzy jakby chciała zabić to na czym zawiesiła swój wzrok. A tym czymś była otaczająca ich grupka znajomych twarzy przyodzianych w znajomy przyodziewek i mówiąca znajomym i wyraźnie rozgorączkowanym głosem.
- Może jeżeli dwójka z nas ją przytrzyma...
- To co!? Dwóch z nas zacznie krwawić z uszu? Genialne! Mistrzu! Odwołaj tego demona!
- Spójrzcie na siebie! Pani zwróciła nam Olinusa a wy boicie się jakiegoś kłamliwego Sulońskeigo pomiota. Przynieście sieć! I bandaże!
Jego uczniowie otaczali go i Lave'imoe luźnym kręgiem. Wyraźnie trzymając dystans zdawali się zbroić w co popadnie. Jedni trzymali wiosła, inni deski, niektórzy rytualne sztylety, którymi składali ofiary. W ich oczach świeciła ta sama determinacja, którą stary elf zasiał w ich sercach. Nawet w obliczu niepojętej istoty jaką musiała być dla nich jego córka zdawali się być przekonani w swój obowiązek do pomocy zrealizowania wizji ich przywódcy. Zapewne wielu potępiłoby ich ślepy fanatyzm... ale fakt, że sięgnęli zapewne poziomu Zakonu mógł budzić w niektórych podziw. Problemem jednak był fakt, że...
- Tato... oni nie słuchają. Zabrałam cie tu bo usłyszałam ich modlitwę... i dalej już nie mogłam... ale oni mnie nie chcą słuchać. Chcą mnie się pozbyć. A ja nie chce cie zostawiać. Tato! Powiedz coś!
Wychlipała Lave'imoe przeszywając załzawionymi oczyma najbliższego ucznia elfa. Który zatoczył się do tyłu... Krinn raczy wiedzieć czy ze strachu czy roztrzęsione dziecko faktycznie robiło coś jego podwładnym. Było jednak jasnym, że sytuacja jest napięta, i że bez czyjejś interwencji krwawa łaźnia może się powtórzyć.
Spoiler: