2
autor: Jedenastka
Taj’cah…
Taj’cah. Miasto opisywane tysiącami porównań – zwykle w kontekście mnogości i centralności swego położenia w mieniącym się świecie Wysp – jako „serce Archipelagu” (w odach), „matka Archipelagu” (w kołysankach), „twarz Archipelagu” (w pieśniach), „rdzeń kręgowy Archipelagu” (w pieśniczkach), „brzuch Archipelagu” (w piosenkach), „pępek Archipelagu” (w przyśpiewkach), „dupa Archipelagu” (w wyliczankach) czy w sposób zawoalowany i metaforyczny jako „Centralna i Podstawowa Strefa Kondensacji Odpadów” (rozumiane jako rozwinięcie skrótu) Archipelagu, w portowych wiązankach przekleństw czy w altersłowniku topograficznym marynarzy z całego świata, zmuszonych dogadywać się ponad językami i rasami na wodach znających każdy język i każdą rasę.
Taj’cah – w każdym języku i rasie wymawiane inaczej, i w każdym przypadku z mieszaniną miłości, zachwytu, obrzydzenia, odurzenia i szaleństwa. Kto w Taj’cah nie był – nawet nie pojmuje, co stracił. Kto się tu urodził – atrakcyjność każdego innego miejsca będzie miał za projekt, i to raczej nieudany.
Taj’cah – wystarczy przejść się od portu „białego” (obsługującego ruch pasażerski) przez port „złoty” (obsługującego oficjalny handel morski), zahaczyć o port „czarny” (jak to mówią: „podnóżek miasta”, „zęzę świata”, gdzie spotkasz naprawdę każdy smród i każdą poczwarę, i gdzie dowiesz się absolutnie wszystkiego) i przez dzielnicę handlową do dzielnicy magnackiej w stronę Pałacu królewskiego, żeby zaznać wszystkich istniejących na świecie zapachów, kolorów, faktur, smaków, oraz wszystkich możliwych sposobów zwrócenia na siebie uwagi i zapadnięcia w tłum. Zobaczysz też na tej symbolicznej trasie wyznawców wszystkich religii, przedstawicieli wszystkich ras i mieszanek, wszystkie znane i nieznane światu formy społecznych zależności i wszelkie możliwe manifestacje znaczenia wyrażenia „tygiel świata”. Zobaczysz tyle dobra i piękna, tyle zła i szpetoty, tyle odcieni powyższych walorów, że jeśłi tylko zakręci ci się w głowie – to jesteś uratowany.
Taj’cah… Mawiają, że dzieje się tu tyle, że czas jest jednocześnie zbyt szybki i zbyt wolny, i wszystko unosi się w chronologicznej zupie – ale to może dla wagabundów i latawców, których chmary zaludniają każdą ulicę poza dzielnicami magnackimi i królewską: tak naprawdę codziennie Taj’cah odmierza czas pieniądzem, ubitymi umowami, podpisanymi transakcjami, konkretnymi słupkami cyfr w księgach i monet z każdej strony świata w gnomich, ludzkich i krasnoludzkich bankach. Wszystko to koegzystuje jakoś razem, lokalnie tylko ulegając predominacji jednego elementu nad drugim – zwykle bez krzywdy tego drugiego. Miasto oferuje wszystko wszystkim – tak, możesz tu spotkać goblina-poetę, gnoma-berserkera, orczycę-prostytutkę, elfa-boksera, krasnoluda-mistrza-tańca-ipelopelo, człowieka-mapę-nieba – i każdy poczuje się tu na swoim miejscu, bo rano mając ćwierć korony i pół pomysłu – wieczorem (jak dobrze zakręcisz kołem fortuny) możesz być właścicielem slupu (wraz z dziurą w dnie i hipoteką na tysiąc dwieście miesięcznie), ale też – możesz zginąć marnie, bo tutaj wszystko jest możliwe i jest tak samo superbezpiecznie, jak superniebezpiecznie, zależnie od tego, czy trafisz Miastu na orgazm, czy na sraczkę. No chyba że jesteś jednym z tych magnatów – oni zawsze mają dobrze, mieszkają nie tyle w pałacach, co w kompleksach pałacowych miasteczek, przypominających wydzielone na mapie Taj’cah miniksięstwa. Prowadzą jawne interesy na taką skalę, że ich obroty stanowią zdecydowanie istotną część budżetu miasta – mają więc czas nie tylko na oficjalny biznes, kręcą ze wszystkimi (tak się mówi), kupują twoją wyspę, kiedy śpisz, sprzedają ją komuś, kto potem przegrywa ją w karty z pierwotnym właścicielem – a jak się budzisz, myślisz, że wszystko jest po staremu i że świat ci się przed oczyma nie poprzesuwał, podczas gdy oni obrócili nim po prostu o trzysta sześćdziesiąt stopni, gdy chrapałeś, upojony gęstym winem tajcahańskiej nocy.
O, magnaci mogą wszystko i mogliby więcej, gdyby na drodze do podium nie stał król Altestein oraz Żandarmeria Królewska. Ale rozsiadają się pod podium i też nie jest im źle. Można by sądzić, że jedyną bodaj skazą na ich żywocie jest to, co łączy każdego obywatela globu: ból straty. Kiedy magnat straci dwa okręty – to jest to wliczone; kupi sobie trzy.
A co gdy straci… jedyną córeczkę?
Tak jak Arrigal Kealgan – dziedzic potężnego elfiego rodu, ustawiony na pokolenia naprzód potentat perfumiarski, szycha rynku biżuterii i przypraw, gigant transportowy, ale i działacz miejski, zaufany ministrów, patron, nestor i członek honorowy Tego i Tamtego… Jego jedyna córeczka, Patla Kealgan zniknęła. Co gorsza – została porwana! Co już całkiem fatalne – winna jest oczywiście elfka, która wielopokoleniowy związek rodu Kealgan z orbitującymi wokół niego rodzinami realizowała poprzez obowiązek opieki młodej dziedziczki. Słońce ponoć wschodzi i zachodzi tak samo dla wszystkich (tyle że dla magnatów tajcahańskich jaśniejsze i złocistsze) – ale tego późnego ranka nad pałacem kealgańskim miało miejsce lokalne zaćmienie.
Atmosfera Północnej Mapiarni zdawała się aż wić od napięcia. Ściany, pokryte malunkami oddającymi mapy świata, zdawały się kurczyć ze strachu przed Arrigalem Kealganem, który przechadzał się przed mapstołem tam i sam, z dłońmi splatanymi i rozplatanymi z dziką mechanicznością.
Był to elf niemłody, ale świetnie się trzymający – długie zachodzące powoli siwizną włosy splatał w jeden z modnych w tym sezonie warkoczy, co nadawało mu polor kontrolowanej swobody, choć przeczyło temu oblicze – pomnikowo urzeźbione, piękne właśnie poprzez swój wiek (profil jak z monety, anfas jak z karty „król karo”), obecnie straszliwie obciążone gniewem, oburzeniem, zawodem, niesmakiem, poczuciem zagrożenia, ciężarem obowiązku karania podwładnych oraz imperatywem zemsty – a nade wszystko, jak można sądzić – cierpieniem ojca. Patla! Jego Patelka, Patlusia, Paci-Paci, Iskierka, Złotko, Brylancik, Kurkumeczka, Karawelka, Bibelocik… – i tak dalej – otóż Patla Kealgan – porwana!
Dziś w nocy!
W obecności opiekunki!
Z szanowanego domu Zefir!
A może nawet w jej świadomości!...
Tak czy owak – porwana...
Noż khurrrwa mać! („cytuję”).
Powyższy (nie tak znów odkrywczy) cytat oraz Prawy Palec Wskazujący Arrigala Kealgana – najpotężniejszy palec wskazujący na tym obszarze – po raz kolejny wbił się w gęste powietrze, celując w Eshoar, stojącą na ułożonej w mozaikę herbów posadzce krok przed swoim ojcem, Tanevem.
– Szacowny domu Zefir! O, jakże się zawiodłem… – sapał Arrigal, to zatrzymując się, to ruszając dwa kroki, wciąż, po dwóch godzinach od powstania przyczyny, powodowany bolesnymi emocjami. – Eshoar! – pokręcił głową, jeśli autentycznie, to w szczerym zawodzie; jeśli w ubolewaniu – to nieco zbyt aktorsko. – Eshoar… Trzydzieści lat temu urodziłaś się… o tam, w Liściu Białym. Od trzydziestu lat żyjesz tu bezpiecznie, obdarzona zaufaniem wraz ze swoją rodziną… – Arrigal znów pokręcił głową: no nie rozumiał. Jak można? Jak można… – To moja córka, Tanev. Moja Patla… – okręcił się wokół osi, szukając wsparcia w swoich krewnych i współpracowników. Jego żona oraz najstarszy syn siedzieli złamani tragedią na wymyślnych fotelach przy przeciwnej ścianie. Pani Kealgan, wybudzona z bolesnych myśli spojrzeniem męża wstała i ruszyła do wyjścia, szeleszcząc najdelikatniejszym materiał podomki. Obok tkwił Dus’Ge, totumfacki magnata, człowiek od bycia wszędzie gdzie trzeba, a gdzie pan nie ma czasu, albo mu nie wypada. Był i Teclis, zmiennik-opiekun przy panience Patli, obecnie tak niewyobrażalnie niewinny i tak szczęśliwy, że nie wiedział jak to ukryć. Arrigal przejechał po nich wzrokiem, gdzie nabrał mocy, i podjął wędrówkę w przeciwną stronę mapiarni.
– Nie wracaj tu bez niej – znów pikował w stronę Eshoar. Brew uniesiona, zmarszczki pogłębione, pomnikowość wzmożona, lekkie drżenie palca i głosu. – Nie wracaj tu bez niej, Eshoar. I módl się do wszystkich bogów, lub kup u nich błogosławieństwo za co chcesz, aby mój gniew nie postępował w niechęć do domu Zefir głębiej, niż to ma miejsce teraz. Bo głębiej jest już chyba tylko… – zastanowił się, ale zrezygnował, machnął upierścienioną dłonią, zapadł się w sobie na moment po czym na powrót usztywnił. – I śpiesz się, jakem Arrigal Kealgan. Nic nie przekreśli twojej winy – poza przyprowadzeniem mi tu Patli. I nie za rok czy miesiąc. Nie będę cierpliwy…
Słowa, nanizane na kolejny wskazujący palec Arrigala, zawisły w powietrzu jak trupy na konarach, kołysząc się posępnie w ciszy, którą dotknęła potem z jego ust tylko jedna sylaba, raczej widzialna w ruchu warg, niż słyszalna w nikłym szepcie zduszonego gardła: „Won…”. Palec wskazywał drzwi, a słowa – te i poprzednie – wskazywały jasno, że dla Eshoar nie ma tu odtąd miejsca, dopóki nie przyprowadzi Patli Kealgan, Patlusi, Patuni, Pitlu-Pitlu z powrotem do papy. I że niech nie sądzi, że ten dramat pozostanie bez wpływu na dom Zefir, choć powodzenie w wykonaniu niezbędnej misji może wpłynąć korzystnie na ostateczne zdanie magnata w sprawie tej podłączonej do jego władztwa rodziny.
Zobaczywszy drzwi, Eshoar i jej ojciec Tanev nie mieli już tu i teraz nic więcej do zrobienia, poza opuszczeniem pańskiej części pałacu. Nie musieliby wychodzić na dwór – korytarzami też można się stąd dostać do Błękitnego Liścia, w którym obecnie mieszkali Zefirowie – ale tym razem uprzywilejowane przejście zastąpił im wartownik.
Pierwszy i nieostatni dowód utraty łaski…
Musieli wyjść i przez palmiarnię wniknąć w cień okalających Błękitny Liść ażurowych kolumnad prowadzących do wejścia na „ich” teren. Czy szli w milczeniu, czy mieli sobie coś do powiedzenia – wedle woli – ostatecznie po kilku minutach byli u siebie. Czyli w cieniu figowców, tworzących żywy sufit przed wejściem do domu, gdzie na plecionych ławkach rozsiadła się chyba cała żyjąca rodzina Eshoar.
Babcia Astarys, której kołysanki tak wiele znaczą dla Esh i teraz, dziadek Faol, niegdyś wilk morski, obecnie kret ogrodowy, pan tego, co rośnie w ziemi, jak o sobie mawia żartem, choć teraz tkwił smutny i zdawał się starszy o dekadę. Dalej pierworodny Lashlo, prosty i sztywny jak maszt, z udręką na twarzy, oraz Yewin, młodszy od niego a starszy od Eshoar chłopak Zefirów, na co dzień szaleniec, nicpoń i kłębek kłopotów, ale dzieciak do kości kochany, żywe srebro… No i matka.
Fenwyn; mama Fen. Szkoda słów…
A może właśnie wręcz przeciwnie?
No – na pewno nie szkoda czynów i szybkich, czujnych, konkretnych decyzji.
Matka podniosła głowę na Taneva i bez słów, spojrzeniem zadała oczywiste pytanie w tej scenie z ojcem wracającym z córką od pana magnata: „No i co?”