Konkurs Walentynkowy 2018 - prace konkursowe
: 02 mar 2018, 19:44
autor: Melawen
Prace nadesłane na konkurs walentynkowy 2018.
1. Callisto
2. Kot Czeladnik (I miejsce)
3. Yoel (I miejsce)
4. Maeglin
5. Sherds (II miejsce)
6. Guede (III miejsce)
1. Callisto
Spoiler:
Niebawem po wielkiej katastrofie w bibliotece Oros. Na terenie uniwersytetu, jak i całego miasta znacznie zwiększono liczbę stacjonujących Sakirowców. Czarne płaszcze stały się liczniejsze, niż patrole straży miejskiej. Infiltrowali gospody, domy publiczne oraz ośrodki skupiające mieszczaństwo. Wysłannicy wiary – chociaż nieproszeni – potrafili wkroczyć na prywatną posesję, o ile doniesiono im o jakimkolwiek magicznym skażeniu. Jak podają lakoniczne hasła; całe Oros trzęsło się przed obliczem wybawicieli z zachodu. Jednym słowem wszyscy ci, którzy pałali się magią lub im sprzyjali, byli na świeczniku najświętszego Zakonu Sakira.
Życie za murami akademii nie należało do najłatwiejszych. Tym bardziej, jeśli byłeś magiem nieludzkiego pochodzenia. Kataklizm, którego sprawcą okazał się spiczastouchy czarownik, definitywnie przyczynił się do naznaczenia pobratymców. W następstwie tego wszystkie elfy traktowano drugorzędnie, nierzadko nieludzko. Nagminne stały się nocne przesłuchania elfich czarodziejek za zamkniętymi drzwiami zakonnej agentury. Nikt jednak nie odważył się podważać autorytetu Sakirowców. Władze uczelni, jak i miasta były bierne. Odwracając wzrok bagatelizowano problem nadużyć ze strony inkwizycji.
***
Guedulina Manicielowa trafiła do Oros niespełna trzy wiosny temu, kiedy za sprawą rektor Pogody przeniesiono ją z elitarnej akademii w Nowym Hollar. Tej samej, w której uczyła się największa czarownica ostatniego stulecia – Callisto Morganister. I tej samej, w której połowę życia spędził klejnot światowego collegium czarodziejów – Wielki Członek Wielkiego Rodu Ao. Guedulina urodziła się w Fenistei, jako pierwsze dziecko wpływowego druida i lotnej kapłanki. Od najmłodszych lat Guedulina i jej młodszy brat byli nierozłączni, będąc sobie najlepszymi powiernikami i przyjaciółmi. Przez całe dzieciństwo była rozpieszczana przez swoich rodziców, którzy uważali ją za swoją dumę i szczęście, obdarowując miłością i prezentami. Brat nie był jednak przez nich tak bardzo kochany, przez co żywił żal do siostry. Pomimo goryczy wynikającej z faworyzowania czarnowłosej piękności, rodzeństwo nadal się uwielbiało. Zawsze, kiedy Guedulina otrzymywała prezent od rodziców, pytała dlaczego braciszek także go nie otrzymał. Dziewczyna znacznie wyróżniała się swoją wiedzą, więc często wspierała młodszego elfa w nauce i pomagała mu zawsze wtedy, gdy zostawał w tyle. Mijały lata i chociaż czas zmienił wiele, siostrzane serce wciąż żarzyło się tym samym płomieniem.
Opuszczenie Fenistei przebiegało w pełni zamętu. Istny chaos z niebios posunął leśne elfy do ucieczki, pozostawiając wszelkie dobra na pastwę istot z kosmosu. Rodzice wraz z najukochańszą pociechą wydostali się z lasu bez szwanku. Udało im się nawet uratować znaczną część majątku. W przeciwieństwie do reszty uciekających odzyskali wiele dóbr. Kosztem młodszego z potomków, którego porzucono w imię eligijnych szat czy też kunsztownych figurek elfich bożków. Guedulina nie mogła pogodzić się z rozstaniem. Obwiniała rodziców, lecz ci skupili się wyłącznie na rozwoju córki. W tenże sposób oddelegowano ją do Nowego Hollar, dalej Oros.
***
W wieku jedenastu lat Vesperandos de Chalone był świadkiem, jak jego starsza siostra przeobraziła się w plugawą kreaturę. Przypominała ofiarę pożaru bez skóry, ze spalonymi mięśniami i wywleczonymi wnętrznościami. Pakt zawarty z demonem sprawił, że istota nie z tego świata opętała bezmyślną dziewuchę, w konsekwencji przejmując kontrolę nad jej umysłem, a także ciałem. Potężny duch nakazał sekutnicy wymordować całą rodzinę. Zbieg okoliczności sprawił, że młodego Vesperandosa odnaleźli zakonnicy. Tuzin zbrojnych spierał się z nikczemnym bytem aż do ostatków sił, nim nie pokonali bestii. Przeżył wyłącznie mały chłopiec. Zwerbowany w szeregi Zakonu Sakira jest niechętnie nastawiony do magów, ze względu na to, że jego siostra poddała się woli demona.
***
Po raz drugi tej samej nocy, która zapowiadała się na bardzo długą, Vesperandos de Chalone i jego partner Jevlan, pukali do akademickich drzwi. Do świtu nadal pozostało kilka godzin, a niebo ledwie poszarzało nad horyzontem. Stal rękawicy Sakirowca zadudniła o drewno. Raz. Drugi. Żadnej odpowiedzi. Vesperandos westchnął, spojrzał na ciemne okna posiadłości. Brakowało mu cierpliwości na takie rzeczy.
— Może nie ma jej w domu. — Podsunął Jevlan. Młody się denerwował. Był w straży zaledwie od tygodnia i nadal gubił się w zleceniach inkwizycji; zdecydowanie zbyt świeży jak na sprawę elfki oskarżonej o wspieranie nielegalnego ugrupowania magów odstępców.
— Ukrywa się. Czuję zapach zgaszonej świecy. — Wskazał starszy z zakonników. — Zamknęła wszystkie okiennice. Od miesięcy nikt jej nie odwiedzał. Brak wzmianki w raportach. — Kolejny raz załomotał w drzwi, głośniej.
— Powinniśmy sprowadzić kapitana. — Jevlan wiercił się pod ciężkimi naramiennikami. Vesperandos zapomniał już, jak źle leżała zbroja nowego. Właśnie zamierzał powiedzieć młodemu, gdzie może ją dopasować, gdy drzwi się otworzyły.
— Wejdźcie, moi panowie! — Odparła drobna elfka o długich czarnych włosach i ostrym nosku.
Wciągnęła ich do środka i dalej w głąb izby. W każdej komnacie panowała ciemność. Blask księżyca nie przenikał przez zamknięte okiennice. Ich drogę oświetlała jedynie przysłonięta latarnia w ręku inkwizytora. Ten zatrzymał się dopiero, gdy dotarli do drugiego pokoju bez okien, a następnie zamknął i zaryglował drzwi za sobą.
— Jesteście oskarżeni o wspomaganie ugrupowania odstępców spod Oros. — Odparł chłodnym tonem, przystawiając lampion do twarzy kobiety. Wtedy ujrzał ją w całej swej doskonałości. Była piękna. Drobna twarz o nieskazitelnej cerze. Pełne ciemne oczyska, które mieniły się w blasku świecy.
— Z pochodniami byłoby łatwiej. — Wtrącił Jevlan, komentując wszechobecny mrok. Jednakże Vesperandos przemilczał zbędne słowa. Był zajęty obiektem przesłuchania, któremu nie mógł zadać żadnego pytania. Coś nieosiągalnego ścisnęło gardziel, wyrywając resztki tchu. Serce załomotało bijąc o pierś i solidny napierśnik o metalicznym połysku. Ramiona zdrętwiały, a przez stopy przeszło stado mrówek. Kobieta przytaknęła. W słabym świetle latarni Vesperandosa poczęła tłumaczyć, że wsparła głodujących czarodziejów chlebem i i ciepłą strawą. Próbowała rozwinąć temat, lecz w pewnym momencie zamarła. Tuż po tym, jak Jevlan zrzucił z ramion ciążące naramienniki z czarną peleryną. Potem dobrał się do pasa, który również spoczął na dębowym parkiecie. Usłyszała przeraźliwe dyszenie wraz z mlaskiem oblizywanych warg. Szczęściem światła było niewiele, więc oszczędził jej widoku swego ,równie obleśnego co on sam, kurasia.
— Nie ona! To coś większego niż zwykłe śledztwo. — Syknął, zerkając na drzwi. Odstawiwszy lampion kucnął zbierając manele młodszego inkwizytora. Padło kilka niemiłych słów, po czym Jevlan opuścił agenturę.
— Wybacz, pani. Młodzik nie rozumie… — Usilnie próbował tłumaczyć współpracownika.
— Wasze przesłuchania są słynne w Oros. — Przerwała raptownie. Po głuchej ciszy, którą wywołał srogi komentarz, podjęła dalej. — Lecz jestem wdzięczna za twą troskę.
Kobieta miała oczy koloru topazu i ciemne włosy, które opadały jej na plecy niczym ciosy miecza. Wstała idąc do salonu z tak dostojną elegancją, że Vesperandos przez kilka minut nie zauważył, że jest ubrana w podomkę, nie w balową suknię. Sięgnęła po wrzący nad płomieniem ogniska czajnik, następnie zalewając dwa blaszane kubki.
— Jaka kara przewidziana jest za pomoc ubogim? – Zapytała, wręczając gorącą herbatę mężczyźnie. Nie mógł odpowiedzieć, ponownie zabrakło mu języka w gębie. Głucho uśmiechał się, błądząc wzrokiem po ciemnym pokoju, jakby w mroku leżały odpowiedzi na niewygodne pytania. Rzucił coś głupiego. Na tyle nieskładnego i pozbawionego sensu, że elfka zaśmiała się roniąc kilka kropel napitku na podomkę.
— To moja wina, pani. – Odparł. W mgnieniu oka odstawił swoje naczynie, by czym prędzej klęknąć przed niewiastą. Z rumieńcami na policzkach objął część płótna w nadziei, że szybkie dmuchanie wysuszy okrycie. Zasiedli więc przy kominku. Jedne z płomyków wysokie były i mocne, świeciły żywo i jasno. Inne zaś były malutkie, chwiejne i drgające, a światło ich ciemniało. Na samym końcu był jeden płomyczek maleńki i tak słaby, że ledwie się tlił, ledwie pełgał, już to rozbłyskując w wielkim trudzie, już to gasnąć niemal zupełnie. Tak oto minęła im cała noc na dowcipach, komplementach i spornych kwestiach, które zdawało się, że scaliły te dwa odmienne światy.
Wiele można było powiedzieć o inkwizytorze, ale Vesperandos się nie ceregielił. Kolejnego dnia zamaszystym krokiem przemierzył korytarz i trzasnął drzwiami do gabinetu Gueduliny, nie zwracając uwagi na mijanych w ten strażników czy studentów. Różę bez kolców rzucił na półkę. Bez powitania, ukłonów i miłych słówek. Objął ją w talii swymi masywnymi łapskami. Otulona bardziej, niż przez diabelskie sidła poczuła, jak spierzchnięte wargi delikatnie muskają jej chudą szyję. Fala rozkoszy przeszła pod postacią ciarek. Od stóp po spiczaste uszy. Drżała z każdym kolejnym pocałunkiem. Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak. Pancerz, suknia wylądowały na krześle. Książki spadały, jak szalone, kiedy Vesperandos obijał Gudeuliną o biblioteczkę. W krótce o barek, a w dalszym ciągu łoże, na które opadał kaskadą podwieszany u sufitu, półcienny baldachim w odcieniu cegły.
Ledwie zaczęło świtać, a Vesperandos już był zagrzebany pod górą dokumentów wyższą niż wieża w Księstwie Petram. Inkwizytor widział jedynie jej ognistą naturę i wściekłe spojrzenie, które zatrzymałoby niejednego kieszonkowca na gorącym uczynku. Długie pobyty w towarzystwie umiłowanej czarodziejki sprawiły, że narobił sobie zaległości. Mimo to mężnie radził sobie z przeciwnościami, dzieląc czas pomiędzy obowiązki i przyjemności. Znalazł nawet chwilę na odwiedziny tutejszego jubilera, u którego zaopatrzył się w cienką obrączkę z drobnym klejnotem w kolorze ust Gueduliny. Tego dnia pragnął oświadczyć się kobiecie. Nie bacząc na konsekwencje był zdeterminowany w swym dążeniu do szczęścia. Zgodnie z umową, elfka miała zjawić się w bujnych ogrodach pod akademią o zmierzchu. Pot skapywał z czoła, zahaczając o garbaty nos i wysunięty podbródek. Zęby biły o siebie, a ich klekotanie obudziłoby całą armię. Czekał długo, bardzo długo, lecz Guedulina nie zjawiła się na miejscu.
Wmaszerował do czarodziejskiej izby bez przyzwolenia i ostrzeżenia.
— Dlaczego się nie zjawiłaś? — Takim tonem można by zwracać się do małego urwisa, gdy pytający zna już odpowiedź i chce tylko przyłapać winowajcę. Wtedy ujrzał, jak istota iście boska chwiała się pod przejrzystą okiennicą. Zwrócona plecami do rozmówcy, spoglądała gdzieś w nieznane. Dalej i dalej. Na sobie miała białą suknię z aksamitu. Zakrywała prawie całe ciało, zaś jej blask napawał ponury pokoik otuchą. Vesperandos odetchnął z ulgą. Dystans między kochankami zmniejszał się, aż ostatecznie znikł. Chwycił ją od tyłu, przeplatając dłonie przez szczupły brzuch. Okryta silnym ramieniem tonęła w ukochanym. Powiadają, że nie nauczysz się latać, jeśli nie skoczysz. Pan i Pani musieli więc skoczyć bardzo głęboko, bo szybowali na skrzydłach miłości.
— Kocham cię. – ledwie wypowiedziawszy te słowa, Vesperandos obrócił ukochaną w swoją stronę. Zamarł. Pchnięta na ścianę biała dama uderzyła o stary obraz, który raptownie spadł na ziemię. To nie była jego ukochana. Ktoś, coś przybrało jej twarz. Cienka skóra zwisała płatami z obcego lica. Fragmenty krzywo wypreparowanych policzków nie przylegały do żuchwy. Krew świeżo ściągniętej powięzi ściekała po szyi. Chociaż przyszyto ją do skóry czaszki, karminowe wężyki zdawały się żywo wyciekać spod powierzchni i okolic oczodołów. Jakoby twarz Gueduliny wciąż wlokła żywot.
— Nie kochasz mnie? — W tych ustach brzmiało to jak trzask opadającej kraty. Szum. Buzujące krew prawie rozsadziła mu łeb. Nie wiedział, nie rozumiał. Wnet przebieraniec poprawił zgniecioną wskutek uderzenia suknię ślubną. Rozłożył ramiona i rzekł.
— Nie chcesz mnie, prawda? Ona zawsze miała wszystko. Prezenty, przyjaciół i rodziców. Mnie nie kochali, o nie.. Ale teraz jestem nią. To ja, Guedulina! — oznajmił entuzjastycznie brat dziewczyny.
— Nie? — Zapytał ponownie, gdy Vesperandos ledwie trzymał się na nogach. — To wracaj do niej! Wracaj, o tam! — krzyczał wskazując palcem za inkwizytora. Oczy miał dzikie, przekrwione i straszne, ale to nie przeraziło Vesperandosa. Obrócił się więc na pięcie w kierunku wskazanym przez obcego. Pod szafą leżała ona. Naga i bezbronna. Idealna. Chciał do niej podejść, gdy głowa mimowolnie zsunęła się w bok. Widok był przerażający. Wybałuszone gałki bez okrycia. Poharatane mięśnie, jakby szarpane przez wygłodniałego wilczura. Rozdęte wargi i zawijające się płaty pokrytej krzepnąca juchą skóry. Po prawym stronie już chodziły muchy, składając larwy na przepysznej mięsnej pożywce. Smród uniósł się wysoko. Gęsty i żrący odór rozkładu. Trupi cuch definitywnej degradacji i degeneracji. Odór rozpadu i niszczenia… Vesperandos zgiął się w wymiotnym odruchu, a wkrótce potem odpłynął.
Życie za murami akademii nie należało do najłatwiejszych. Tym bardziej, jeśli byłeś magiem nieludzkiego pochodzenia. Kataklizm, którego sprawcą okazał się spiczastouchy czarownik, definitywnie przyczynił się do naznaczenia pobratymców. W następstwie tego wszystkie elfy traktowano drugorzędnie, nierzadko nieludzko. Nagminne stały się nocne przesłuchania elfich czarodziejek za zamkniętymi drzwiami zakonnej agentury. Nikt jednak nie odważył się podważać autorytetu Sakirowców. Władze uczelni, jak i miasta były bierne. Odwracając wzrok bagatelizowano problem nadużyć ze strony inkwizycji.
***
Guedulina Manicielowa trafiła do Oros niespełna trzy wiosny temu, kiedy za sprawą rektor Pogody przeniesiono ją z elitarnej akademii w Nowym Hollar. Tej samej, w której uczyła się największa czarownica ostatniego stulecia – Callisto Morganister. I tej samej, w której połowę życia spędził klejnot światowego collegium czarodziejów – Wielki Członek Wielkiego Rodu Ao. Guedulina urodziła się w Fenistei, jako pierwsze dziecko wpływowego druida i lotnej kapłanki. Od najmłodszych lat Guedulina i jej młodszy brat byli nierozłączni, będąc sobie najlepszymi powiernikami i przyjaciółmi. Przez całe dzieciństwo była rozpieszczana przez swoich rodziców, którzy uważali ją za swoją dumę i szczęście, obdarowując miłością i prezentami. Brat nie był jednak przez nich tak bardzo kochany, przez co żywił żal do siostry. Pomimo goryczy wynikającej z faworyzowania czarnowłosej piękności, rodzeństwo nadal się uwielbiało. Zawsze, kiedy Guedulina otrzymywała prezent od rodziców, pytała dlaczego braciszek także go nie otrzymał. Dziewczyna znacznie wyróżniała się swoją wiedzą, więc często wspierała młodszego elfa w nauce i pomagała mu zawsze wtedy, gdy zostawał w tyle. Mijały lata i chociaż czas zmienił wiele, siostrzane serce wciąż żarzyło się tym samym płomieniem.
Opuszczenie Fenistei przebiegało w pełni zamętu. Istny chaos z niebios posunął leśne elfy do ucieczki, pozostawiając wszelkie dobra na pastwę istot z kosmosu. Rodzice wraz z najukochańszą pociechą wydostali się z lasu bez szwanku. Udało im się nawet uratować znaczną część majątku. W przeciwieństwie do reszty uciekających odzyskali wiele dóbr. Kosztem młodszego z potomków, którego porzucono w imię eligijnych szat czy też kunsztownych figurek elfich bożków. Guedulina nie mogła pogodzić się z rozstaniem. Obwiniała rodziców, lecz ci skupili się wyłącznie na rozwoju córki. W tenże sposób oddelegowano ją do Nowego Hollar, dalej Oros.
***
W wieku jedenastu lat Vesperandos de Chalone był świadkiem, jak jego starsza siostra przeobraziła się w plugawą kreaturę. Przypominała ofiarę pożaru bez skóry, ze spalonymi mięśniami i wywleczonymi wnętrznościami. Pakt zawarty z demonem sprawił, że istota nie z tego świata opętała bezmyślną dziewuchę, w konsekwencji przejmując kontrolę nad jej umysłem, a także ciałem. Potężny duch nakazał sekutnicy wymordować całą rodzinę. Zbieg okoliczności sprawił, że młodego Vesperandosa odnaleźli zakonnicy. Tuzin zbrojnych spierał się z nikczemnym bytem aż do ostatków sił, nim nie pokonali bestii. Przeżył wyłącznie mały chłopiec. Zwerbowany w szeregi Zakonu Sakira jest niechętnie nastawiony do magów, ze względu na to, że jego siostra poddała się woli demona.
***
Po raz drugi tej samej nocy, która zapowiadała się na bardzo długą, Vesperandos de Chalone i jego partner Jevlan, pukali do akademickich drzwi. Do świtu nadal pozostało kilka godzin, a niebo ledwie poszarzało nad horyzontem. Stal rękawicy Sakirowca zadudniła o drewno. Raz. Drugi. Żadnej odpowiedzi. Vesperandos westchnął, spojrzał na ciemne okna posiadłości. Brakowało mu cierpliwości na takie rzeczy.
— Może nie ma jej w domu. — Podsunął Jevlan. Młody się denerwował. Był w straży zaledwie od tygodnia i nadal gubił się w zleceniach inkwizycji; zdecydowanie zbyt świeży jak na sprawę elfki oskarżonej o wspieranie nielegalnego ugrupowania magów odstępców.
— Ukrywa się. Czuję zapach zgaszonej świecy. — Wskazał starszy z zakonników. — Zamknęła wszystkie okiennice. Od miesięcy nikt jej nie odwiedzał. Brak wzmianki w raportach. — Kolejny raz załomotał w drzwi, głośniej.
— Powinniśmy sprowadzić kapitana. — Jevlan wiercił się pod ciężkimi naramiennikami. Vesperandos zapomniał już, jak źle leżała zbroja nowego. Właśnie zamierzał powiedzieć młodemu, gdzie może ją dopasować, gdy drzwi się otworzyły.
— Wejdźcie, moi panowie! — Odparła drobna elfka o długich czarnych włosach i ostrym nosku.
Wciągnęła ich do środka i dalej w głąb izby. W każdej komnacie panowała ciemność. Blask księżyca nie przenikał przez zamknięte okiennice. Ich drogę oświetlała jedynie przysłonięta latarnia w ręku inkwizytora. Ten zatrzymał się dopiero, gdy dotarli do drugiego pokoju bez okien, a następnie zamknął i zaryglował drzwi za sobą.
— Jesteście oskarżeni o wspomaganie ugrupowania odstępców spod Oros. — Odparł chłodnym tonem, przystawiając lampion do twarzy kobiety. Wtedy ujrzał ją w całej swej doskonałości. Była piękna. Drobna twarz o nieskazitelnej cerze. Pełne ciemne oczyska, które mieniły się w blasku świecy.
— Z pochodniami byłoby łatwiej. — Wtrącił Jevlan, komentując wszechobecny mrok. Jednakże Vesperandos przemilczał zbędne słowa. Był zajęty obiektem przesłuchania, któremu nie mógł zadać żadnego pytania. Coś nieosiągalnego ścisnęło gardziel, wyrywając resztki tchu. Serce załomotało bijąc o pierś i solidny napierśnik o metalicznym połysku. Ramiona zdrętwiały, a przez stopy przeszło stado mrówek. Kobieta przytaknęła. W słabym świetle latarni Vesperandosa poczęła tłumaczyć, że wsparła głodujących czarodziejów chlebem i i ciepłą strawą. Próbowała rozwinąć temat, lecz w pewnym momencie zamarła. Tuż po tym, jak Jevlan zrzucił z ramion ciążące naramienniki z czarną peleryną. Potem dobrał się do pasa, który również spoczął na dębowym parkiecie. Usłyszała przeraźliwe dyszenie wraz z mlaskiem oblizywanych warg. Szczęściem światła było niewiele, więc oszczędził jej widoku swego ,równie obleśnego co on sam, kurasia.
— Nie ona! To coś większego niż zwykłe śledztwo. — Syknął, zerkając na drzwi. Odstawiwszy lampion kucnął zbierając manele młodszego inkwizytora. Padło kilka niemiłych słów, po czym Jevlan opuścił agenturę.
— Wybacz, pani. Młodzik nie rozumie… — Usilnie próbował tłumaczyć współpracownika.
— Wasze przesłuchania są słynne w Oros. — Przerwała raptownie. Po głuchej ciszy, którą wywołał srogi komentarz, podjęła dalej. — Lecz jestem wdzięczna za twą troskę.
Kobieta miała oczy koloru topazu i ciemne włosy, które opadały jej na plecy niczym ciosy miecza. Wstała idąc do salonu z tak dostojną elegancją, że Vesperandos przez kilka minut nie zauważył, że jest ubrana w podomkę, nie w balową suknię. Sięgnęła po wrzący nad płomieniem ogniska czajnik, następnie zalewając dwa blaszane kubki.
— Jaka kara przewidziana jest za pomoc ubogim? – Zapytała, wręczając gorącą herbatę mężczyźnie. Nie mógł odpowiedzieć, ponownie zabrakło mu języka w gębie. Głucho uśmiechał się, błądząc wzrokiem po ciemnym pokoju, jakby w mroku leżały odpowiedzi na niewygodne pytania. Rzucił coś głupiego. Na tyle nieskładnego i pozbawionego sensu, że elfka zaśmiała się roniąc kilka kropel napitku na podomkę.
— To moja wina, pani. – Odparł. W mgnieniu oka odstawił swoje naczynie, by czym prędzej klęknąć przed niewiastą. Z rumieńcami na policzkach objął część płótna w nadziei, że szybkie dmuchanie wysuszy okrycie. Zasiedli więc przy kominku. Jedne z płomyków wysokie były i mocne, świeciły żywo i jasno. Inne zaś były malutkie, chwiejne i drgające, a światło ich ciemniało. Na samym końcu był jeden płomyczek maleńki i tak słaby, że ledwie się tlił, ledwie pełgał, już to rozbłyskując w wielkim trudzie, już to gasnąć niemal zupełnie. Tak oto minęła im cała noc na dowcipach, komplementach i spornych kwestiach, które zdawało się, że scaliły te dwa odmienne światy.
Wiele można było powiedzieć o inkwizytorze, ale Vesperandos się nie ceregielił. Kolejnego dnia zamaszystym krokiem przemierzył korytarz i trzasnął drzwiami do gabinetu Gueduliny, nie zwracając uwagi na mijanych w ten strażników czy studentów. Różę bez kolców rzucił na półkę. Bez powitania, ukłonów i miłych słówek. Objął ją w talii swymi masywnymi łapskami. Otulona bardziej, niż przez diabelskie sidła poczuła, jak spierzchnięte wargi delikatnie muskają jej chudą szyję. Fala rozkoszy przeszła pod postacią ciarek. Od stóp po spiczaste uszy. Drżała z każdym kolejnym pocałunkiem. Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak. Pancerz, suknia wylądowały na krześle. Książki spadały, jak szalone, kiedy Vesperandos obijał Gudeuliną o biblioteczkę. W krótce o barek, a w dalszym ciągu łoże, na które opadał kaskadą podwieszany u sufitu, półcienny baldachim w odcieniu cegły.
Ledwie zaczęło świtać, a Vesperandos już był zagrzebany pod górą dokumentów wyższą niż wieża w Księstwie Petram. Inkwizytor widział jedynie jej ognistą naturę i wściekłe spojrzenie, które zatrzymałoby niejednego kieszonkowca na gorącym uczynku. Długie pobyty w towarzystwie umiłowanej czarodziejki sprawiły, że narobił sobie zaległości. Mimo to mężnie radził sobie z przeciwnościami, dzieląc czas pomiędzy obowiązki i przyjemności. Znalazł nawet chwilę na odwiedziny tutejszego jubilera, u którego zaopatrzył się w cienką obrączkę z drobnym klejnotem w kolorze ust Gueduliny. Tego dnia pragnął oświadczyć się kobiecie. Nie bacząc na konsekwencje był zdeterminowany w swym dążeniu do szczęścia. Zgodnie z umową, elfka miała zjawić się w bujnych ogrodach pod akademią o zmierzchu. Pot skapywał z czoła, zahaczając o garbaty nos i wysunięty podbródek. Zęby biły o siebie, a ich klekotanie obudziłoby całą armię. Czekał długo, bardzo długo, lecz Guedulina nie zjawiła się na miejscu.
Wmaszerował do czarodziejskiej izby bez przyzwolenia i ostrzeżenia.
— Dlaczego się nie zjawiłaś? — Takim tonem można by zwracać się do małego urwisa, gdy pytający zna już odpowiedź i chce tylko przyłapać winowajcę. Wtedy ujrzał, jak istota iście boska chwiała się pod przejrzystą okiennicą. Zwrócona plecami do rozmówcy, spoglądała gdzieś w nieznane. Dalej i dalej. Na sobie miała białą suknię z aksamitu. Zakrywała prawie całe ciało, zaś jej blask napawał ponury pokoik otuchą. Vesperandos odetchnął z ulgą. Dystans między kochankami zmniejszał się, aż ostatecznie znikł. Chwycił ją od tyłu, przeplatając dłonie przez szczupły brzuch. Okryta silnym ramieniem tonęła w ukochanym. Powiadają, że nie nauczysz się latać, jeśli nie skoczysz. Pan i Pani musieli więc skoczyć bardzo głęboko, bo szybowali na skrzydłach miłości.
— Kocham cię. – ledwie wypowiedziawszy te słowa, Vesperandos obrócił ukochaną w swoją stronę. Zamarł. Pchnięta na ścianę biała dama uderzyła o stary obraz, który raptownie spadł na ziemię. To nie była jego ukochana. Ktoś, coś przybrało jej twarz. Cienka skóra zwisała płatami z obcego lica. Fragmenty krzywo wypreparowanych policzków nie przylegały do żuchwy. Krew świeżo ściągniętej powięzi ściekała po szyi. Chociaż przyszyto ją do skóry czaszki, karminowe wężyki zdawały się żywo wyciekać spod powierzchni i okolic oczodołów. Jakoby twarz Gueduliny wciąż wlokła żywot.
— Nie kochasz mnie? — W tych ustach brzmiało to jak trzask opadającej kraty. Szum. Buzujące krew prawie rozsadziła mu łeb. Nie wiedział, nie rozumiał. Wnet przebieraniec poprawił zgniecioną wskutek uderzenia suknię ślubną. Rozłożył ramiona i rzekł.
— Nie chcesz mnie, prawda? Ona zawsze miała wszystko. Prezenty, przyjaciół i rodziców. Mnie nie kochali, o nie.. Ale teraz jestem nią. To ja, Guedulina! — oznajmił entuzjastycznie brat dziewczyny.
— Nie? — Zapytał ponownie, gdy Vesperandos ledwie trzymał się na nogach. — To wracaj do niej! Wracaj, o tam! — krzyczał wskazując palcem za inkwizytora. Oczy miał dzikie, przekrwione i straszne, ale to nie przeraziło Vesperandosa. Obrócił się więc na pięcie w kierunku wskazanym przez obcego. Pod szafą leżała ona. Naga i bezbronna. Idealna. Chciał do niej podejść, gdy głowa mimowolnie zsunęła się w bok. Widok był przerażający. Wybałuszone gałki bez okrycia. Poharatane mięśnie, jakby szarpane przez wygłodniałego wilczura. Rozdęte wargi i zawijające się płaty pokrytej krzepnąca juchą skóry. Po prawym stronie już chodziły muchy, składając larwy na przepysznej mięsnej pożywce. Smród uniósł się wysoko. Gęsty i żrący odór rozkładu. Trupi cuch definitywnej degradacji i degeneracji. Odór rozpadu i niszczenia… Vesperandos zgiął się w wymiotnym odruchu, a wkrótce potem odpłynął.
Spoiler:
Z pamiętnika niewyżytej Sakirówki
1.01
W końcu usidliłam tego maga. Jeszcze tylko parę dni w zamknięciu, o wodzie i chlebie i on także mnie pokocha. Nic nie stanie na przeszkodzie naszej miłości, nawet brak inicjatywy z jego strony. Sama nie wiem jak on w ogóle jest w stanie tego nie dostrzegać.
5.01
No ja tego zupełnie nie rozumiem! Próbowałam wszystkiego! Zgrywałam niedostępną, udawałam obojętną a on dalej nic! Jak on w ogóle może się tak zachowywać? Uznałam, że się na niego obrażę i nie powiem o co chodzi. Niech ma. Srogo pożałuje.
12.01
Nazwał mnie niestabilną emocjonalnie wariatką i kazał mi iść się wychędożyć! Płakałam całą noc. Pamiętniczku co ja robię źle? Kompletnie nie rozumiem, dlaczego moje fochy nie działają. Może powinnam zrobić mu awanturę? Tak, sądzę, że to dobry pomysł.
13.01
On znowu się nie domyślił!
14.01
I znowu doprowadził mnie do płaczu. Zupełnie nie widzi swojej winy. Co więcej, uważa, że to ja wszystkiemu jestem winna! No jasne, całe zło świata najlepiej zwalić na mnie. Prewencyjnie połamałam mu kciuki. Darł się biedak wniebogłosy i zrobiło mi się bardzo przykro. To było dla jego własnego dobra. Czy on nie rozumie, że ja w tej chwili cierpiałem bardziej od niego? Oczywiście, że nie. I nawet nie zapytał, jak się po tym wszystkim czuję. Muszę wyjść z dziewczynami na miasto i odreagować, inaczej wykończę się psychicznie.
15.01
Przyjaciółeczki utwierdziły mnie w przekonaniu, że jestem dla niego za dobra i powinnam go zostawić. Uważają, że zasługuję na lepszego maga. Popłakałyśmy razem nad dzbanem wina, a później obejrzałyśmy urocze przedstawienie. Poznałam też szarmanckiego łotrzyka, ale to była wyłącznie przygoda na jedną noc. Byłam w końcu pijana i zrozpaczona. Widzisz drogi pamiętniczku do jakiego stanu doprowadził mnie mój Olem? Czuję się taka upokorzona.
16.01
Byłam u niego w celi by wypłakać wszystkie swoje żale. Zupełnie się rozkleiłam. Drobne łamanie na kole poprawiło mi nastrój. Biedaczek. Mam nadzieję, że kości szybko mu się pozrastają.
23.01
Olem ma się już lepiej i przestał nawet uciekać pod ścianę na mój widok. Sądzę, że to zasługa mojego nowego makijażu i wydekoltowanej kolczugi, choć przykro mi się zrobiło, gdy nie zauważył mojej nowej fryzury. Oczywiście zrobiłam mu o to awanturę. Cóż za łajdak.
25.01
Wybaczyłam mu. Drogi pamiętniczku, czy ja jestem dla niego za dobra?
26.01
Dzisiaj w planach wyłącznie rozciąganie ciała i mokre krzesło. Zastanawiałam się nad użyciem gruszki, jednak zmieniłam zdanie i w końcu posadziłam go na krześle przesłuchań. Założyłam mu także maskę wstydu. Muszę przyznać, że wyglądał niezwykle pociągająco, aż cała płonę. Czuję, że dłużej już nie wytrzymam i mu się oddam! Hihi, nie oceniaj mnie źle, mój pamiętniczku! On jest taki słodki.
27.01
To była niezwykła noc! Ten ogień, który połączył nasze lędźwie! Szkoda tylko, że on w tym czasie był nieprzytomny, no ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Sam sobie jest winien. Skoro nie może znieść mnie, gdy jestem najgorsza, to cholernie pewne, że nie zasługuje na mnie, gdy jestem najlepsza. Prawda pamiętniczku?
29.01
Wydaje mi się, że w końcu zaczął dostrzegać prawdziwe uczucie, jakim mnie darzy! Mój pamiętniczku, to cudowne uczucie! Czuję się taka lekka! I nawet nie musiałam go dzisiaj biczować! Świat jest taki piękny!
31.01
Ostatnie dni były cudowne! Przytakuje za każdym razem, gdy go o coś pytam i od razu dostrzega swoje błędy! Przeprosił mnie nawet za to, że przez niego musiałam się przespać z innym. Dla pewności założyłam mu hiszpańskie buciki, ale tylko na chwilkę. Nie wyparł się miłości! Jestem taka szczęśliwa!
4.02.
To było okropne! Przez te parę dni niemal wypłakałam sobie oczy! Widząc, że w końcu na to zasłużył, rozwiązałam mu członki, by mógł mnie przytulić, a on... Och, pamiętniczku! Popchnął mnie bardzo mocno na ścianę (nabiłam sobie paskudnego guza) i próbował uciec przez otwarte drzwi celi! Nawet na mnie nie spojrzał! Czy to może oznaczać, że on... Nie, to niemożliwe. Olem musi mnie kochać. Na pewno tylko się ze mną droczył. Tak czy inaczej. Dopadłam go przed wyjściem z lochu, łobuz niemal już wydostał się na powierzchnię. Kazałam go przywiązać do stołu i wybatożyć do nieprzytomności.
6.02
W oczekiwaniu aż mój Olem odzyska przytomność, kolejną noc spędziłam z przyjaciółeczkami na mieście. Humor znowu mi się poprawił. Poznałam cudownego krasnoluda. Taki był męski i silny. Całą noc nazywał mnie swoją kobyłką. Muszę nauczyć tego mojego Olema.
7.02
Dziś przypalanie stóp. Żeby nie było mu przykro, wypaliłam mu na piersi serduszko oraz swoje inicjały.
10.02
Przyłapałam go, jak rozmawiał z tą suką! Tłumaczył się, że to tak z nudów i że rozmawiali tylko przez kratę! Ja tam swoje jednak wiem, widziałam jak ta dziwka na niego patrzy! Nie obchodzi mnie, że jest przykuta do ściany. Już ja jej pokażę z kim zadarła. Olem jest mój!
12.02
Wspaniały dzień! O poranku spaliłam tę sukę na stosie. Nikt nie będzie mącił mojemu Olemowi w głowie.
14.02
Moje gorące łzy gęsto zroszą tę kartkę. Mój drogi pamiętniczku, jestem w głębokiej żałobie. Mój ukochany Olem umarł z moim imieniem na ustach. Jakże on musiał mnie kochać, skoro w ostatnich chwilach swojego życia myślał wyłącznie o mnie. Sądzę, że to właśnie tęsknota za mną i jego wielkie uczucie do mnie, rozerwały mu serce podczas podwieszania. Nie wiem, co teraz pocznę. Chyba przyjdzie mi rzucić się z najwyższej wieży. Och, drogi pamiętniczku!
16.02
Nowy dzień, nowa ja! Mój drogi pamiętniczku, przemyślałam sobie wszystko dokładnie! Nie mogę wiecznie się zamartwiać, muszę żyć pełnią życia. Wiem, że mój ukochany Olem tego właśnie by sobie życzył. Och, będzie mi ciężko, ale muszę sprostać jego niewypowiedzianej prośbie!
17.02
Kochany pamiętniczku! Olem to już przeszłość! Poznałam wspaniałego maga, nazywa się Fefi... Czy jakoś tak. Mówił trochę niewyraźnie, ale to chyba wina wybitych zębów. No i jest elfem! Cudowny ostrouch! Zamknęłam go w lochu, jutro pójdę porozmawiać z nim o naszych uczuciach...
1.01
W końcu usidliłam tego maga. Jeszcze tylko parę dni w zamknięciu, o wodzie i chlebie i on także mnie pokocha. Nic nie stanie na przeszkodzie naszej miłości, nawet brak inicjatywy z jego strony. Sama nie wiem jak on w ogóle jest w stanie tego nie dostrzegać.
5.01
No ja tego zupełnie nie rozumiem! Próbowałam wszystkiego! Zgrywałam niedostępną, udawałam obojętną a on dalej nic! Jak on w ogóle może się tak zachowywać? Uznałam, że się na niego obrażę i nie powiem o co chodzi. Niech ma. Srogo pożałuje.
12.01
Nazwał mnie niestabilną emocjonalnie wariatką i kazał mi iść się wychędożyć! Płakałam całą noc. Pamiętniczku co ja robię źle? Kompletnie nie rozumiem, dlaczego moje fochy nie działają. Może powinnam zrobić mu awanturę? Tak, sądzę, że to dobry pomysł.
13.01
On znowu się nie domyślił!
14.01
I znowu doprowadził mnie do płaczu. Zupełnie nie widzi swojej winy. Co więcej, uważa, że to ja wszystkiemu jestem winna! No jasne, całe zło świata najlepiej zwalić na mnie. Prewencyjnie połamałam mu kciuki. Darł się biedak wniebogłosy i zrobiło mi się bardzo przykro. To było dla jego własnego dobra. Czy on nie rozumie, że ja w tej chwili cierpiałem bardziej od niego? Oczywiście, że nie. I nawet nie zapytał, jak się po tym wszystkim czuję. Muszę wyjść z dziewczynami na miasto i odreagować, inaczej wykończę się psychicznie.
15.01
Przyjaciółeczki utwierdziły mnie w przekonaniu, że jestem dla niego za dobra i powinnam go zostawić. Uważają, że zasługuję na lepszego maga. Popłakałyśmy razem nad dzbanem wina, a później obejrzałyśmy urocze przedstawienie. Poznałam też szarmanckiego łotrzyka, ale to była wyłącznie przygoda na jedną noc. Byłam w końcu pijana i zrozpaczona. Widzisz drogi pamiętniczku do jakiego stanu doprowadził mnie mój Olem? Czuję się taka upokorzona.
16.01
Byłam u niego w celi by wypłakać wszystkie swoje żale. Zupełnie się rozkleiłam. Drobne łamanie na kole poprawiło mi nastrój. Biedaczek. Mam nadzieję, że kości szybko mu się pozrastają.
23.01
Olem ma się już lepiej i przestał nawet uciekać pod ścianę na mój widok. Sądzę, że to zasługa mojego nowego makijażu i wydekoltowanej kolczugi, choć przykro mi się zrobiło, gdy nie zauważył mojej nowej fryzury. Oczywiście zrobiłam mu o to awanturę. Cóż za łajdak.
25.01
Wybaczyłam mu. Drogi pamiętniczku, czy ja jestem dla niego za dobra?
26.01
Dzisiaj w planach wyłącznie rozciąganie ciała i mokre krzesło. Zastanawiałam się nad użyciem gruszki, jednak zmieniłam zdanie i w końcu posadziłam go na krześle przesłuchań. Założyłam mu także maskę wstydu. Muszę przyznać, że wyglądał niezwykle pociągająco, aż cała płonę. Czuję, że dłużej już nie wytrzymam i mu się oddam! Hihi, nie oceniaj mnie źle, mój pamiętniczku! On jest taki słodki.
27.01
To była niezwykła noc! Ten ogień, który połączył nasze lędźwie! Szkoda tylko, że on w tym czasie był nieprzytomny, no ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Sam sobie jest winien. Skoro nie może znieść mnie, gdy jestem najgorsza, to cholernie pewne, że nie zasługuje na mnie, gdy jestem najlepsza. Prawda pamiętniczku?
29.01
Wydaje mi się, że w końcu zaczął dostrzegać prawdziwe uczucie, jakim mnie darzy! Mój pamiętniczku, to cudowne uczucie! Czuję się taka lekka! I nawet nie musiałam go dzisiaj biczować! Świat jest taki piękny!
31.01
Ostatnie dni były cudowne! Przytakuje za każdym razem, gdy go o coś pytam i od razu dostrzega swoje błędy! Przeprosił mnie nawet za to, że przez niego musiałam się przespać z innym. Dla pewności założyłam mu hiszpańskie buciki, ale tylko na chwilkę. Nie wyparł się miłości! Jestem taka szczęśliwa!
4.02.
To było okropne! Przez te parę dni niemal wypłakałam sobie oczy! Widząc, że w końcu na to zasłużył, rozwiązałam mu członki, by mógł mnie przytulić, a on... Och, pamiętniczku! Popchnął mnie bardzo mocno na ścianę (nabiłam sobie paskudnego guza) i próbował uciec przez otwarte drzwi celi! Nawet na mnie nie spojrzał! Czy to może oznaczać, że on... Nie, to niemożliwe. Olem musi mnie kochać. Na pewno tylko się ze mną droczył. Tak czy inaczej. Dopadłam go przed wyjściem z lochu, łobuz niemal już wydostał się na powierzchnię. Kazałam go przywiązać do stołu i wybatożyć do nieprzytomności.
6.02
W oczekiwaniu aż mój Olem odzyska przytomność, kolejną noc spędziłam z przyjaciółeczkami na mieście. Humor znowu mi się poprawił. Poznałam cudownego krasnoluda. Taki był męski i silny. Całą noc nazywał mnie swoją kobyłką. Muszę nauczyć tego mojego Olema.
7.02
Dziś przypalanie stóp. Żeby nie było mu przykro, wypaliłam mu na piersi serduszko oraz swoje inicjały.
10.02
Przyłapałam go, jak rozmawiał z tą suką! Tłumaczył się, że to tak z nudów i że rozmawiali tylko przez kratę! Ja tam swoje jednak wiem, widziałam jak ta dziwka na niego patrzy! Nie obchodzi mnie, że jest przykuta do ściany. Już ja jej pokażę z kim zadarła. Olem jest mój!
12.02
Wspaniały dzień! O poranku spaliłam tę sukę na stosie. Nikt nie będzie mącił mojemu Olemowi w głowie.
14.02
Moje gorące łzy gęsto zroszą tę kartkę. Mój drogi pamiętniczku, jestem w głębokiej żałobie. Mój ukochany Olem umarł z moim imieniem na ustach. Jakże on musiał mnie kochać, skoro w ostatnich chwilach swojego życia myślał wyłącznie o mnie. Sądzę, że to właśnie tęsknota za mną i jego wielkie uczucie do mnie, rozerwały mu serce podczas podwieszania. Nie wiem, co teraz pocznę. Chyba przyjdzie mi rzucić się z najwyższej wieży. Och, drogi pamiętniczku!
16.02
Nowy dzień, nowa ja! Mój drogi pamiętniczku, przemyślałam sobie wszystko dokładnie! Nie mogę wiecznie się zamartwiać, muszę żyć pełnią życia. Wiem, że mój ukochany Olem tego właśnie by sobie życzył. Och, będzie mi ciężko, ale muszę sprostać jego niewypowiedzianej prośbie!
17.02
Kochany pamiętniczku! Olem to już przeszłość! Poznałam wspaniałego maga, nazywa się Fefi... Czy jakoś tak. Mówił trochę niewyraźnie, ale to chyba wina wybitych zębów. No i jest elfem! Cudowny ostrouch! Zamknęłam go w lochu, jutro pójdę porozmawiać z nim o naszych uczuciach...
Spoiler:
- … nie powinniśmy… Daj spokój, wracajmy…
- Mmmmm, najsłodsza, przecież chcesz… Wiem, że chcesz…
- Nie wolno nam! Ale… Ohh, nie mogę, nie wytrzymam dłużej…
- Jest tutaj, kochanie, wyciągnij go…
- OH! Jaki wielki!
- Mmmm, właśnie… W sam raz dla takiej dziewczynki jak ty. A teraz am am. No, nie wstydź się.
- Naprawdę, mam coraz więcej wątpliMMMH!
- Ojjj, nie ładnie mówić z pełną buzią. O tak, pięknie. Przesłodko wyglądasz z nim w ustach…
Podsłuchująca pod drzwiami inkwizytorka miała pewność. Tak, teraz ich przyłapie. Na gorącym uczynku! Zaciągnie ich do komtura von Tieffen’a, będzie MUSIAŁ odwołać tego durnia i przydzielić jego stanowisko jej, właśnie jej, wiernej, lojalnej, posłusznej zakonnym zasadom. Ona nigdy nie skalałaby swej zakonnej godności bratając się z magiem. Odrażające. Nie czekając ani chwili dłużej pchnęła drzwi prywatnej spiżarni Lwicy z Oros i wpadła prosto na czarnowłosego inkwizytora, wpychającego w usta studentki wielkiego, ociekającego lukrem… pączka.
* * * Bezwstydne jęki rozchodziły się po całym korytarzu i tym razem zagorzała zakonna siostrzyczka była przekonana, że braciszek Gilbert wpychał w młodą czarodziejkę co innego niż drożdżowe wyroby cukiernicze. W zasadzie to dźwięki tak ociekały rozpustą i pierwotnym pożądaniem, że inkwizytorka Gryzelda poczuła nutkę zazdrości iż sama nie jest na miejscu dziewuszki. Szybko jednak przywołała się do porządku, przeprosiła Sakira za bezbożne myśli i skupiła się na swoim zadaniu, czyli na odszukaniu bezprawnie gołąbkującej parki. Wbrew pozorom nie było to takie łatwe, bo odgłosy rozchodziły się po całym lochu, odbijając się to tu to tam, nie dając wyraźnego źródła, a raczej brzmiąc wszędzie jednakowo głośno. Nie z takimi przeszkodami przyszło się jednak zmierzać Gryzeldzie w przeszłości, toteż zlokalizowała wreszcie drzwi, za którymi dokonywały się bluźnierstwa i herezje natury prokreacyjnej. Czując zapach zwycięstwa inkwizytorka pchnęła drzwi i wpadła do środka, ale… spóźniła się. Znowu. Na alchemicznym stole leżał w nieładzie aksamit w kolorze burgundu, poplamiony bialutkim lukrem i różaną konfiturą, jednak zakonnika i czarodziejki nie było nigdzie.
* * * - Najdroższa moja, kocham cię do szaleństwa. Ubóstwiam cię ponad wszystko, ale dłużej tak być nie może. Zakon depcze nam po piętach, to tylko kwestia czasu jak siostra Gryzelda dopnie swego i wpakuje nas oboje na stos. Nie zniósłbym myśli, że taki los ci zgotowałem …
- Gill, ukochany. To moja decyzja. Dla ciebie zrezygnowałabym ze wszystkiego, nawet z magii, ale… Wiem, oboje wiemy, że Zakonowi to nie wystarczy. A nigdy nie pogodziłabym się z rozłąką, wiesz o tym.
- Harriet, pączusiu kochany, rozkoszy mego serca… Nie ma sposobu, byśmy byli razem. Rozdzielą nas, jeśli nie Zakon, to Magowie. Jedni i drudzy są siebie warci, pełna nienawiści hołota. Wielbie i czczę Sakira, ale przyznaję, od kiedy poznałem ciebie, mam wątpliwości. Serce by mi pękło gdybym porzucić miał Zakon, dla ciebie jedynej mógłbym to uczynić, ale wiem, czuję, że to nic nie zmieni. Nie ma sposobu… To beznadziejne, nie możemy zrobić nic…
- Gill… Ja… Znam sposób. Ryzykowny, ale… I tak nie mamy nic do stracenia. Musisz jednak mi odpowiedzieć, bez cienia wahania. Czy mi ufasz?
* * * Znaleźli ich tuż przed wschodem słońca, splecionych w miłosnych objęciach, przeszywających nawzajem swe serca sztyletami. Ich ciała zdążyły ostygnąć, skąpane w kałuży krwi, której granice dopłynęły pod stosy pączków, którymi otoczyli się jeszcze przed śmiercią. Słodkości, do których miłość ich połączyła. Musiały tu być, oboje nie chcieli nawet słyszeć o innej opcji. Gryzelda musiała przyznać, że nawet ją to poruszyło. Nawet teraz, już dobry miesiąc po tym przykrym incydencie przechadzała się po byłym gabinecie Gilberta, teraz własnym, rozmyślając o tym, czy nie lepiej było dać spokój kochankom i pozwolić im zwyczajnie uciec.
Nie. Nie mogłaby. Znała swoja powinność wobec Zakonu, a przede wszystkim wobec Sakira. Taka zdrada zasługiwała na najwyższą karę i słusznym było, że winowajcy wymierzyli ja sobie nawzajem. Zdecydowanie. Stało się dobrze, a zasługi za zdemaskowanie heretyków przypadły jej. O tak. Zadowolona z siebie odwróciła się w stronę biurka i… zamarła. Na mahoniowym blacie pośród papierów i kałamarzy leżał… pączek. Pączek, którego z całą pewnością nie było tam wcześniej.
* * * - Harriet, moja kochana, nie uważasz, że potraktowałaś Gryzeldę nieco zbyt surowo?
Eteryczny brat Gillbert wcinał ze smakiem równie eterycznego pączka, przyglądając się ukochanej czarodziejce z przyganą, ale i rozbawieniem.
- Niee, dlaczego? Czekaj, podrzucę jej jeszcze dwa… Ooo, popatrz jaką ma śmieszną minę! Doprawdy, urocza jest jak się tak boi… - powabnym, półprzezroczystym ciałkiem wstrząsnął radosny chichot, kiedy wykrzykująca histerycznie egzorcyzmy inkwizytorka biegła przez korytarz, opędzając się od słodziutkich iluzji pojawiających się to tu to tam, oblepiających jej szatę biała mazią.
- Kochanie, minął rok. Nie wydaje ci się, że już dość tego straszenia? W końcu zejdzie na zawał ze strachu i znów będzie nas ścigać, tym razem tutaj.
- Ona? Nonsens, nie ma pojęcia jak to zrobić. Do czegoś takiego nie wystarczy umrzeć, trzeba być utalentowanym magiem.
- Takim jak ty? Mój zdolny pączuś!
- Ahh komplemenciarz! No chodź do mnie. Mmmm tak właśnie…
Ich usta złączyły się w pocałunku tym słodszym, że okraszonym lukrem, którym ubrudził się wcześniej Gill. Harriet wtuliła się w niego z miłością i wzdychając marzycielsko nie odzywała się przez dłuższy czas, chłonąc tylko jego obecność i bliskość.
- Wiesz co jest w tym wszystkim najlepsze? – spytała jakiś czas później, cmokając go z czułością w nos.
- Mmmm, to że mamy dla siebie wieczność, nie niepokojeni niczym i możemy przyglądać się wydarzeniom w Oros wpływając na nie, jedząc przy tym pączki których mamy nieograniczoną ilość? – zamruczał mężczyzna, dobierając się pocałunkami do piersi ukochanej. Ta zachichotała cichutko, wtulając go w siebie.
- Nie głuptasie. To, że mogę jeść i jeść… i wiesz co? Nie utyję od tego ani trochę!
- Mmmmm, najsłodsza, przecież chcesz… Wiem, że chcesz…
- Nie wolno nam! Ale… Ohh, nie mogę, nie wytrzymam dłużej…
- Jest tutaj, kochanie, wyciągnij go…
- OH! Jaki wielki!
- Mmmm, właśnie… W sam raz dla takiej dziewczynki jak ty. A teraz am am. No, nie wstydź się.
- Naprawdę, mam coraz więcej wątpliMMMH!
- Ojjj, nie ładnie mówić z pełną buzią. O tak, pięknie. Przesłodko wyglądasz z nim w ustach…
Podsłuchująca pod drzwiami inkwizytorka miała pewność. Tak, teraz ich przyłapie. Na gorącym uczynku! Zaciągnie ich do komtura von Tieffen’a, będzie MUSIAŁ odwołać tego durnia i przydzielić jego stanowisko jej, właśnie jej, wiernej, lojalnej, posłusznej zakonnym zasadom. Ona nigdy nie skalałaby swej zakonnej godności bratając się z magiem. Odrażające. Nie czekając ani chwili dłużej pchnęła drzwi prywatnej spiżarni Lwicy z Oros i wpadła prosto na czarnowłosego inkwizytora, wpychającego w usta studentki wielkiego, ociekającego lukrem… pączka.
* * * Bezwstydne jęki rozchodziły się po całym korytarzu i tym razem zagorzała zakonna siostrzyczka była przekonana, że braciszek Gilbert wpychał w młodą czarodziejkę co innego niż drożdżowe wyroby cukiernicze. W zasadzie to dźwięki tak ociekały rozpustą i pierwotnym pożądaniem, że inkwizytorka Gryzelda poczuła nutkę zazdrości iż sama nie jest na miejscu dziewuszki. Szybko jednak przywołała się do porządku, przeprosiła Sakira za bezbożne myśli i skupiła się na swoim zadaniu, czyli na odszukaniu bezprawnie gołąbkującej parki. Wbrew pozorom nie było to takie łatwe, bo odgłosy rozchodziły się po całym lochu, odbijając się to tu to tam, nie dając wyraźnego źródła, a raczej brzmiąc wszędzie jednakowo głośno. Nie z takimi przeszkodami przyszło się jednak zmierzać Gryzeldzie w przeszłości, toteż zlokalizowała wreszcie drzwi, za którymi dokonywały się bluźnierstwa i herezje natury prokreacyjnej. Czując zapach zwycięstwa inkwizytorka pchnęła drzwi i wpadła do środka, ale… spóźniła się. Znowu. Na alchemicznym stole leżał w nieładzie aksamit w kolorze burgundu, poplamiony bialutkim lukrem i różaną konfiturą, jednak zakonnika i czarodziejki nie było nigdzie.
* * * - Najdroższa moja, kocham cię do szaleństwa. Ubóstwiam cię ponad wszystko, ale dłużej tak być nie może. Zakon depcze nam po piętach, to tylko kwestia czasu jak siostra Gryzelda dopnie swego i wpakuje nas oboje na stos. Nie zniósłbym myśli, że taki los ci zgotowałem …
- Gill, ukochany. To moja decyzja. Dla ciebie zrezygnowałabym ze wszystkiego, nawet z magii, ale… Wiem, oboje wiemy, że Zakonowi to nie wystarczy. A nigdy nie pogodziłabym się z rozłąką, wiesz o tym.
- Harriet, pączusiu kochany, rozkoszy mego serca… Nie ma sposobu, byśmy byli razem. Rozdzielą nas, jeśli nie Zakon, to Magowie. Jedni i drudzy są siebie warci, pełna nienawiści hołota. Wielbie i czczę Sakira, ale przyznaję, od kiedy poznałem ciebie, mam wątpliwości. Serce by mi pękło gdybym porzucić miał Zakon, dla ciebie jedynej mógłbym to uczynić, ale wiem, czuję, że to nic nie zmieni. Nie ma sposobu… To beznadziejne, nie możemy zrobić nic…
- Gill… Ja… Znam sposób. Ryzykowny, ale… I tak nie mamy nic do stracenia. Musisz jednak mi odpowiedzieć, bez cienia wahania. Czy mi ufasz?
* * * Znaleźli ich tuż przed wschodem słońca, splecionych w miłosnych objęciach, przeszywających nawzajem swe serca sztyletami. Ich ciała zdążyły ostygnąć, skąpane w kałuży krwi, której granice dopłynęły pod stosy pączków, którymi otoczyli się jeszcze przed śmiercią. Słodkości, do których miłość ich połączyła. Musiały tu być, oboje nie chcieli nawet słyszeć o innej opcji. Gryzelda musiała przyznać, że nawet ją to poruszyło. Nawet teraz, już dobry miesiąc po tym przykrym incydencie przechadzała się po byłym gabinecie Gilberta, teraz własnym, rozmyślając o tym, czy nie lepiej było dać spokój kochankom i pozwolić im zwyczajnie uciec.
Nie. Nie mogłaby. Znała swoja powinność wobec Zakonu, a przede wszystkim wobec Sakira. Taka zdrada zasługiwała na najwyższą karę i słusznym było, że winowajcy wymierzyli ja sobie nawzajem. Zdecydowanie. Stało się dobrze, a zasługi za zdemaskowanie heretyków przypadły jej. O tak. Zadowolona z siebie odwróciła się w stronę biurka i… zamarła. Na mahoniowym blacie pośród papierów i kałamarzy leżał… pączek. Pączek, którego z całą pewnością nie było tam wcześniej.
* * * - Harriet, moja kochana, nie uważasz, że potraktowałaś Gryzeldę nieco zbyt surowo?
Eteryczny brat Gillbert wcinał ze smakiem równie eterycznego pączka, przyglądając się ukochanej czarodziejce z przyganą, ale i rozbawieniem.
- Niee, dlaczego? Czekaj, podrzucę jej jeszcze dwa… Ooo, popatrz jaką ma śmieszną minę! Doprawdy, urocza jest jak się tak boi… - powabnym, półprzezroczystym ciałkiem wstrząsnął radosny chichot, kiedy wykrzykująca histerycznie egzorcyzmy inkwizytorka biegła przez korytarz, opędzając się od słodziutkich iluzji pojawiających się to tu to tam, oblepiających jej szatę biała mazią.
- Kochanie, minął rok. Nie wydaje ci się, że już dość tego straszenia? W końcu zejdzie na zawał ze strachu i znów będzie nas ścigać, tym razem tutaj.
- Ona? Nonsens, nie ma pojęcia jak to zrobić. Do czegoś takiego nie wystarczy umrzeć, trzeba być utalentowanym magiem.
- Takim jak ty? Mój zdolny pączuś!
- Ahh komplemenciarz! No chodź do mnie. Mmmm tak właśnie…
Ich usta złączyły się w pocałunku tym słodszym, że okraszonym lukrem, którym ubrudził się wcześniej Gill. Harriet wtuliła się w niego z miłością i wzdychając marzycielsko nie odzywała się przez dłuższy czas, chłonąc tylko jego obecność i bliskość.
- Wiesz co jest w tym wszystkim najlepsze? – spytała jakiś czas później, cmokając go z czułością w nos.
- Mmmm, to że mamy dla siebie wieczność, nie niepokojeni niczym i możemy przyglądać się wydarzeniom w Oros wpływając na nie, jedząc przy tym pączki których mamy nieograniczoną ilość? – zamruczał mężczyzna, dobierając się pocałunkami do piersi ukochanej. Ta zachichotała cichutko, wtulając go w siebie.
- Nie głuptasie. To, że mogę jeść i jeść… i wiesz co? Nie utyję od tego ani trochę!
Spoiler:
Tytuł: Konkurs Walentynkowy
Tego pięknego, sobotniego poranka na uniwersytecie Oros panowała błoga i niemącona niczym cisza tak nietypowa przecież dla aktywnej uczelni magicznej. Był to dzień całkowicie wolny od zajęć w którym zmęczeni celebracją piątku studenci odsypiali kace po różnorakich specyfikach a zestresowani wykładowcy gorączkowo główkowali nad tym, po jaką cholerę rzucali wczoraj swoje zaklęcia. Na szczęście na sprzątnięcie magicznych anomalii, dzikich istot, dziur w ścianach i innych skutków ostrej popijawy była jeszcze niedziela więc na moment obecny można to było zwyczajnie olać. Fakt, że zmutowana jaszczurka zeżre pewnie kilka osób a poliformowany w żabę uczeń nie będzie wspominał tego najlepiej ale cholera samo się nie zrobiło i gnojek zdecydowanie na to zasłużył!
Przy tak specyficznym dniu nie dziwi chyba, że nagła eksplozja, która wstrząsnęła całą okolicą wyprowadziła z równowagi niemałą liczbę osób. Oczywiście pominąwszy liczne "kurwy", "chuje" i "pierdolenie" jakie można było usłyszeć z ust studentów pojawiło się też kilka mniej energicznych reakcji. Dla przykładu z gabinetu rektorki dobiegło jedynie ciche westchnięcie a w pokoju komtura rozległ się specyficzny dźwięk łamanego pięścią biurka. Mimo, że formy wyrazu niezadowolenia były różnorakie to jeden ich aspekt pozostawał wspólny. Wszystkie wspomniane osoby miały w głowach obraz przystojnego, błękitnookiego blondyna w uczniowskiej szacie.
- ZEROOOOO! - Wzmocniony magią wrzask rozwścieczonego mistrza Marisa niósł się korytarzami uczelni nie gorzej, niż echo niedawnej eksplozji ale w tym wypadku zgadzał się z myślami całej reszty. Zero. Właściwie Ludwik Arnis, młody student specjalnego nadzoru potocznie nazywany zerem. Chłopak o niespotykanym potencjale magicznym, zatrważającej niszczycielskiej mocy i całkowitym braku talentu, który to sprawiał, że każde rzucane przez niego zaklęcie kończyło się spektakularnym wybuchem. Co ciekawe w niezbadanych okolicznościach 19-letni młodzieniec z wypadków zawsze wychodził bez najmniejszego zadrapania.
Zdyszany biegiem mentor rzucając kurwami na prawo i lewo dobiegł wreszcie do swojego laboratorium gdzie wywalając z kopa resztki ciężkich, stalowych drzwi spiorunował podopiecznego spojrzeniem. Jak to zazwyczaj bywa z pomieszczenia niewiele zostało a na jego środku w jedynym nie spopielonym kawałku kamienia stał on.
- Mistrzu, to nie tak. Bo ja...
Chłopak próbował się nawet wytłumaczyć ale widok miny nauczyciela skutecznie zasznurował mu usta.
- Powiedz mi chłopcze, dlaczego ja jeszcze nie wnioskowałem o wydalenie Cię? Za jakie grzechy...
Na te słowa w oczach chłopaka stanęły łzy. Nienawidził zawodzić swojego mistrza i obserwować jak tę jego piękną twarz krzywi wyraz gniewu i zniechęcenia. Starszy czarodziej widocznie zbierał się w sobie aby ostro zjebać swojego wychowanka ale w czynności tej przeszkodziło mu solidne uderzenie z bara. Do pomieszczenia w mało ludzkim tempie wtargnęła uzbrojona kobieta na oko dwadzieścia parę lat z mieczem w ręku.
- Inkwizytor Luna w imieniu Zakonu...
Zaczęła ze standardową formułką lecz i jej nie dano dojść do słowa.
- Odpuść siostro. Nie widzisz, że mam już dość problemów bez tego Twojego..? ehhh odpuść.
Jęknął Maris robiąc miejsce wojowniczce by ta, jak zawsze mogła pobiec do jego ucznia i sprawdzić stan zdrowia. Mag poważnie nie potrafił zrozumieć dlaczego kobieta tak mocno interesuje się tą katastrofą naturalną, jaką miał za ucznia ale nie zamierzał jej w tym przeszkadzać. Była zwyczajnie zbyt uparta i nawet sporadycznie okazywana niechęć, jaką obdarzał ją chłopak nie zmieniała tego jej nadopiekuńczego nastawienia.
- Luna, nic mi nie jest.
Chłopak bronił się przed obmacującymi go dłońmi od czasu do czasu zerkając na mistrza. Poważnie nie znosił tej kobiety ale nie mógł otwarcie okazać jej braku szacunku. Co prawda nie była jakoś wyjątkowo blisko z Marisem ale rodzina to rodzina. Po chwili głaskania, oglądania i namolnego wtulania się tej zakutej w blachę damy starszy czarodziej postanowił zlitować się nad swoim uczniem. Kara oczywiście należała mu się i pewnie coś dla niego wymyśli ale czułości inkwizytorki to już odrobinę przesada. Jeszcze się chłopak załamie i co będzie?
- Dusisz go siostro.
Mruknął niby pod nosem ale jednak tak, aby na pewno usłyszała. Wdzięczne spojrzenie uratowanego chłopaka zjeżyło włosy na karku nauczyciela. Czasem, młody patrzył na niego jakoś tak... dziwnie.
- Musisz bardziej na niego uważać bracie. Komtur zwrócił już na niego uwagę a wiesz jak to się może spotkać. - Burknęła w odpowiedzi kobieta nienawistnie wlepiając się w brata. Poważnie nienawidziła kiedy młodzieniec odpychał ją raz za razem tylko po to, żeby wlepiać się w tego "czarodzieja" jak w obrazek. Oczywiście widząc tę jej obrażoną minę po raz pierdyliard pierwszy Maris całkowicie ją zignorował ale ostrzeżenie przyjął już poważnie. Zainteresowanie zakonu pojedynczym czarodziejem nie było czymś szczególnie nowym czy zaskakującym ale zazwyczaj nie kończyło się najlepiej dla wybrańca.
- Słyszałeś?!? Żadnego czarowania bez mojego pozwolenia!
- Ale... ale mistrzu jak mam się nauczyć magii bez...
- Dość! Podziękuj siostrze bo pewnie tylko dzięki jej wstawiennictwie jeszcze nie stała Ci się krzywda i za mną. Trzeba iść wytłumaczyć ten incydent rektorce. Ehhh kurwa znowu będzie rzeźnia...
Mówiąc to wziął chłopaka za szmaty i ciągnąc za sobą wyprowadził z pomieszczenie zostawiając nieźle wkurwioną siostrę samą. Nawet się nie pożegnał. Dupek.
Jeszcze tego samego dnia, wieczorną porą Zero wlókł się korytarzem uczelni w kierunku swojego pokoju. Opieprz za cały ten bałagan dostawał głównie jego mentor ale to wcale nie poprawiało chłopakowi nastroju. Zmartwiony i zamyślony pchnął drzwi do pomieszczenia i patrząc pod nogi wmaszerował do środka tylko po to, żeby odbić się od czegoś twardego i nieruchomego. Odrobinę ogłuszony rozejrzał się sprawdzając co za badziew stoi na środku jego pokoju. Sam nie był pewien co spodziewał się zobaczyć ale na pewno nie Lunę w towarzystwie dwóch opancerzonych Sakirowców. "No tak, miałem jej przecież podziękować..." pomyślał zamroczony kłaniając się obecnym.
- Ludwiku Arnis z polecenia komtura jesteś zatrzymany. Opór będzie dare...
Zaczął jeden z zakutych w stal przyjemniaczków. Na jego słowa szczęka chłopaka powoli zaczęła opadać ale w prawdziwą panikę wpadł dopiero, kiedy potężny cios mieczem oddzielił głowę mówcy od ramion. Za przewracającym się ciałem stała oczywiście Luna. Widząc całą tę sytuację i zakrwawiony miecz w jej ręku drugi z obecnych Sakirowców nie zastanawiał się długo tylko dobył własnego miecza na co w geście podświadomej samoobrony Zero spróbował rzucić na niego zaklęcie ogłuszające. Jak zawsze pokaz jego zdolności magicznych robił wrażenie bo eksplozja rozsadziła faceta na kawałki zalewając całe pomieszczenie falą krwi i wnętrzności.
- Zero! Zero musisz uciekać! Musisz...
Zawołała kobieta podbiegając do młodego czarodzieja i łapiąc go za twarz. była wtedy bardzo blisko niego i w niepowstrzymanym odruchu pocałowała swojego wybrańca. Co nie szczególnie mu się spodobało. - NIE! - Wrzasnął odpychając swoją wybawczynię i rzucając się do ucieczki. Gnając korytarzami słyszał jej głos a także świadczące o pościgu brzęczenie stalowych pancerzy. Nie wiedział jak zbiec i myślał, że to już koniec kiedy na jednym z korytarzy wpadł na swojego mistrza wywracając go. - Z E R O. - Wycharczał przez zęby stary czarodziej. Młodzieniec przygniatał go do podłogi nie dając wstać. Zapłakany Ludwik próbował coś powiedzieć ale nie potrafił wydukać nic konkretnego kiedy zza winkla wbiegła cała ekipa kościgowa.
- CO?!? - Wrzasnął Maris.
- Mistrzu! - Krzyknął chłopak wtulając się w starszego faceta i całując go w usta.
- NIEEEEEEEEEE!!!!!! - Wrzasnęła Luna.
- COOOOOO???? - Zawołali Sakirowcy.
- CO? NIE! COOO?!? Wrzasnął ponownie Maris zrzucając z siebie chłopaka i obserwując jak jego własna siostra rzuca się w jego stronę z uniesionym mieczem.
- NIE! - Zawołał chłopak osłaniając mistrza własnym ciałem.
- NIE! - Wrzasnęła kobieta widząc, że nie zdoła już zatrzymać uderzenia.
- KURWA MAĆ! - Wydarł się wściekle czarodziej wykonując dłonią krótki gest i wołając jakieś niezrozumiałe słowo.
Krótki rozbłysk czerwieni wypełnił cały korytarz. Chwilę później Maris siedział w koncie odrzucony przez impakt zaklęcia. Wpakował w nie całą swoją moc i złapała go przez to ostra migrena. Wszystko śmierdziało spalenizną i zwęglonym trupem. To, co zostało z Luny i Zero leżało w koncie stopione do tego stopnia, że nie sposób było rozróżnić która kończyna należała do kogo. Ponownie przedstawiała się sytuacja z zespołem pościgowym.
- Ja pierdole. - Jęknął starszy czarodziej, zwymiotował i zemdlał.
Dajcie mi za to jakiś medal.
Tego pięknego, sobotniego poranka na uniwersytecie Oros panowała błoga i niemącona niczym cisza tak nietypowa przecież dla aktywnej uczelni magicznej. Był to dzień całkowicie wolny od zajęć w którym zmęczeni celebracją piątku studenci odsypiali kace po różnorakich specyfikach a zestresowani wykładowcy gorączkowo główkowali nad tym, po jaką cholerę rzucali wczoraj swoje zaklęcia. Na szczęście na sprzątnięcie magicznych anomalii, dzikich istot, dziur w ścianach i innych skutków ostrej popijawy była jeszcze niedziela więc na moment obecny można to było zwyczajnie olać. Fakt, że zmutowana jaszczurka zeżre pewnie kilka osób a poliformowany w żabę uczeń nie będzie wspominał tego najlepiej ale cholera samo się nie zrobiło i gnojek zdecydowanie na to zasłużył!
Przy tak specyficznym dniu nie dziwi chyba, że nagła eksplozja, która wstrząsnęła całą okolicą wyprowadziła z równowagi niemałą liczbę osób. Oczywiście pominąwszy liczne "kurwy", "chuje" i "pierdolenie" jakie można było usłyszeć z ust studentów pojawiło się też kilka mniej energicznych reakcji. Dla przykładu z gabinetu rektorki dobiegło jedynie ciche westchnięcie a w pokoju komtura rozległ się specyficzny dźwięk łamanego pięścią biurka. Mimo, że formy wyrazu niezadowolenia były różnorakie to jeden ich aspekt pozostawał wspólny. Wszystkie wspomniane osoby miały w głowach obraz przystojnego, błękitnookiego blondyna w uczniowskiej szacie.
- ZEROOOOO! - Wzmocniony magią wrzask rozwścieczonego mistrza Marisa niósł się korytarzami uczelni nie gorzej, niż echo niedawnej eksplozji ale w tym wypadku zgadzał się z myślami całej reszty. Zero. Właściwie Ludwik Arnis, młody student specjalnego nadzoru potocznie nazywany zerem. Chłopak o niespotykanym potencjale magicznym, zatrważającej niszczycielskiej mocy i całkowitym braku talentu, który to sprawiał, że każde rzucane przez niego zaklęcie kończyło się spektakularnym wybuchem. Co ciekawe w niezbadanych okolicznościach 19-letni młodzieniec z wypadków zawsze wychodził bez najmniejszego zadrapania.
Zdyszany biegiem mentor rzucając kurwami na prawo i lewo dobiegł wreszcie do swojego laboratorium gdzie wywalając z kopa resztki ciężkich, stalowych drzwi spiorunował podopiecznego spojrzeniem. Jak to zazwyczaj bywa z pomieszczenia niewiele zostało a na jego środku w jedynym nie spopielonym kawałku kamienia stał on.
- Mistrzu, to nie tak. Bo ja...
Chłopak próbował się nawet wytłumaczyć ale widok miny nauczyciela skutecznie zasznurował mu usta.
- Powiedz mi chłopcze, dlaczego ja jeszcze nie wnioskowałem o wydalenie Cię? Za jakie grzechy...
Na te słowa w oczach chłopaka stanęły łzy. Nienawidził zawodzić swojego mistrza i obserwować jak tę jego piękną twarz krzywi wyraz gniewu i zniechęcenia. Starszy czarodziej widocznie zbierał się w sobie aby ostro zjebać swojego wychowanka ale w czynności tej przeszkodziło mu solidne uderzenie z bara. Do pomieszczenia w mało ludzkim tempie wtargnęła uzbrojona kobieta na oko dwadzieścia parę lat z mieczem w ręku.
- Inkwizytor Luna w imieniu Zakonu...
Zaczęła ze standardową formułką lecz i jej nie dano dojść do słowa.
- Odpuść siostro. Nie widzisz, że mam już dość problemów bez tego Twojego..? ehhh odpuść.
Jęknął Maris robiąc miejsce wojowniczce by ta, jak zawsze mogła pobiec do jego ucznia i sprawdzić stan zdrowia. Mag poważnie nie potrafił zrozumieć dlaczego kobieta tak mocno interesuje się tą katastrofą naturalną, jaką miał za ucznia ale nie zamierzał jej w tym przeszkadzać. Była zwyczajnie zbyt uparta i nawet sporadycznie okazywana niechęć, jaką obdarzał ją chłopak nie zmieniała tego jej nadopiekuńczego nastawienia.
- Luna, nic mi nie jest.
Chłopak bronił się przed obmacującymi go dłońmi od czasu do czasu zerkając na mistrza. Poważnie nie znosił tej kobiety ale nie mógł otwarcie okazać jej braku szacunku. Co prawda nie była jakoś wyjątkowo blisko z Marisem ale rodzina to rodzina. Po chwili głaskania, oglądania i namolnego wtulania się tej zakutej w blachę damy starszy czarodziej postanowił zlitować się nad swoim uczniem. Kara oczywiście należała mu się i pewnie coś dla niego wymyśli ale czułości inkwizytorki to już odrobinę przesada. Jeszcze się chłopak załamie i co będzie?
- Dusisz go siostro.
Mruknął niby pod nosem ale jednak tak, aby na pewno usłyszała. Wdzięczne spojrzenie uratowanego chłopaka zjeżyło włosy na karku nauczyciela. Czasem, młody patrzył na niego jakoś tak... dziwnie.
- Musisz bardziej na niego uważać bracie. Komtur zwrócił już na niego uwagę a wiesz jak to się może spotkać. - Burknęła w odpowiedzi kobieta nienawistnie wlepiając się w brata. Poważnie nienawidziła kiedy młodzieniec odpychał ją raz za razem tylko po to, żeby wlepiać się w tego "czarodzieja" jak w obrazek. Oczywiście widząc tę jej obrażoną minę po raz pierdyliard pierwszy Maris całkowicie ją zignorował ale ostrzeżenie przyjął już poważnie. Zainteresowanie zakonu pojedynczym czarodziejem nie było czymś szczególnie nowym czy zaskakującym ale zazwyczaj nie kończyło się najlepiej dla wybrańca.
- Słyszałeś?!? Żadnego czarowania bez mojego pozwolenia!
- Ale... ale mistrzu jak mam się nauczyć magii bez...
- Dość! Podziękuj siostrze bo pewnie tylko dzięki jej wstawiennictwie jeszcze nie stała Ci się krzywda i za mną. Trzeba iść wytłumaczyć ten incydent rektorce. Ehhh kurwa znowu będzie rzeźnia...
Mówiąc to wziął chłopaka za szmaty i ciągnąc za sobą wyprowadził z pomieszczenie zostawiając nieźle wkurwioną siostrę samą. Nawet się nie pożegnał. Dupek.
Jeszcze tego samego dnia, wieczorną porą Zero wlókł się korytarzem uczelni w kierunku swojego pokoju. Opieprz za cały ten bałagan dostawał głównie jego mentor ale to wcale nie poprawiało chłopakowi nastroju. Zmartwiony i zamyślony pchnął drzwi do pomieszczenia i patrząc pod nogi wmaszerował do środka tylko po to, żeby odbić się od czegoś twardego i nieruchomego. Odrobinę ogłuszony rozejrzał się sprawdzając co za badziew stoi na środku jego pokoju. Sam nie był pewien co spodziewał się zobaczyć ale na pewno nie Lunę w towarzystwie dwóch opancerzonych Sakirowców. "No tak, miałem jej przecież podziękować..." pomyślał zamroczony kłaniając się obecnym.
- Ludwiku Arnis z polecenia komtura jesteś zatrzymany. Opór będzie dare...
Zaczął jeden z zakutych w stal przyjemniaczków. Na jego słowa szczęka chłopaka powoli zaczęła opadać ale w prawdziwą panikę wpadł dopiero, kiedy potężny cios mieczem oddzielił głowę mówcy od ramion. Za przewracającym się ciałem stała oczywiście Luna. Widząc całą tę sytuację i zakrwawiony miecz w jej ręku drugi z obecnych Sakirowców nie zastanawiał się długo tylko dobył własnego miecza na co w geście podświadomej samoobrony Zero spróbował rzucić na niego zaklęcie ogłuszające. Jak zawsze pokaz jego zdolności magicznych robił wrażenie bo eksplozja rozsadziła faceta na kawałki zalewając całe pomieszczenie falą krwi i wnętrzności.
- Zero! Zero musisz uciekać! Musisz...
Zawołała kobieta podbiegając do młodego czarodzieja i łapiąc go za twarz. była wtedy bardzo blisko niego i w niepowstrzymanym odruchu pocałowała swojego wybrańca. Co nie szczególnie mu się spodobało. - NIE! - Wrzasnął odpychając swoją wybawczynię i rzucając się do ucieczki. Gnając korytarzami słyszał jej głos a także świadczące o pościgu brzęczenie stalowych pancerzy. Nie wiedział jak zbiec i myślał, że to już koniec kiedy na jednym z korytarzy wpadł na swojego mistrza wywracając go. - Z E R O. - Wycharczał przez zęby stary czarodziej. Młodzieniec przygniatał go do podłogi nie dając wstać. Zapłakany Ludwik próbował coś powiedzieć ale nie potrafił wydukać nic konkretnego kiedy zza winkla wbiegła cała ekipa kościgowa.
- CO?!? - Wrzasnął Maris.
- Mistrzu! - Krzyknął chłopak wtulając się w starszego faceta i całując go w usta.
- NIEEEEEEEEEE!!!!!! - Wrzasnęła Luna.
- COOOOOO???? - Zawołali Sakirowcy.
- CO? NIE! COOO?!? Wrzasnął ponownie Maris zrzucając z siebie chłopaka i obserwując jak jego własna siostra rzuca się w jego stronę z uniesionym mieczem.
- NIE! - Zawołał chłopak osłaniając mistrza własnym ciałem.
- NIE! - Wrzasnęła kobieta widząc, że nie zdoła już zatrzymać uderzenia.
- KURWA MAĆ! - Wydarł się wściekle czarodziej wykonując dłonią krótki gest i wołając jakieś niezrozumiałe słowo.
Krótki rozbłysk czerwieni wypełnił cały korytarz. Chwilę później Maris siedział w koncie odrzucony przez impakt zaklęcia. Wpakował w nie całą swoją moc i złapała go przez to ostra migrena. Wszystko śmierdziało spalenizną i zwęglonym trupem. To, co zostało z Luny i Zero leżało w koncie stopione do tego stopnia, że nie sposób było rozróżnić która kończyna należała do kogo. Ponownie przedstawiała się sytuacja z zespołem pościgowym.
- Ja pierdole. - Jęknął starszy czarodziej, zwymiotował i zemdlał.
Dajcie mi za to jakiś medal.
Spoiler:
Kwiat miłości
Noc była zimowa. Siarczysty chłód ogarniał ogrodowe alejki Uniwersytetu, dokładnie, nie pomijając żadnego zakamarka. Pod bezlistną wierzbą płaczącą stała zakochana para, a z ust ich płynęły miłosne, gorące niczym letni sen, słówka. Chcieli być niewidzialni pod osłoną mroku. Dziewczyna, przez Niego nazywana Płomyczkiem, okryta puchowym płaszczykiem, trzymała tlący się ognik, nad którym On grzał swe spracowane, szorstkie dłonie. Śnieg wokół nich topniał, odsłaniając idealnie okrągłą połać ciemnozielonej trawy.
– Mój Rycerzyku – mówiła do Niego pieszczotliwie – ile czasu jeszcze minie, nim będziemy mogli być wolni, będziemy razem bez przeszkód? – pytała utrapiona.
On milczał i na pocieszenie obdarzał ją tylko licznymi całusami. Pytała tak co noc i choć znała odpowiedź, a nie była ona dla nich obu miła, z jakąś dziwną nadzieją w sercu liczyła na wspaniałe, szczęśliwe i długie życie u boku przystojnego Sakirowca. On zaś marzył o jej pięknym ciele, o jej cudnych oczach, marzył o tym melodyjnym, niewinnym głosie, w którym mógłby co dzień zatapiać się, wychwytywać pojedyncze głoski i spijać je nagłym, przeciągłym pocałunkiem. Oboje pragnęli resztę życia spędzić z dala od problemów, konfliktów, nieprzychylnych słów i spojrzeń. Snuli plany ucieczki, oderwania się od doczesnych obowiązków i pracy. Tymczasowo zmuszeni byli jednak pozostać w Oros, by zebrać środki na nowy start, na nowe, szczęśliwe życie.
Komtur Gustaw von Tieffen spoglądał na nich z wieży, pociągając nosem. Choć tego nie wiedzieli, obserwował ich uważnie od samego początku, milcząc, nie okazując żadnych podejrzeń. Nie wzywał ich na przesłuchania i nie zakazał kontaktu, choć związki pomiędzy zakonem i czarodziejami były mocno piętnowane. Miłość… Czy jeszcze kiedyś jej doświadczę? Myślał, opierając brodę na dłoni. Conocna scena pod wierzbą budziła w jego sercu stare wspomnienie. Wspomnienie dawnej miłości. Z czasem przysparzało mu ono coraz więcej cierpienia, pochłaniało jego myśli, budziło smutek i żal. Zamykał się częściej w swoich komnatach, samotnie kontemplując i wzdychając, zupełnie jak za młodości, gdy ukradkiem z balkonu spoglądał na spacerujące niewiasty.
Szalenie zakochani ukrywali się od miesięcy, przejęci swoim nieszczęśliwym losem. Gdy wracali do swych pokojów, z miejsc odległych śnili o sobie namiętnie. Ich nagie dusze plątały się gdzieś poza przestrzenią, wiły między sobą, przyjemnie stapiały się w jedno i boleśnie rozrywały na dwojga. Budzili się rozgrzani, spoceni, wyczerpani, jak po upojnej nocy, choć byli całkiem sami, pogrążeni w niespokojnym, pięknie bolesnym śnie. Przeklinali bogów i modlili się doń zamiennie - nieszczęśliwi zakochani, ograniczeni fizycznym ciałem i nieprzychylnym im światem.
*** – Proszę natychmiast stawić się w gabinecie Gustawa von Tieffena – dziewczyna usłyszała polecenie za swoimi plecami, podczas gdy wychodziła wieczorną porą z biblioteki Uniwersytetu.
Poszła. Była przerażona. Roztrzęsioną dłonią nacisnęła klamkę i pchnęła ciężkie, dębowe drzwi. Jej oczom ukazała się postać von Tieffena opartego o biurko. Oboje stali w milczeniu. Po chwili dostojnie ubrany komtur wyciągnął zza pleców czerwoną różę. Czarodziejka skupiła wzrok na kwiecie, który wzbudził u niej nagłą konsternację. Von Tieffen zrobił kilka kroków w kierunku pięknej blondynki i włożył jej kwiat do dłoni, próbując się uśmiechnąć. Wyszło mu to paskudnie. Dziewczyna uniosła lekko kąciki ust, choć poczuła się obrzydzona.
– Panie von Tieffen… – wymruczała czarodziejka. – To… Ja... – Zakonnik położył palec na jej ustach. Dziewczyna poczuła kwaśny zapach jego skóry i nieprzyjemny dotyk suchego naskórka. Zebrało się jej na wymioty.
– Nie musisz nic mówić. Po prostu… po prostu się rozluźnij... – Czarodziejka zamarła. – Wiem o twoim romansie z moim podopiecznym. Nie zostanie ukarany, jeśli tylko będziesz mi posłuszna. Nie skrzywdzę cię, obiecuję – zapewniał von Tieffen. Dziewczyna powoli traciła czucie w nogach. – Pięknie panna dziś wygląda – dodał szybko, jak gdyby chciał rozluźnić atmosferę.
Nic nie odpowiedziała. Stała w bezruchu, trzymając niepewnie otrzymaną różę. Czując jej nieliczne kolce delikatnie wadzące o skórę, mocniej zacisnęłą pięść na łodyce. Po jej nadgarstku spłynęła strużka ciemnej, gorącej krwi i skropiła niedźwiedzie futro u jej stóp. Gustaw von Tieffen nic nie zauważył, będąc zapatrzonym w niebieskie oczy przestraszonej czarodziejki.
*** Dziewczynę przez wiele dni po tym obrzydliwym wieczorze mdliło na samą myśl o von Tieffenie. Nie wyjawiła swojemu ukochanemu powodu wezwania do gabinetu komtura. Nie powiedziała mu też, że równie okropne spotkania zdarzały się co kilka dni, a z każdym kolejnym zdesperowany mężczyzna posuwał się do coraz odważniejszych kroków.
Młody Sakirowiec pytał ukochaną o rany na dłoni i jej szkliste łzy, płynące potokiem po policzkach, gdy spotykali się nocami. Milczała ze strachu. Wewnętrzny ogień czarodziejki powoli zaczynał się dławić, niemo krzyczeć. Robiła się zimna, nieobecna. Zgasła kilka tygodni później, w niewyobrażalnej rozpaczy, przeszyta zimną stalą przez serce, z własnej ręki, siedząc w puszystym śniegu pod płaczącą wierzbą.
*** Gustaw von Tieffen przystanął nad kamieniem upamiętniającym młodą czarodziejkę, leżącym pod pamiętnym drzewem w ogrodowych alejkach. Położył pod nim czerwoną, zmrożoną różę. Złożył ręce na piersi i zamyślił się. Ocknął się, gdy za plecami usłyszał skrzypienie śniegu pod podeszwami butów.
– To… bardzo miłe z pana strony – odezwał się młody zakonnik, który doświadczył bolesnej straty. Stanął ze swym zwierzchnikiem ramię w ramię. – Każdemu zmarłemu należy się szacunek – dopowiedział smutnym tonem.
– Tak… Wielka szkoda… – Zamyślił się von Tieffen. – Wracaj już do pracy, chłopcze – dodał oschle.
Gdy tylko młody odszedł, komtur westchnął ostatni raz i szurnął butem po sypkim śniegu. Piękny kwiat przysypała warstwa puchu. Odszedł, nie wracając tam nigdy więcej.
– Mój Rycerzyku – mówiła do Niego pieszczotliwie – ile czasu jeszcze minie, nim będziemy mogli być wolni, będziemy razem bez przeszkód? – pytała utrapiona.
On milczał i na pocieszenie obdarzał ją tylko licznymi całusami. Pytała tak co noc i choć znała odpowiedź, a nie była ona dla nich obu miła, z jakąś dziwną nadzieją w sercu liczyła na wspaniałe, szczęśliwe i długie życie u boku przystojnego Sakirowca. On zaś marzył o jej pięknym ciele, o jej cudnych oczach, marzył o tym melodyjnym, niewinnym głosie, w którym mógłby co dzień zatapiać się, wychwytywać pojedyncze głoski i spijać je nagłym, przeciągłym pocałunkiem. Oboje pragnęli resztę życia spędzić z dala od problemów, konfliktów, nieprzychylnych słów i spojrzeń. Snuli plany ucieczki, oderwania się od doczesnych obowiązków i pracy. Tymczasowo zmuszeni byli jednak pozostać w Oros, by zebrać środki na nowy start, na nowe, szczęśliwe życie.
Komtur Gustaw von Tieffen spoglądał na nich z wieży, pociągając nosem. Choć tego nie wiedzieli, obserwował ich uważnie od samego początku, milcząc, nie okazując żadnych podejrzeń. Nie wzywał ich na przesłuchania i nie zakazał kontaktu, choć związki pomiędzy zakonem i czarodziejami były mocno piętnowane. Miłość… Czy jeszcze kiedyś jej doświadczę? Myślał, opierając brodę na dłoni. Conocna scena pod wierzbą budziła w jego sercu stare wspomnienie. Wspomnienie dawnej miłości. Z czasem przysparzało mu ono coraz więcej cierpienia, pochłaniało jego myśli, budziło smutek i żal. Zamykał się częściej w swoich komnatach, samotnie kontemplując i wzdychając, zupełnie jak za młodości, gdy ukradkiem z balkonu spoglądał na spacerujące niewiasty.
Szalenie zakochani ukrywali się od miesięcy, przejęci swoim nieszczęśliwym losem. Gdy wracali do swych pokojów, z miejsc odległych śnili o sobie namiętnie. Ich nagie dusze plątały się gdzieś poza przestrzenią, wiły między sobą, przyjemnie stapiały się w jedno i boleśnie rozrywały na dwojga. Budzili się rozgrzani, spoceni, wyczerpani, jak po upojnej nocy, choć byli całkiem sami, pogrążeni w niespokojnym, pięknie bolesnym śnie. Przeklinali bogów i modlili się doń zamiennie - nieszczęśliwi zakochani, ograniczeni fizycznym ciałem i nieprzychylnym im światem.
*** – Proszę natychmiast stawić się w gabinecie Gustawa von Tieffena – dziewczyna usłyszała polecenie za swoimi plecami, podczas gdy wychodziła wieczorną porą z biblioteki Uniwersytetu.
Poszła. Była przerażona. Roztrzęsioną dłonią nacisnęła klamkę i pchnęła ciężkie, dębowe drzwi. Jej oczom ukazała się postać von Tieffena opartego o biurko. Oboje stali w milczeniu. Po chwili dostojnie ubrany komtur wyciągnął zza pleców czerwoną różę. Czarodziejka skupiła wzrok na kwiecie, który wzbudził u niej nagłą konsternację. Von Tieffen zrobił kilka kroków w kierunku pięknej blondynki i włożył jej kwiat do dłoni, próbując się uśmiechnąć. Wyszło mu to paskudnie. Dziewczyna uniosła lekko kąciki ust, choć poczuła się obrzydzona.
– Panie von Tieffen… – wymruczała czarodziejka. – To… Ja... – Zakonnik położył palec na jej ustach. Dziewczyna poczuła kwaśny zapach jego skóry i nieprzyjemny dotyk suchego naskórka. Zebrało się jej na wymioty.
– Nie musisz nic mówić. Po prostu… po prostu się rozluźnij... – Czarodziejka zamarła. – Wiem o twoim romansie z moim podopiecznym. Nie zostanie ukarany, jeśli tylko będziesz mi posłuszna. Nie skrzywdzę cię, obiecuję – zapewniał von Tieffen. Dziewczyna powoli traciła czucie w nogach. – Pięknie panna dziś wygląda – dodał szybko, jak gdyby chciał rozluźnić atmosferę.
Nic nie odpowiedziała. Stała w bezruchu, trzymając niepewnie otrzymaną różę. Czując jej nieliczne kolce delikatnie wadzące o skórę, mocniej zacisnęłą pięść na łodyce. Po jej nadgarstku spłynęła strużka ciemnej, gorącej krwi i skropiła niedźwiedzie futro u jej stóp. Gustaw von Tieffen nic nie zauważył, będąc zapatrzonym w niebieskie oczy przestraszonej czarodziejki.
*** Dziewczynę przez wiele dni po tym obrzydliwym wieczorze mdliło na samą myśl o von Tieffenie. Nie wyjawiła swojemu ukochanemu powodu wezwania do gabinetu komtura. Nie powiedziała mu też, że równie okropne spotkania zdarzały się co kilka dni, a z każdym kolejnym zdesperowany mężczyzna posuwał się do coraz odważniejszych kroków.
Młody Sakirowiec pytał ukochaną o rany na dłoni i jej szkliste łzy, płynące potokiem po policzkach, gdy spotykali się nocami. Milczała ze strachu. Wewnętrzny ogień czarodziejki powoli zaczynał się dławić, niemo krzyczeć. Robiła się zimna, nieobecna. Zgasła kilka tygodni później, w niewyobrażalnej rozpaczy, przeszyta zimną stalą przez serce, z własnej ręki, siedząc w puszystym śniegu pod płaczącą wierzbą.
*** Gustaw von Tieffen przystanął nad kamieniem upamiętniającym młodą czarodziejkę, leżącym pod pamiętnym drzewem w ogrodowych alejkach. Położył pod nim czerwoną, zmrożoną różę. Złożył ręce na piersi i zamyślił się. Ocknął się, gdy za plecami usłyszał skrzypienie śniegu pod podeszwami butów.
– To… bardzo miłe z pana strony – odezwał się młody zakonnik, który doświadczył bolesnej straty. Stanął ze swym zwierzchnikiem ramię w ramię. – Każdemu zmarłemu należy się szacunek – dopowiedział smutnym tonem.
– Tak… Wielka szkoda… – Zamyślił się von Tieffen. – Wracaj już do pracy, chłopcze – dodał oschle.
Gdy tylko młody odszedł, komtur westchnął ostatni raz i szurnął butem po sypkim śniegu. Piękny kwiat przysypała warstwa puchu. Odszedł, nie wracając tam nigdy więcej.
Spoiler:
To dwie prace jakby co.
Pięćdziesiąt dekad szydery Czwarty wiek Drugiej Ery, Bożyląd, Domena Sakira.
Młody bóg wojny i waleczności siedział pochylony w swoim pokoju, kończąc gryzmolić coś na ostatnich niezapisanych stronicach oprawionej w czarną skórę księgi z policzkami płonącymi jak ognie stosu rozpalonego pod kacerzem.
...oddychała głośno, głos nieco jej ochrypł, gdy jęczała i wykrzykiwała imię kochanka, gdy szczytowała. Później już tylko szeptała, odchylając głowę. — Co tam porabiasz, młody? — Sulon jak zwykle nie pierdolił się w tańcu, wpadając do pokoju jak przeciąg, bez pukania i zapowiedzi. Robił tak regularnie odkąd w zeszłą dekadę przyłapał gówniarza na paleniu. Zaskoczony Sakir podskoczył na miejscu, zamknął księgę w dłoniach i natychmiast wyrzucił ją przez wymiarową kieszeń do świata śmiertelnych.
— Nic ważnego! — pisnął zaskoczony, splatając poplamione inkaustem dłonie za plecami, kryjąc je przed wzrokiem ojca.
Kiedy za rok później pojawił się w świecie śmiertelnych, by zabrać księgę z powrotem, nie zastał jej tam, gdzie ją wywalił i zrezygnowany wrócił do swojego pokoju.
Trzecia Era, jakiś czas później, to samo miejsce.
Gerbaut Mauger, komendant Zakonu, poległy w bitwie męczennik za wiarę jest prowadzony przed oblicze swojego Pana, pobrzękując podziurawioną zbroją noszącą ślady świeżo przelanej krwi. Stając naprzeciw zbudowanego z broni umarłych wojowników tronu i zasiadającego na nim władcy tego miejsca, przyklęka na jedno kolano dla okazania szacunku i w oczekiwaniu na jego święte, pełne trwogi i podniosłości słowa. Głos Pana Naszego Sakira wypełnia miejsce aż po firmament brzmiąc czysto i donośnie jak bitewny róg dający konnicy sygnał do szarży.
— STAWAŁEŚ DZIELNIE Z MYM IMIENIEM NA USTACH, A TWOJE ŻYCIE STANOWIŁO PRZYKŁAD NIEZACHWIANEJ WIARY. WIEDZ, ŻE DOCENIAM TWOJĄ SŁUŻBĘ. — Pan i władca swojej dziedziny podniósł się ze swojego stolca, wznosząc swój ognisty miecz, by opuścić go na ramię wiernego sługi. Od tej pory będzie on służył w Jego niebiańskich zastępach razem ze swymi dawnymi towarzyszami broni, którzy trafili tu przed nim. Jednak nim to nastąpiło, wahanie wypełniło duszę mężnego rycerza.
— Sakirze, panie mój — wymamrotał, zdobywając się na dość śmiałości, by unieść głowę oraz spojrzenie na oblicze swojego boga. — Kiedym opuszczał ziemski padół, a Anioł o Czarnych Skrzydłach uniósł mnie ze sobą, polecił mi... Przekazać ci coś. Posłanie. Ja... Nie pojmuję go, ale twierdził, że to niezwykle ważne.
— POSŁANIE? OD USALA, PANA NIEPRZESAPNEGO SNU? — Bóg wojny nie dał poznać po sobie zaskoczenia. — A ZATEM WYPOWIEDZ JE, SKORO MAM JE POZNAĆ.
— Zważcie jeno, żem tylko posłańcem i są to dokładne słowa Czarnoskrzydłego nie moje. Tedy...
— ZWAŻAM — mruknął zniecierpliwiony, jak zawsze gdy coś przerywało mu ceremonię witania męczenników, psując starannie budowany dramatyzm.
— Ekhe, a zatem... Wiernie cytując... „Chcę kochać się z tobą w tych ruinach. To głupie, nieodpowiedzialne, zupełne wariactwo, wiem, ale chcę. Kochaj się ze mną jak szalony!”
Wbrew ostrzeżeniu i zapowiedziom ryk Sakira rozbrzmiał w całej Hali Poległych, niosąc się echem przez resztę Bożylądu. Ciśnięty na podłogę miecz skrzesał iskry oraz wystrzelił w górę płomieniem wysokim jak ognisko rozpalone w noc podwójnej pełni.
— WY DZIWKI, WY SUKI! ILE RAZY MAM WAM POWTARZAĆ, ŻE TO BYŁA NASTOLETNIA TWÓRCZOŚĆ? PRZESTAŃCIE MI JĄ CIĄGLE WYPOMINAĆ! MINĘŁO TYSIĄC LAT!
Zostawiając zbaraniałego i przerażonego sługę w swych komnatach, opuścił je natychmiast by wykonać szybkie objawienie do Srebrnego Fortu.
Dzień dzisiejszy, rynek miejski w Oros, blady i zimny świt.
Dwóch zakonników, przełożony i podwładna obserwują płonący stos. Dla odmiany, książek.
— Ja rozumiem palić ludzi. Znaczy nieludzi. I heretyków. Ale księgi? Przecież to zwykłe barbarzyństwo.
— Był rozkaz. Podobno z samej góry. Każdy znaleziony egzemplarz powieści „Pyęćdzyesyąt lyc Sakyrowca” ma zostać zarekwirowany i spalony.
— Bogowie może nam to wybaczą. Sztuka nigdy.
— Szczerze mówiąc, moja droga, nie obchodzi mnie to.
Trzeci obserwator, stojący na uboczu żak, student katedry truwerstwa i poezji także przyglądał się scenie, choć z daleka. Smutny i zadumany, znosił upadek kultury w pełnym godności milczeniu.
Skurwysyny — pomyślał, spoglądając na dogasające właśnie ognisko. Na tlące się resztki najsłynniejszej powieści romantycznej jego pokolenia, w tym jego własnego jej egzemplarza. Tak właśnie umierała historia miłości. Pohańbiona i w pogrzebana w stygnącym popiele. A wraz z jej śmiercią, niby powstający z nich feniks, w głowie poety rodziła się nowa na jej miejsce. Historia na miarę ich czasów, tragiczna, politycznie aktualna oraz łamiąca tabu, bo opowiadająca o zjednaniu się dwóch dusz, które wychodząc naprzeciw sobie z wrogich szańców połączyło gorące uczucie. I wspólna śmierć na stosie.
Brakowało mu tylko odpowiedniego tytułu. Klnąc w myślach odrzucał wszystkie banały, które cisnęły mu się w tej chwili na myśl. Zbierając się do domu, rzucił jeszcze ostatnie, pożegnalne spojrzenie na stygnące resztki, na popiół przemijający z wiatrem. Jego twarz rozpromieniła się nagle.
Już wiedział.
Do X ~*~ Słuchajcie herbiaki o miłości tragicznej
Miłości jak tamtej w Weronie
Słuchajcie uważnie historii faktycznej
Historii co zdarzyła się w Keronie
Od gorączki płomiennej i iskry przypadku
Roznieciła się namiętność głęboka
I zgasła gwałtownie w tragicznym wypadku
Którym był upadek z wysoka
Zaczęło się wszystko w podrzędnej dzielnicy
Nie pamiętam czy w Hollar czy w Oros
Dziewczyna czarnulka w typie zakonnicy
I młody medyk bystry jak porost
W izdebce niewielkiej, zimnej i ciasnej
Zetknęły duszyczki się obie
Ona leżała z zamkniętą powieką
On wyrwał ją nie tylko chorobie
Ujęta opieką i pełna wdzięczności
Zaczęła mocować się z paskiem
Medyk nieskory tej uprzejmości
Wykręcał się włączonym żelazkiem
Nie przyjmując odmowy wybawcy
Zechciała postąpić niegodnie
Miast niej przyjęła więc rolę oprawcy
Ściągnąwszy lubemu spodnie
Błysnęła mu myśl w oczach zdziwionych, tuż po jej ostrzu w mroku
Zrozumiał natychmiast, że został kapłonem
Witając pustkę w swym kroku
Witając ją w kroku lecz jednak nie w głowie,
Co zrobić dokładnie już wiedział
Okno jak serce rozbite na tysiąc kawałków
Jedynym co dzisiaj przeleciał
I chociaż miał skrzydła to nie pofrunął
Był w końcu diabelstwem nie ptakiem
Jak nielot niezgrabnie w dół na bruk runął
Choć z własnym trzymanym wciąż w łapie
Pozostał upadłym, choć czystym jak wierzył
Czystym jak śnieg, co go przysypał
Życia ratując sam śmierci nie zbieżał
I za swojego nigdy nie rypał
Nazajutrz z kastrata stał się legendą
Pisali o nim na czacie
Uczcijmy zatem niniejsze święto
Pamięcią o jego dramacie ~*~
Pięćdziesiąt dekad szydery Czwarty wiek Drugiej Ery, Bożyląd, Domena Sakira.
Młody bóg wojny i waleczności siedział pochylony w swoim pokoju, kończąc gryzmolić coś na ostatnich niezapisanych stronicach oprawionej w czarną skórę księgi z policzkami płonącymi jak ognie stosu rozpalonego pod kacerzem.
...oddychała głośno, głos nieco jej ochrypł, gdy jęczała i wykrzykiwała imię kochanka, gdy szczytowała. Później już tylko szeptała, odchylając głowę. — Co tam porabiasz, młody? — Sulon jak zwykle nie pierdolił się w tańcu, wpadając do pokoju jak przeciąg, bez pukania i zapowiedzi. Robił tak regularnie odkąd w zeszłą dekadę przyłapał gówniarza na paleniu. Zaskoczony Sakir podskoczył na miejscu, zamknął księgę w dłoniach i natychmiast wyrzucił ją przez wymiarową kieszeń do świata śmiertelnych.
— Nic ważnego! — pisnął zaskoczony, splatając poplamione inkaustem dłonie za plecami, kryjąc je przed wzrokiem ojca.
Kiedy za rok później pojawił się w świecie śmiertelnych, by zabrać księgę z powrotem, nie zastał jej tam, gdzie ją wywalił i zrezygnowany wrócił do swojego pokoju.
Trzecia Era, jakiś czas później, to samo miejsce.
Gerbaut Mauger, komendant Zakonu, poległy w bitwie męczennik za wiarę jest prowadzony przed oblicze swojego Pana, pobrzękując podziurawioną zbroją noszącą ślady świeżo przelanej krwi. Stając naprzeciw zbudowanego z broni umarłych wojowników tronu i zasiadającego na nim władcy tego miejsca, przyklęka na jedno kolano dla okazania szacunku i w oczekiwaniu na jego święte, pełne trwogi i podniosłości słowa. Głos Pana Naszego Sakira wypełnia miejsce aż po firmament brzmiąc czysto i donośnie jak bitewny róg dający konnicy sygnał do szarży.
— STAWAŁEŚ DZIELNIE Z MYM IMIENIEM NA USTACH, A TWOJE ŻYCIE STANOWIŁO PRZYKŁAD NIEZACHWIANEJ WIARY. WIEDZ, ŻE DOCENIAM TWOJĄ SŁUŻBĘ. — Pan i władca swojej dziedziny podniósł się ze swojego stolca, wznosząc swój ognisty miecz, by opuścić go na ramię wiernego sługi. Od tej pory będzie on służył w Jego niebiańskich zastępach razem ze swymi dawnymi towarzyszami broni, którzy trafili tu przed nim. Jednak nim to nastąpiło, wahanie wypełniło duszę mężnego rycerza.
— Sakirze, panie mój — wymamrotał, zdobywając się na dość śmiałości, by unieść głowę oraz spojrzenie na oblicze swojego boga. — Kiedym opuszczał ziemski padół, a Anioł o Czarnych Skrzydłach uniósł mnie ze sobą, polecił mi... Przekazać ci coś. Posłanie. Ja... Nie pojmuję go, ale twierdził, że to niezwykle ważne.
— POSŁANIE? OD USALA, PANA NIEPRZESAPNEGO SNU? — Bóg wojny nie dał poznać po sobie zaskoczenia. — A ZATEM WYPOWIEDZ JE, SKORO MAM JE POZNAĆ.
— Zważcie jeno, żem tylko posłańcem i są to dokładne słowa Czarnoskrzydłego nie moje. Tedy...
— ZWAŻAM — mruknął zniecierpliwiony, jak zawsze gdy coś przerywało mu ceremonię witania męczenników, psując starannie budowany dramatyzm.
— Ekhe, a zatem... Wiernie cytując... „Chcę kochać się z tobą w tych ruinach. To głupie, nieodpowiedzialne, zupełne wariactwo, wiem, ale chcę. Kochaj się ze mną jak szalony!”
Wbrew ostrzeżeniu i zapowiedziom ryk Sakira rozbrzmiał w całej Hali Poległych, niosąc się echem przez resztę Bożylądu. Ciśnięty na podłogę miecz skrzesał iskry oraz wystrzelił w górę płomieniem wysokim jak ognisko rozpalone w noc podwójnej pełni.
— WY DZIWKI, WY SUKI! ILE RAZY MAM WAM POWTARZAĆ, ŻE TO BYŁA NASTOLETNIA TWÓRCZOŚĆ? PRZESTAŃCIE MI JĄ CIĄGLE WYPOMINAĆ! MINĘŁO TYSIĄC LAT!
Zostawiając zbaraniałego i przerażonego sługę w swych komnatach, opuścił je natychmiast by wykonać szybkie objawienie do Srebrnego Fortu.
Dzień dzisiejszy, rynek miejski w Oros, blady i zimny świt.
Dwóch zakonników, przełożony i podwładna obserwują płonący stos. Dla odmiany, książek.
— Ja rozumiem palić ludzi. Znaczy nieludzi. I heretyków. Ale księgi? Przecież to zwykłe barbarzyństwo.
— Był rozkaz. Podobno z samej góry. Każdy znaleziony egzemplarz powieści „Pyęćdzyesyąt lyc Sakyrowca” ma zostać zarekwirowany i spalony.
— Bogowie może nam to wybaczą. Sztuka nigdy.
— Szczerze mówiąc, moja droga, nie obchodzi mnie to.
Trzeci obserwator, stojący na uboczu żak, student katedry truwerstwa i poezji także przyglądał się scenie, choć z daleka. Smutny i zadumany, znosił upadek kultury w pełnym godności milczeniu.
Skurwysyny — pomyślał, spoglądając na dogasające właśnie ognisko. Na tlące się resztki najsłynniejszej powieści romantycznej jego pokolenia, w tym jego własnego jej egzemplarza. Tak właśnie umierała historia miłości. Pohańbiona i w pogrzebana w stygnącym popiele. A wraz z jej śmiercią, niby powstający z nich feniks, w głowie poety rodziła się nowa na jej miejsce. Historia na miarę ich czasów, tragiczna, politycznie aktualna oraz łamiąca tabu, bo opowiadająca o zjednaniu się dwóch dusz, które wychodząc naprzeciw sobie z wrogich szańców połączyło gorące uczucie. I wspólna śmierć na stosie.
Brakowało mu tylko odpowiedniego tytułu. Klnąc w myślach odrzucał wszystkie banały, które cisnęły mu się w tej chwili na myśl. Zbierając się do domu, rzucił jeszcze ostatnie, pożegnalne spojrzenie na stygnące resztki, na popiół przemijający z wiatrem. Jego twarz rozpromieniła się nagle.
Już wiedział.
Do X ~*~ Słuchajcie herbiaki o miłości tragicznej
Miłości jak tamtej w Weronie
Słuchajcie uważnie historii faktycznej
Historii co zdarzyła się w Keronie
Od gorączki płomiennej i iskry przypadku
Roznieciła się namiętność głęboka
I zgasła gwałtownie w tragicznym wypadku
Którym był upadek z wysoka
Zaczęło się wszystko w podrzędnej dzielnicy
Nie pamiętam czy w Hollar czy w Oros
Dziewczyna czarnulka w typie zakonnicy
I młody medyk bystry jak porost
W izdebce niewielkiej, zimnej i ciasnej
Zetknęły duszyczki się obie
Ona leżała z zamkniętą powieką
On wyrwał ją nie tylko chorobie
Ujęta opieką i pełna wdzięczności
Zaczęła mocować się z paskiem
Medyk nieskory tej uprzejmości
Wykręcał się włączonym żelazkiem
Nie przyjmując odmowy wybawcy
Zechciała postąpić niegodnie
Miast niej przyjęła więc rolę oprawcy
Ściągnąwszy lubemu spodnie
Błysnęła mu myśl w oczach zdziwionych, tuż po jej ostrzu w mroku
Zrozumiał natychmiast, że został kapłonem
Witając pustkę w swym kroku
Witając ją w kroku lecz jednak nie w głowie,
Co zrobić dokładnie już wiedział
Okno jak serce rozbite na tysiąc kawałków
Jedynym co dzisiaj przeleciał
I chociaż miał skrzydła to nie pofrunął
Był w końcu diabelstwem nie ptakiem
Jak nielot niezgrabnie w dół na bruk runął
Choć z własnym trzymanym wciąż w łapie
Pozostał upadłym, choć czystym jak wierzył
Czystym jak śnieg, co go przysypał
Życia ratując sam śmierci nie zbieżał
I za swojego nigdy nie rypał
Nazajutrz z kastrata stał się legendą
Pisali o nim na czacie
Uczcijmy zatem niniejsze święto
Pamięcią o jego dramacie ~*~