MIEJSCE I - GUEDE
Spoiler:
— — Idę trysnąć z ogóra, nie zarzucać. — Podnosząc się powoli z wypchanej zgniłą słomą pryczy, Guede przemaszerował przez celę, zatrzymując się w jej rogu i rozpinając spodnie. Stając w rozkroku, z głośnym pluskiem odlał się do stojącego w kącie wiadra, z namaszczeniem delektując się ulotnością tej rzadkiej chwili. Na całej Herbii pozostał jednym z nielicznych, którzy załatwiali się jeszcze w ten sposób. I jednym z jeszcze mniej licznych, którzy zachowali przy tym zdrowe zmysły — skonstatował w myślach, uwaliwszy z powrotem na posłaniu, przyglądając się dwóm towarzyszom swojej niedoli i niewoli. Elfom, bo wszyscy byli tutaj elfami, a niedola najwyraźniej jedyną perspektywą ich rasy.
Obydwaj współlokatorzy w dalszym ciągu zdawali się go nie zauważać. I choć jemu zdarzało się gadać, po pierwszym tygodniu spędzonym wśród nich, robił to wyłącznie po to, by nie zapomnieć brzmienia własnego głosu. To, że brudną i ciasną celę dzielił właśnie z czubkami, nie było przypadkiem. Rozmieszczenie wszystkich przebywających w lochach Srebrnego Fortu więźniów było przemyślane tak, by uniemożliwić komunikację wichrzycielom i tym, których obwiniano za to, co wydarzyło się w roku osiemdziesiątym siódmym pod Heliar. Mancinella nie był pewien, do której grupy go zaliczano. Nie był winny zarzucanych mu czynów, ale podjudzającym współwięźniów do buntu i ucieczki wichrzycielem, zostałby z miejsca, tak jak stoi, w swojej podartej koszuli i wiszących na niej strzępach kamizelki. Tyle że podjudzać nie było jak.
— Nie wyrwałbyś się stąd, Docent? — Pytanie zawisło w powietrzu, a indagowany osobnik — wysoki elf w znoszonej i przeraźliwie upieprzonej szacie, której elementy wskazywały dystynkcje byłego czarodzieja lub wykładowcy, olał pytanie Mancinelli tak jak on sam niedawno wiadro w kącie. Nie przerywając bazgrania po ścianach kawałkiem przemyconej kredy, dodawał na kwitnących grzybem i pleśnią kamieniu kolejne magiczne okręgi i znaki, monologując przy tym zapamiętale. Znający podstawy sztuk tajemnych Guede rozpoznawał część z tych symboli. Mniejszy węzeł Qui Inuictusa, wzór skorupomacierzy, pentagram pierwszej kwadry Zarula. Bazgroła znał się na rzeczy, możliwe, że trafił tutaj jeszcze, gdy dawny Zakon zajął teren Uniwersytetu. Nic więcej nie udało mu się wywnioskować. Nic poza tym, że Docent zdążył postradać rozum. Jeśli nie musiał, Mancinella nie przysłuchiwał się prowadzonym samemu ze sobą rozmowom współlokatora, sugerującymi posiadanie wielorakiej osobowości oraz wybujałej wyobraźni.
— … co astralne. Uśpione, głęboko we wnętrzu — mruczał pod nosem, zamazując nieudany rysunek i kreśląc na jego miejscu nowy. Wyciągając rękę, stawał na palcach i podskakiwał w miejscu, a jeden z rękawów szaty, kołysał się pusty u jego boku. Czerw westchnął. Mógł się jedynie domyślać gdzie i kiedy Docent stracił swoją kończynę, ale był niemal pewien, że odpowiedzialnymi za ten stan rzeczy był Zakon. Stary lub nowy, wątpił, by poszkodowanemu robiło to jakąś różnicę. Nie łudził się, że nie ominie to również jego, a dotychczasową przerwę w przesłuchaniach zawdzięcza wyłącznie nawałem innych przesłuchiwanych. Miał tylko nadzieję, że upiecze mu się jak Docentowi. Że będzie miał więcej szczęścia niż...
— Dlaczego mi to robisz, przecież nic ci złego nie zrobiłem, nic złego ludziom nie robię! Nierządnica! Nierządnica nie zakonnica! — Przytłumiony szloch dobiegający z posłania w przeciwległym rogu celi skontrapunktował posępne myśli Czerwia. Dręczony koszmarami we śnie i na jawie drugi współwięzień również musiał postradać zmysły na torturach. Mógł też wypaść z okna na głowę, z bardzo wysoka i jakimś cudem przeżyć. Guede szczerze mu współczuł, zwłaszcza tego ostatniego. Cienki falset, z jakim nieszczęśnik wypowiadał poszczególne słowa, sugerował, że utracił członek zgoła inny niż ramię.
Czerw pokręcił głową, spluwając zbierającą się w ustach cierpką śliną. „Jeszcze kilka dni dłużej o pustym nosie i przyjdzie mi skończyć jak tym biednym skurwielom. Jeszcze parę wieczorów bez uncji popium a sam zacznę jęczeć przez sen i mazać po ścianach. I to nawet nie kredą. Wiedzą o tym. Tylko dlatego jeszcze nie zawlekli mnie do tego ich osławionego „zwierzyńca”. Do miejsca, które jak sama nazwa wskazuje, służy do zwierzania. I robienia z ciebie zwierzęcia. Wiedzą i biorą mnie na przetrzymanie. Starają zmiękczyć głodem”.
Chwycony nagłym dreszczem, szczękając zębami, położył się na pryczy. Zamykając oczy, całą siłą swojej wystawionej na próbę woli, odsunął od siebie objawy uzależnienia. I nieunikniony moment, w którym słysząc nadchodzące kroki straży, zje zachowane na czarną godzinę halucynogenne grzybki, które jakimś cudem wyrosły w kącie ich celi. I na moment odleci, a przy odrobinie szczęścia zabiją go na torturach, a on nawet tego nie zauważy. Starał się nie myśleć, odraczał teraźniejszość, zaciskając mocniej powieki. Wspominał.
Heliar, rok 87 Trzeciej Ery.
Stali pośrodku miasta otoczeni morzem trupów. Stosy bezwładnych ciał zalegały na ulicach, pod domami i w rynsztokach. Zwieszały się z okien i parapetów, piętrzyły się w alejkach i na placykach.
Nad Heliar krążyły już pierwsze kruki, których część lądowała na wieżach i blankach, biorąc się za wydziobywanie oczu jego niedawnym obrońcom. Bramy otwarto a oniemiały ze zgrozy tłum elfów, wszedł do miasta, krocząc wśród zastanego w nim pomoru niby wielki, żałobny kondukt.
Wybałuszone oczy, do spółki z zaciśniętymi na broni i narzędziach dłoniach wskazywały, że śmierć zastała mieszkańców niespodziewanie, w środku dnia, podczas wykonywania codziennych czynności lub pełnienia warty. Wszystkich jednocześnie. Kroczący na czele pochodu Mancinella, elf z ponad dwudziestoletnią praktyką w oglądaniu zwłok, wciąż nie dowierzał temu, co właśnie się stało. Wydawało mu się, że wyczerpał limit swojej wiary zeszłego wieczora, gdy ze wzgórza ich obozowiska ponownie przyszło oglądać mu kataklizm spadających gwiazd.
„Poinsecja, Mancinelli. Poinsecja wskaże nam drogę”. Powiedział mu wtedy Olinus, na krótko przed swoim tajemniczym zniknięciem. I dosłownie na chwilę nim cały gwiazdozbiór runął z nieba prosto na zamknięte i nieprzyjazne im Heliar. Drugi raz, gdy widział spadające gwiazdy. I drugi, gdy nie docenił starego kapłana.
Deszcz z niebios nie uczynił żadnej szkody budynkom ni przedmiotom. Przekonywali się o tym, przemierzając miasto. Minęło nieco czasu nim, otępiały, kroczący jak w śnie na jawie Guede, zorientował się, że do ich pochodu dołączył również Olinus i od jakiegoś czasu postępuje tuż obok niego. Jak zawsze spokojny i niefrasobliwy, niezależnie od sytuacji i ilości otaczających go martwych ciał.
— Jesteśmy uratowani, Mancinelli — oznajmił mu z szerokim uśmiechem, dziarsko przeskakując nad leżącym przed nim trupem. — Krinn wysłuchała moich modłów. To koniec, zwyciężyliśmy.
— To nazywasz zwycięstwem? — Nekromanta zatoczył głową szerokie koło, chcąc ogarnąć wzrokiem całe pobojowisko. — Bo mnie to wygląda na cholerny genocyd. Zabiłeś ich, zabiłeś ich wszystkich i...
— Zwyciężyliśmy. Nie musimy już nigdzie odpływać. Elficki lud jest wolny. — Uśmiech na twarzy Olinusa pozostał niewzruszony niczym on sam widokiem pomoru, który zafundował miastu. Czerw nie wytrzymał, zatrzymując marsz i po raz pierwszy od początku pochodu podnosząc ściśnięty zgrozą głos.
— Oli, zlituj się! Jaka wolność? Jakie, kurwa, zwycięstwo?! Wciągnąłeś nas w to gówno! Nie wybaczą nam tego, więc tym bardziej musimy odpływać! I poważnie zastanowiłbym się nad tym, czy Archipelag nie leży czasem za blisko całej reszty tej przeklętej przez bogów krainy!
Zatrzaśnięte okiennice kilku najbliższych domów rozchyliły się nagle. Krzyki Czerwia musiały zaalarmować mieszkańców. Podążająca za trójką elfia ciżba, zbiła się ku sobie, cofając. Paru chwyciło po miecze, Mariden i oddział pod jej komendą za łuki.
Część przeżyła. Rytuał starego nie wykończył ich wszystkich. Otoczą i rzucą się na nas — myślał Czerw, przebierając palcami u pasa, w poszukiwaniu bełtów.
Z piętra pobliskiej kamienicy patrzyła na nich z wysoka matrona w czepcu. Młoda dziewuszka z jasnymi warkoczykami wyglądała płochliwie zza węgła. Gdzieś w oddali słyszeli lamentujące kobiece głosy. Czerw opuścił kuszę, a zrozumienie spadło na niego nagle i niespodziewanie jak menopauza.
— Czy ty...? Czy ty właśnie...? — zdążył wydukać z siebie, odwracając się w kierunku kapłana, nim opadnięta szczęka umożliwiła mu dokończenie pytania. Odpowiedziała mu Mariden, za sprawą siostry będąca na bieżąco z wieściami ze świata. Głosem tak martwym i nieobecnym, że usłyszał go wyłącznie dzięki przejmującej ciszy, jaka panowała na zbiorowym cmentarzysku znanym do niedawna jako Heliar.
— Minionego wieczora gwiazdy spadły na więcej niż jedno miasto. To zabiło wszystkich mężczyzn poza elfami. To faktycznie koniec.
Myliła się. To był dopiero początek.
Po miesiącach potwornego burdelu, który zapanował w wyniku doszczętnego wymarcia całej niebędącej leśnymi elfami populacji mężczyzn, na jego miejsce zapanowało coś, co można było przyrównać wyłącznie do burdelu ogarniętego pożogą. Fasady całej dotychczasowej historii runęły, wzbudzając przy tym zmiany, które niczym fala przyboju ogarnęły całą Herbię. Nastał kres rządów łajdaków, despotów, dręczycieli i sobiepanków, kres tyranii i niesprawiedliwości. Wyzwolone spod krępującego jarzma męskich ciemiężycieli, herbiańskie kobiety, z hasłem „emancypacja” na umalowanych ustach, szybko wypełniły zwolnioną niszę, po raz pierwszy po bez mała trzydziestu wiekach odetchnąwszy pełną piersią za dzierżonym wyłącznie przez ich białe dłonie sterem władzy. Oto nadszedł czas łajdaczek, despotek, dręczycielek i sobiepaniuś, mających udowodnić, że w tyranii i niesprawiedliwości są wcale nie gorsze od mężczyzn.
W rzeczywistości oznaczało to, że polityczny podział ziem Herbii utrzymał się względnie nienaruszony. Najpotężniejsze rody, kliki i koterie przetrwały kryzys, spajając dawne stronnictwa i mocarstwa wspólnymi interesami. Dotychczasowe stanowiska skostniałych oligarchów, niedopuszczających do władzy nikogo spoza własnego kręgu, zajęły równie podstarzałe, wszystkowiedzące babsztyle urządzające wszystkim życie według własnego pomysłu, spychając i skutecznie marginalizując działania pragnących dalekosięznych zmian i reform idealistek. Planowano przewroty i zamachy, przekupywano stronnictwa, nawiązywano i zrywano sojusze. Biorąc pod uwagę nagłe i niespodziewane okoliczności, wypracowany przez kobiety status quo, nie był wcale bardzo różnym od statusu quo ante mulieres.
Wieża, złowróżebny, falliczny omen wciąż górowała nad Północą, nie pozwalając zapomnieć o drugim po mężczyznach największym zagrożeniu tego świata, jakim pozostawały ciągle niepowstrzymane hordy demonów panoszące się na Splugawionych Ziemiach. Ich ekspansja postępowałaby pewnie nadal, gdyby nie rozrastająca się z każdym dniem enklawa poczynających sobie coraz śmielej Śnieżnych Elfek. Służki Turoniona ujawniwszy się światu, szybko dały mu odczuć, że ich nazwa nie wzięła się znikąd i że to niekoniecznie demonami powinien martwić się w pierwszej kolejności. Zimne jak Edwina Augustyńska w łóżku i bezlitosne na wzór poborcy podatków Śnieżne Elfki siały terror i trwogę, jedyne ziarno zdolne dać jakikolwiek plon na nieurodzajnych ziemiach ich macierzystej krainy. Szczęśliwie dla większości pozostałych przy życiu ośrodków cywilizacji, swoje zbrojne rajdy i łupieżcze wyprawy ograniczały głównie do Północy i jej południowych rubieży przy granicy z Keronem, gdzie zapuszczały się po świeżych niewolników. Do ich zimowego królestwa nie zapuścił się jednak jak dotąd nikt poza krucjatą zbrojnych awanturniczek zwabionych informacjami o posiadaniu przez Elfki mężczyzn zamrożonych głęboko w magicznym śnie jeszcze przed kataklizmem. Mężczyzn w opresji, których — jeśli wierzyć powtarzanym wszem i wobec plotkom — tylko wyglądali ratunku, czekając na odczarowanie z rąk dzielnych dam. Jak dotąd wszystko wskazywało, że przyjdzie im jeszcze poczekać, bo wieści o krucjacie przepadły niby ślady pozostawione na śniegu podczas zamieci.
Zmuszone koniecznością starszyzna krasnoludek i rada kobiet plemienia Uratai dokonały tego, czego nie udało się za kadencji poprzednich wodzów i starostów. Zawiązały sojusz, na mocy którego między Thirongadem i Turonem powstał nowy, podziemny Tunel służący handlowi i wymianie deficytowych dla obydwu stolic towarów. Po miesiącu przestoju w hutach i kopalniach, wydobycie żelaza i produkcja broni zaczyna w końcu odżywać. Ramię w ramię (choć nie dosłownie, z powodu różnic we wzroście) krasnoludzkie oraz barbarzyńskie kobiety porzucają kądziele, wspólnie uczestnicząc w masowym przetapianiu rondli i garnków na hełmy i miecze.
Ostatni bastion skutej lodem krainy, czyli smagany nadmorskimi wiatrami Port Salu przeżywa prawdziwy rozkwit i odrodzenie. Dyskryminowane dotychczas w marynarce dziewczęta, masowo zaciągają się na statki, głównie w charakterze piratek i korsarek. Ich sprawująca władzę nad północnymi wodami flota, ze swoimi wyprawami zapuszcza się aż na Archipelag, prowadząc regularną wojnę z armadą wschodniego królestwa. Powód samego konfliktu wciąż pozostaje niejasny. Chociaż oficjalnie mówi się, że poszło o spalenie przez Salurki kilku nadbrzeżnych osad, większość źródeł, nie bez złośliwości twierdzi, że faktycznym powodem była ich zawiść w stosunku do mieszkanek Królestwa Wysp o ładniejszą biżuterię.
Daleko na południu, przyzwyczajone do nieurodzaju ziemie zielonych okazały się tymi, z którymi kryzys braku mężczyzn obszedł się względnie najłagodniej. W krainie, w której z równą surowością wychowywało się zarówno chłopców, jak i dziewczynki, gdzie naturalne zagrożenia i bezlitosne próby nie dyskryminowały nikogo ze względu na płeć, mało kto zwykł dożywać pełnoletności. Faktyczna administracja, cedowana zwykle na kobiety przez wiecznie zajętych wojaczką mężczyzn przetrzymała zesłaną przez gwiazdy próbę, skutecznie utrzymując w ryzach uszczuplone przez nich społeczeństwo. Na spory nie było czasu ani sposobności, zwłaszcza w obliczu zagrożenia ze strony rosnącej w siłę Bogobojnej Kali, która wykorzystując powstałe zamieszanie, z dnia na dzień przejęła Ujście, by pójść za ciosem, uderzając w samo serce Varulae. Wraz ze śmiercią swoich konkurentów, w ogromnej większości mężczyzn, praktycznie zmonopolizowała handel narkotykami w południowej i centralnej Herbii. Przychód uzyskany z tego tytułu wykorzystała finansując grupy najemniczek chroniących jej dotychczasowe przedsiębiorstwa i rozszerzających strefę wpływów o kolejne. Z mężczyznami czy bez interes musiał się kręcić.
Tymczasem w Keronie i przylegających doń prowincjach, gdzie nic i nigdy nie było normalne, w obliczu kryzysu jak zawsze odwołano się do wieloletniej tradycji polegającej na obarczaniu winą elfów za poniesione nieszczęścia. Tym razem, po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu, zupełnie słusznie. Przede wszystkim obarczano pozostających przy życiu elfich mężczyzn, którzy z dnia na dzień, pozostawali takimi w coraz mniejszej liczbie. Gdy zabrakło króla, a kraj pogrążał się w chaosie w sukurs jak zawsze przyszedł mu niezastąpiony Zakon Sakira, odtąd znany przeważnie jako Zakon Sióstr Sakira lub Siostry Płomiennego Miłosierdzia.
Sprawiedliwość, prawość i harmonia. Paradoksalnie to właśnie te trzy siostry były pierwszymi ofiarami zakonniczek, w państwie, w którym z dnia na dzień listę herezji wciągnięto również posiadanie kuśki. Na kolejne ofiary w następstwie nie trzeba było długo czekać. Wielu mężczyzn kastrowano, większość litościwie zabito. Ci z elfów, którzy uniknęli pierwszej fali pogromów, z rąk kobiet domagających się prywatnej pomsty za zmarłych mężów, synów i ojców, szybko kończyli jako internowani zsyłani prosto do Srebrnego Fortu. Lepszy los przypadał w udziale już nawet tym sprzedawanym w niewolę, stanowiącym walutę i kartę przetargową w zagranicznym handlu jako służący do rozpłodu niewolnicy. Na nic zdawały się potajemne ruchy oporu i wsparcia jak ten zorganizowany przez dawnych nieludzkich wykładowców wokół Iris z Oros. Nie pomagały protesty, nawoływania do pokoju i koegzystencji, argumenty, że dzieci praktycznie da się mieć tylko z elfami. Mężczyzn, sklasyfikowanych jako „istoty samcze” szybko wyjęto spod prawa. Tępiono, a zaraz potem zakazano jakichkolwiek mieszanych, niejednopłciowych związków nieusankcjonowanych kontraktem reprodukcyjnym. W niektórych prowincjach noszenie spodni uznawano za niestosowne a za jazdę na koniu z nogami po obu stronach siodła, można było zostać ukaraną grzywną.
To właśnie przez te cholerne, nieprzystosowane do jazdy okrakiem siodła, Mancinella zawdzięczał swój pobyt tutaj. Przez nie, przez podążający za nim pościg, galop po rozmokłej ziemi i Bogobojną Kali, chcącą potwierdzić swój przydomek również u Sióstr Płomiennego Miłosierdzia. Początkowo ścigała go za prywatę. Za jeden uraz za dużo, za brak lojalności i ucieczkę bez słowa. Wypisz wymaluj historia niegdysiejszych kochanków. Gdy po roku sukcesywnego ukrywania się, parszywym trafem wpadł w jej łapy, długo zastanawiała się jak z nim postąpić, aż w końcu zdecydowała się powierzyć go w ręce opatrzności, która to opatrzność hojnie nagrodziła wydanie jej bez mała współodpowiedzialnego za kataklizm wichrzyciela, stojącego niegdyś na czele elfiej bandy. Fakt, że za wydanie go władzom Srebrnego Fortu, Bogobojna zainkasowała równowartość dwóch, dobrze uzbrojonych sześcioosobowych pocztów wystawionych na wojnę, bynajmniej nie połechtał jego męskiej dumy. I wcale nie chodziło, że za pochwyconego kilka tygodni wcześniej Olinusa obiecywano nagrodę o równowartości trzech takich pocztów.
Wyrwany z rozmyślań Mancinella na powrót znajdował się w celi. Fakt, że od własnego procesu i tortur dzieliły go tylko odległość przedłużających się procesu i tortur Olinusa znajdował jako raczej przygnębiający. Jedyne czego nie znajdował to wyjścia z tej sytuacji albo przynajmniej kawałka dostatecznie wytrzymałego sznura i dobrego punktu zaczepienia.
W międzyczasie zdążyła nastać już noc albo czas umownie za noc przyjmowany. Nie potrzebował patrzeć w niebo, oglądać księżyca ani gwiazd, żeby to stwierdzić. Zresztą przez te ostatnie miał już w życiu dostatecznie wiele problemów. A mimo to, leżąc w ciemności, z podłożonymi pod głowę dłońmi, słuchając miarowego chrapania współwięźniów, zdawało mu się, że i tak je dostrzega. Kilka rozjarzonych punktów zapaliło się wyraźnie w mroku, tuż nad jego głową. Szybko dołączyły do nich również linie i całe okręgi. Tuż przed tym jak susem poderwał się z pryczy płonęła już cała skorupomacierz i pentagram pierwszej kwadry Zarula. Na oczach przyciskającego plecy do ściany elfa, sporządzone przed Docenta malowidło ożyło i zatętniło magią, wypełniając nią całe pomieszczenie. A zaraz potem zmieniło w pionową taflę. Ciemna i gładką jak powierzchnia nieruchomego, nocnego jeziora. I zupełnie jak po powierzchni jeziora niósł się przez nie głos. Kobiecy, lekko zachrypnięty. Zdradzający ewidentne objawy kataru.
— Patrz, Nea. Jak w masło. Lesby nazywają to strefą antymagii? Przecież to uwłacza podstawowym zasadom sztuki czarodziejskiej .
— Ciszej, Mancinella — skarcił ją drugi głos, także należący do kobiety. — Znowu się, cholera, nawciągałaś.
Słyszący znajome miano Czerw, uniósł głowę i wyprostował się, podchodząc ku rozlewającej się po ścianie celi połyskliwej plamie, formującej regularny, eliptyczny obrys. Nim zdążył przyjrzeć mu się lepiej pośród panującym wewnątrz półmroku, obrys zafalował, przepuszczając przez siebie dwie materializujące się wewnątrz więzienia sylwetki. Wysoką elfkę w ozdobnej szacie i włosach, które swoją barwą i połyskiem niewiele ustępowały pobrzękujących na jej przegubach złotym bransoletom. Nieznajoma, chociaż niemłoda, czego nie tuszowały nawet hulające w celi cienie, ze swoją klasyczną urodą wciąż pozostawała zjawiskowa. Stojąca obok niej druga, którą dostrzegało się dopiero po chwili, również mogła uchodzić za zjawisko, choć określenie „upiorzysko” zdecydowanie łacniej cisnęło się na usta, jako bardziej adekwatne i podkreślające jej chorobliwie bladą cerę i oczy prawie tak martwe, jak jego dotychczasowa nadzieja. Pomimo tego to właśnie na widok tej drugiej wybałuszył oczy i otworzył usta.
— Skończyłeś się, kurwa, gapić? — zagaiła przyjaźnie, sama z wyraźnym trudem powstrzymując się od natarczywego przyglądania się mężczyźnie z wyglądu mogącego uchodzić co najmniej za jej rodzonego brata. Ta druga, jasna, przyglądała mu się również, powstrzymując wstrząsający nią, tłumiony śmiech. W odpowiedzi Guede, bez słowa sięgnął do wszytej kieszeni, w poszukiwaniu halucynogennych grzybków schowanych na czarną godzinę. Znalazł je całe i nienaruszone co oznaczało, że...
— To się dzieje naprawdę — warknęła blada i zakatarzona, szybkim ruchem zgarniając podsuszone grzybki z jego dłoni. — Skup się, głupku. — W pierwszej chwili wykonała taki gest, jak gdyby chciała pozbyć się halucynków, odrzucając je w kąt, lecz miast tego, po chwili namysłu schowała je za pazuchę.. — Nasi strzelcy nadstawiają za nas karku i dupy na tyłach, musimy się spieszyć. — Zaraz potem, nie czekając na zaproszenie, zaczęła obszukiwać ich celę, badając ściany i przechadzając się tam i z powrotem. Stojący pośrodku tego wszystkiego Guede wodził za nią oczami i wykazując wszystkie objawy szczęsnego zbaranienia.
— Mancinella? — Zorientowała się ta jasnowłosa i rozbawiona jego wyglądem, a jej towarzyszka zajęta grzebaniem przy zamku, odwróciła się. Jednocześnie z nim. — No? — rzuciła, wyraźnie zniecierpliwiona.
— On chyba nie ma bladego pojęcia co się tutaj dzieje.
— Nea, przecież sam nas tu wezwał. Zdążył zgłupieć od wiktu, może łyknął sobie w międzyczasie czegoś na kolorowe sny i myśli, ale TO nie znalazło się tu przypadkiem. Wezwał nas, a my usłyszeliśmy i namierzyłyśmy go po drugiej stronie. Sama przy tym byłaś. — Wypowiadając zaakcentowane „TO”, wskazała na wciąż jeszcze fosforyzujące naścienne malowidło znaczące ślady niedawnego ich przejścia.
— Jeśli mogę się wtrącić... — rzucił sucho, a w ciszy, która zapadła słychać było jęki wykastrowanego współlokatora celi i chrapanie Docenta. — … to chciałem tylko powiedzieć, że to nie moje dzieło. Oraz że z tego, co mi wiadomo, to te znaki służą do ewokowania demonów.
— Z tego, co mi wiadomo — przedrzeźniała go zakatarzona, parskając. — Posłuchaj go, Nea. Będzie mnie uczył o magii.
— Nie wiesz, synku, że gdzie diabli nie mogą, tam poślą baby? — Wyszczerzyła się do niego perliście ta jasnowłosa, nazwaną Neą.
— Chłopaki rozumu nie mają. Zwłaszcza do magii. Powinieneś o tym widzieć, tym bardziej że w naszej rodzinie, Dar dziedziczy się wyłącznie po kądzieli. Naprawdę o niczym nie wiesz?
Czerw kiwnął głową. Powoli i ostrożnie.
— W takim razie zacznijmy od introdukcji. Guedia Mancinell, zawodowa wiedźma i plantatorka. Do usług, ale nie twoich. A tamta pięknisia z laską to Olinea. Głos ludu elfickiego, nieco nieśmiała. To właśnie dzięki niej zainteresowałyśmy się waszym światem. Wyobraź sobie, że ta idiotka uznała, że wykończenie niemal całej żeńskiej populacji w naszym własnym, macierzystym to świetny pomysł!
— Gdybyś porannemu makijażowi poświęcała tyle samo uwagi co krytykowaniu innych, byłaby z ciebie naprawdę śliczna dziewuszka, Guedia — żachnęła się Olinea, zadzierając nos i splatając przystrojone bransoletami przeguby na piersi.
— Właśnie. Czuję, że niedługo będę musiała przypudrować nosek, dlatego pozwól, że resztę wyjaśnień zafunduję mu po drodze. O proszę, otwarte. Panowie przodem.
Drzwi od celi otworzyły się, rozpracowane magicznym heksem podłożonym przez Guedię, zawodową wiedźmę i plantatorkę. Zbudzony Docent uniósł głowę ze swojego posłania, dostrzegając dwie kobiety, młodszą i starszą, opuszczające właśnie jego celę w towarzystwie narkomana.
— Dziewica — zachrypiał ze swojej pryczy — Dziewica, matka i...
— Sam jesteś dziewica — nie dała mu dokończyć ciemnowłosa, nim cała trójka zniknęła mu z oczu.
Prowadzony labiryntem ciemnych korytarzy więzienia, Guede otrzymał swoje odpowiedzi. Wysłuchawszy wpierw historii bardzo podobnej do tej, którą w ciągu ostatniego roku zdarzyło mu się już przeżyć. Różniącą się paroma zasadniczymi detalami, jakimi była płeć jej bohaterów, a nawet miejsc. Z grubsza domyślał się jednak o co tutaj chodzi.
— … w porę połapałyśmy się, w czym rzecz. Z pomocą tych z Uniwersytetu udało się nam namierzyć wasz świat. Obserwowałyśmy go dostatecznie długo, wyciągałyśmy też wnioski przez analogię. W końcu doszłyśmy do tego, że muszą przetrzymywać was tutaj. Resztę znasz, namierzyliśmy cię po siglach na ścianie. Zakonne suki umyśliły sobie, zrobić z was rozpłodowców. To miała być czysta eugenika. W czwartym pokoleniu niewiele zostałoby z elfiej krwi. Obsialiby tę krainę ludźmi, a was samych wytępili ze szczętem. Prawie tak jak zrobili to u nas. Ciesz się kuśką, moje męskie odbicie. To prawdziwy cud, że ci ją zostawili.
— Będę — przyznał poważnie Guede, spoglądając w dół, na podziurawione szypami zakonniczki, wspinając się po spiralnym schodach ku górze. — Chętnie podzielę się tym szczęściem, zważając na to jak bardzo jest u was reglamentowane.
— Zważaj, ale lepiej na słowa. Narkomanów na dawców nie bierzemy — mruknęła podpierająca się rzeźbioną laską Olinea.
Przez jakiś czas szli w zupełnym milczeniu. Przerwanym, przez niezręczne chrząknięcie Czerwia.
— Guedia?
— Hm?
— Co by było, gdyby... Czysto teoretycznie...
— Po pierwsze jesteś świnia. A po drugie daj mi spokój z tym gównem. — Guedia zmarszczyła się, spluwając.
— Co? — Spytał głupio, ewidentnie zmieszany i zbity z tropu, potykając się i chwytając ściany. — Czy ty jesteś...?
— Telepatką? Nie. Po prostu pomyślałam o tym samym. Nie mam pieprzonego pojęcia czy byłoby to kazirodztwo, czy samogwałt. Naprawdę nie chcę o tym myśleć.
Milczenie, ponownie zagościło pomiędzy nimi na dłużej i minęło naprawdę sporo czasu nim elf odważył się zadać kolejne pytanie.
— Gdzie my właściwie się udajemy?
— Zanim wyprowadzimy resztę mężczyzn? Musimy znaleźć waszego Oli... No, pomóż mi.
— Olinusa.
— Właśnie. Przesłuchiwali go gdzieś na wyższych kondygnacjach. Jego też potrzebujemy żywego. Musimy, bo założyłam się z Leą, że będzie wyglądał co najmniej tak głupio jak ty.
Kilka chwil później, osmolone sadzą z bitewnych czarów, wyglądające jak dwie furie, wybawczynie elfiego ludu wywlekały zmaltretowanego Olinusa z pokoju przesłuchań. Osłaniające je łucznicy zbierali swoich rannych oraz strzały wbite w ciała dających im odpór Zakonu Sióstr Sakira.
— Guedia, ty krwawisz! — Mancinella dopiero teraz zauważył przesiąkającą przez jej sukienkę krew, wykwitającą na materiale po kontakcie z którymś zbłąkanym ostrzem.
— Wielka mi rzecz — odparła kobiężnie i ze skromnością przystającą bohaterkom znosząc ból. — Krwawienie to dla mnie nic nowego.
— Sprawnie poszło — stwierdził, rozglądając się po placu niedawnego boju. — Wciąż w to nie wierzę. To, że nie zbiegło się tutaj więcej strażniczek, zawdzięczamy tylko cholernemu szczęściu.
— Cholernemu szczęściu dopomógł fakt, że Mistrzyni Zakonu d’Oxantres wraz ze swoją gwardią nie przebywa właśnie na terenie Fortu.
— Skąd wy to, u diabła, wiecie?
— Kobieca intuicja.
— Czy intuicja, powiedziała wam też, w jakim celu Mistrzyni opuściła Fort?
— A i owszem. Zdaje się, że była umówiona na niepokalane poczęcie. Ona i jej Siostry planowały to już od dłuższego czasu. Zaplanowany cud ma zostać zainscenizowany w jakiejś zapadłej wiosze waszego odpowiednika Królestwa Keronii. I będzie stanowił ostateczne ukoronowanie i legitymację przyszłej Władczyni tych ziem. Poczętej jakoby przez samego Sakira i wybranej, by w jego imieniu sprawować władzę nad tym, co wysoko w niebie, na ziemi i w wodach wokół niej.
— Niepokalane poczęcie? Co to za pierdolenie? Kto niby uwierzy w te brednie? Żeby baba mogła począć, trzeba ją napocząć!
— Słyszałaś go, Nea? Prawda, że jest bystry? Ach, gdyby wszyscy mężczyźni tacy byli, może w końcu doczekałybyśmy się ich na uniwersytetach...
— Obudził się! — Olinea, od dłuższego czasu schylona nad Olinusem, starająca się odwrócić skutki niedawno przeprowadzonych na nim interrogacji za pomocą swojej leczniczej magii, uniosła dłoń, nakazując im milczenie. — Chyba próbuje coś powiedzieć.
Elfi kapłan, z trudem otwierając zaropiałe oczy, przebudził się na moment, poruszając zakrzepniętymi ustami. I przemówił, zupełnie nie po swojemu.
— Niech... Niech ta dwójka wreszcie się zamknie. I z-zabierzcie mnie z tego miejsca, zanim ocipieję.
Nadzieja, podobnie jak wiele innych cnót była rodzaju żeńskiego. To właśnie ona, wraz z innymi wiodła ich poza mury, gdy w końcu opuszczali Srebrny Fort.
Obydwaj współlokatorzy w dalszym ciągu zdawali się go nie zauważać. I choć jemu zdarzało się gadać, po pierwszym tygodniu spędzonym wśród nich, robił to wyłącznie po to, by nie zapomnieć brzmienia własnego głosu. To, że brudną i ciasną celę dzielił właśnie z czubkami, nie było przypadkiem. Rozmieszczenie wszystkich przebywających w lochach Srebrnego Fortu więźniów było przemyślane tak, by uniemożliwić komunikację wichrzycielom i tym, których obwiniano za to, co wydarzyło się w roku osiemdziesiątym siódmym pod Heliar. Mancinella nie był pewien, do której grupy go zaliczano. Nie był winny zarzucanych mu czynów, ale podjudzającym współwięźniów do buntu i ucieczki wichrzycielem, zostałby z miejsca, tak jak stoi, w swojej podartej koszuli i wiszących na niej strzępach kamizelki. Tyle że podjudzać nie było jak.
— Nie wyrwałbyś się stąd, Docent? — Pytanie zawisło w powietrzu, a indagowany osobnik — wysoki elf w znoszonej i przeraźliwie upieprzonej szacie, której elementy wskazywały dystynkcje byłego czarodzieja lub wykładowcy, olał pytanie Mancinelli tak jak on sam niedawno wiadro w kącie. Nie przerywając bazgrania po ścianach kawałkiem przemyconej kredy, dodawał na kwitnących grzybem i pleśnią kamieniu kolejne magiczne okręgi i znaki, monologując przy tym zapamiętale. Znający podstawy sztuk tajemnych Guede rozpoznawał część z tych symboli. Mniejszy węzeł Qui Inuictusa, wzór skorupomacierzy, pentagram pierwszej kwadry Zarula. Bazgroła znał się na rzeczy, możliwe, że trafił tutaj jeszcze, gdy dawny Zakon zajął teren Uniwersytetu. Nic więcej nie udało mu się wywnioskować. Nic poza tym, że Docent zdążył postradać rozum. Jeśli nie musiał, Mancinella nie przysłuchiwał się prowadzonym samemu ze sobą rozmowom współlokatora, sugerującymi posiadanie wielorakiej osobowości oraz wybujałej wyobraźni.
— … co astralne. Uśpione, głęboko we wnętrzu — mruczał pod nosem, zamazując nieudany rysunek i kreśląc na jego miejscu nowy. Wyciągając rękę, stawał na palcach i podskakiwał w miejscu, a jeden z rękawów szaty, kołysał się pusty u jego boku. Czerw westchnął. Mógł się jedynie domyślać gdzie i kiedy Docent stracił swoją kończynę, ale był niemal pewien, że odpowiedzialnymi za ten stan rzeczy był Zakon. Stary lub nowy, wątpił, by poszkodowanemu robiło to jakąś różnicę. Nie łudził się, że nie ominie to również jego, a dotychczasową przerwę w przesłuchaniach zawdzięcza wyłącznie nawałem innych przesłuchiwanych. Miał tylko nadzieję, że upiecze mu się jak Docentowi. Że będzie miał więcej szczęścia niż...
— Dlaczego mi to robisz, przecież nic ci złego nie zrobiłem, nic złego ludziom nie robię! Nierządnica! Nierządnica nie zakonnica! — Przytłumiony szloch dobiegający z posłania w przeciwległym rogu celi skontrapunktował posępne myśli Czerwia. Dręczony koszmarami we śnie i na jawie drugi współwięzień również musiał postradać zmysły na torturach. Mógł też wypaść z okna na głowę, z bardzo wysoka i jakimś cudem przeżyć. Guede szczerze mu współczuł, zwłaszcza tego ostatniego. Cienki falset, z jakim nieszczęśnik wypowiadał poszczególne słowa, sugerował, że utracił członek zgoła inny niż ramię.
Czerw pokręcił głową, spluwając zbierającą się w ustach cierpką śliną. „Jeszcze kilka dni dłużej o pustym nosie i przyjdzie mi skończyć jak tym biednym skurwielom. Jeszcze parę wieczorów bez uncji popium a sam zacznę jęczeć przez sen i mazać po ścianach. I to nawet nie kredą. Wiedzą o tym. Tylko dlatego jeszcze nie zawlekli mnie do tego ich osławionego „zwierzyńca”. Do miejsca, które jak sama nazwa wskazuje, służy do zwierzania. I robienia z ciebie zwierzęcia. Wiedzą i biorą mnie na przetrzymanie. Starają zmiękczyć głodem”.
Chwycony nagłym dreszczem, szczękając zębami, położył się na pryczy. Zamykając oczy, całą siłą swojej wystawionej na próbę woli, odsunął od siebie objawy uzależnienia. I nieunikniony moment, w którym słysząc nadchodzące kroki straży, zje zachowane na czarną godzinę halucynogenne grzybki, które jakimś cudem wyrosły w kącie ich celi. I na moment odleci, a przy odrobinie szczęścia zabiją go na torturach, a on nawet tego nie zauważy. Starał się nie myśleć, odraczał teraźniejszość, zaciskając mocniej powieki. Wspominał.
Heliar, rok 87 Trzeciej Ery.
Stali pośrodku miasta otoczeni morzem trupów. Stosy bezwładnych ciał zalegały na ulicach, pod domami i w rynsztokach. Zwieszały się z okien i parapetów, piętrzyły się w alejkach i na placykach.
Nad Heliar krążyły już pierwsze kruki, których część lądowała na wieżach i blankach, biorąc się za wydziobywanie oczu jego niedawnym obrońcom. Bramy otwarto a oniemiały ze zgrozy tłum elfów, wszedł do miasta, krocząc wśród zastanego w nim pomoru niby wielki, żałobny kondukt.
Wybałuszone oczy, do spółki z zaciśniętymi na broni i narzędziach dłoniach wskazywały, że śmierć zastała mieszkańców niespodziewanie, w środku dnia, podczas wykonywania codziennych czynności lub pełnienia warty. Wszystkich jednocześnie. Kroczący na czele pochodu Mancinella, elf z ponad dwudziestoletnią praktyką w oglądaniu zwłok, wciąż nie dowierzał temu, co właśnie się stało. Wydawało mu się, że wyczerpał limit swojej wiary zeszłego wieczora, gdy ze wzgórza ich obozowiska ponownie przyszło oglądać mu kataklizm spadających gwiazd.
„Poinsecja, Mancinelli. Poinsecja wskaże nam drogę”. Powiedział mu wtedy Olinus, na krótko przed swoim tajemniczym zniknięciem. I dosłownie na chwilę nim cały gwiazdozbiór runął z nieba prosto na zamknięte i nieprzyjazne im Heliar. Drugi raz, gdy widział spadające gwiazdy. I drugi, gdy nie docenił starego kapłana.
Deszcz z niebios nie uczynił żadnej szkody budynkom ni przedmiotom. Przekonywali się o tym, przemierzając miasto. Minęło nieco czasu nim, otępiały, kroczący jak w śnie na jawie Guede, zorientował się, że do ich pochodu dołączył również Olinus i od jakiegoś czasu postępuje tuż obok niego. Jak zawsze spokojny i niefrasobliwy, niezależnie od sytuacji i ilości otaczających go martwych ciał.
— Jesteśmy uratowani, Mancinelli — oznajmił mu z szerokim uśmiechem, dziarsko przeskakując nad leżącym przed nim trupem. — Krinn wysłuchała moich modłów. To koniec, zwyciężyliśmy.
— To nazywasz zwycięstwem? — Nekromanta zatoczył głową szerokie koło, chcąc ogarnąć wzrokiem całe pobojowisko. — Bo mnie to wygląda na cholerny genocyd. Zabiłeś ich, zabiłeś ich wszystkich i...
— Zwyciężyliśmy. Nie musimy już nigdzie odpływać. Elficki lud jest wolny. — Uśmiech na twarzy Olinusa pozostał niewzruszony niczym on sam widokiem pomoru, który zafundował miastu. Czerw nie wytrzymał, zatrzymując marsz i po raz pierwszy od początku pochodu podnosząc ściśnięty zgrozą głos.
— Oli, zlituj się! Jaka wolność? Jakie, kurwa, zwycięstwo?! Wciągnąłeś nas w to gówno! Nie wybaczą nam tego, więc tym bardziej musimy odpływać! I poważnie zastanowiłbym się nad tym, czy Archipelag nie leży czasem za blisko całej reszty tej przeklętej przez bogów krainy!
Zatrzaśnięte okiennice kilku najbliższych domów rozchyliły się nagle. Krzyki Czerwia musiały zaalarmować mieszkańców. Podążająca za trójką elfia ciżba, zbiła się ku sobie, cofając. Paru chwyciło po miecze, Mariden i oddział pod jej komendą za łuki.
Część przeżyła. Rytuał starego nie wykończył ich wszystkich. Otoczą i rzucą się na nas — myślał Czerw, przebierając palcami u pasa, w poszukiwaniu bełtów.
Z piętra pobliskiej kamienicy patrzyła na nich z wysoka matrona w czepcu. Młoda dziewuszka z jasnymi warkoczykami wyglądała płochliwie zza węgła. Gdzieś w oddali słyszeli lamentujące kobiece głosy. Czerw opuścił kuszę, a zrozumienie spadło na niego nagle i niespodziewanie jak menopauza.
— Czy ty...? Czy ty właśnie...? — zdążył wydukać z siebie, odwracając się w kierunku kapłana, nim opadnięta szczęka umożliwiła mu dokończenie pytania. Odpowiedziała mu Mariden, za sprawą siostry będąca na bieżąco z wieściami ze świata. Głosem tak martwym i nieobecnym, że usłyszał go wyłącznie dzięki przejmującej ciszy, jaka panowała na zbiorowym cmentarzysku znanym do niedawna jako Heliar.
— Minionego wieczora gwiazdy spadły na więcej niż jedno miasto. To zabiło wszystkich mężczyzn poza elfami. To faktycznie koniec.
Myliła się. To był dopiero początek.
Po miesiącach potwornego burdelu, który zapanował w wyniku doszczętnego wymarcia całej niebędącej leśnymi elfami populacji mężczyzn, na jego miejsce zapanowało coś, co można było przyrównać wyłącznie do burdelu ogarniętego pożogą. Fasady całej dotychczasowej historii runęły, wzbudzając przy tym zmiany, które niczym fala przyboju ogarnęły całą Herbię. Nastał kres rządów łajdaków, despotów, dręczycieli i sobiepanków, kres tyranii i niesprawiedliwości. Wyzwolone spod krępującego jarzma męskich ciemiężycieli, herbiańskie kobiety, z hasłem „emancypacja” na umalowanych ustach, szybko wypełniły zwolnioną niszę, po raz pierwszy po bez mała trzydziestu wiekach odetchnąwszy pełną piersią za dzierżonym wyłącznie przez ich białe dłonie sterem władzy. Oto nadszedł czas łajdaczek, despotek, dręczycielek i sobiepaniuś, mających udowodnić, że w tyranii i niesprawiedliwości są wcale nie gorsze od mężczyzn.
W rzeczywistości oznaczało to, że polityczny podział ziem Herbii utrzymał się względnie nienaruszony. Najpotężniejsze rody, kliki i koterie przetrwały kryzys, spajając dawne stronnictwa i mocarstwa wspólnymi interesami. Dotychczasowe stanowiska skostniałych oligarchów, niedopuszczających do władzy nikogo spoza własnego kręgu, zajęły równie podstarzałe, wszystkowiedzące babsztyle urządzające wszystkim życie według własnego pomysłu, spychając i skutecznie marginalizując działania pragnących dalekosięznych zmian i reform idealistek. Planowano przewroty i zamachy, przekupywano stronnictwa, nawiązywano i zrywano sojusze. Biorąc pod uwagę nagłe i niespodziewane okoliczności, wypracowany przez kobiety status quo, nie był wcale bardzo różnym od statusu quo ante mulieres.
Wieża, złowróżebny, falliczny omen wciąż górowała nad Północą, nie pozwalając zapomnieć o drugim po mężczyznach największym zagrożeniu tego świata, jakim pozostawały ciągle niepowstrzymane hordy demonów panoszące się na Splugawionych Ziemiach. Ich ekspansja postępowałaby pewnie nadal, gdyby nie rozrastająca się z każdym dniem enklawa poczynających sobie coraz śmielej Śnieżnych Elfek. Służki Turoniona ujawniwszy się światu, szybko dały mu odczuć, że ich nazwa nie wzięła się znikąd i że to niekoniecznie demonami powinien martwić się w pierwszej kolejności. Zimne jak Edwina Augustyńska w łóżku i bezlitosne na wzór poborcy podatków Śnieżne Elfki siały terror i trwogę, jedyne ziarno zdolne dać jakikolwiek plon na nieurodzajnych ziemiach ich macierzystej krainy. Szczęśliwie dla większości pozostałych przy życiu ośrodków cywilizacji, swoje zbrojne rajdy i łupieżcze wyprawy ograniczały głównie do Północy i jej południowych rubieży przy granicy z Keronem, gdzie zapuszczały się po świeżych niewolników. Do ich zimowego królestwa nie zapuścił się jednak jak dotąd nikt poza krucjatą zbrojnych awanturniczek zwabionych informacjami o posiadaniu przez Elfki mężczyzn zamrożonych głęboko w magicznym śnie jeszcze przed kataklizmem. Mężczyzn w opresji, których — jeśli wierzyć powtarzanym wszem i wobec plotkom — tylko wyglądali ratunku, czekając na odczarowanie z rąk dzielnych dam. Jak dotąd wszystko wskazywało, że przyjdzie im jeszcze poczekać, bo wieści o krucjacie przepadły niby ślady pozostawione na śniegu podczas zamieci.
Zmuszone koniecznością starszyzna krasnoludek i rada kobiet plemienia Uratai dokonały tego, czego nie udało się za kadencji poprzednich wodzów i starostów. Zawiązały sojusz, na mocy którego między Thirongadem i Turonem powstał nowy, podziemny Tunel służący handlowi i wymianie deficytowych dla obydwu stolic towarów. Po miesiącu przestoju w hutach i kopalniach, wydobycie żelaza i produkcja broni zaczyna w końcu odżywać. Ramię w ramię (choć nie dosłownie, z powodu różnic we wzroście) krasnoludzkie oraz barbarzyńskie kobiety porzucają kądziele, wspólnie uczestnicząc w masowym przetapianiu rondli i garnków na hełmy i miecze.
Ostatni bastion skutej lodem krainy, czyli smagany nadmorskimi wiatrami Port Salu przeżywa prawdziwy rozkwit i odrodzenie. Dyskryminowane dotychczas w marynarce dziewczęta, masowo zaciągają się na statki, głównie w charakterze piratek i korsarek. Ich sprawująca władzę nad północnymi wodami flota, ze swoimi wyprawami zapuszcza się aż na Archipelag, prowadząc regularną wojnę z armadą wschodniego królestwa. Powód samego konfliktu wciąż pozostaje niejasny. Chociaż oficjalnie mówi się, że poszło o spalenie przez Salurki kilku nadbrzeżnych osad, większość źródeł, nie bez złośliwości twierdzi, że faktycznym powodem była ich zawiść w stosunku do mieszkanek Królestwa Wysp o ładniejszą biżuterię.
Daleko na południu, przyzwyczajone do nieurodzaju ziemie zielonych okazały się tymi, z którymi kryzys braku mężczyzn obszedł się względnie najłagodniej. W krainie, w której z równą surowością wychowywało się zarówno chłopców, jak i dziewczynki, gdzie naturalne zagrożenia i bezlitosne próby nie dyskryminowały nikogo ze względu na płeć, mało kto zwykł dożywać pełnoletności. Faktyczna administracja, cedowana zwykle na kobiety przez wiecznie zajętych wojaczką mężczyzn przetrzymała zesłaną przez gwiazdy próbę, skutecznie utrzymując w ryzach uszczuplone przez nich społeczeństwo. Na spory nie było czasu ani sposobności, zwłaszcza w obliczu zagrożenia ze strony rosnącej w siłę Bogobojnej Kali, która wykorzystując powstałe zamieszanie, z dnia na dzień przejęła Ujście, by pójść za ciosem, uderzając w samo serce Varulae. Wraz ze śmiercią swoich konkurentów, w ogromnej większości mężczyzn, praktycznie zmonopolizowała handel narkotykami w południowej i centralnej Herbii. Przychód uzyskany z tego tytułu wykorzystała finansując grupy najemniczek chroniących jej dotychczasowe przedsiębiorstwa i rozszerzających strefę wpływów o kolejne. Z mężczyznami czy bez interes musiał się kręcić.
Tymczasem w Keronie i przylegających doń prowincjach, gdzie nic i nigdy nie było normalne, w obliczu kryzysu jak zawsze odwołano się do wieloletniej tradycji polegającej na obarczaniu winą elfów za poniesione nieszczęścia. Tym razem, po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu, zupełnie słusznie. Przede wszystkim obarczano pozostających przy życiu elfich mężczyzn, którzy z dnia na dzień, pozostawali takimi w coraz mniejszej liczbie. Gdy zabrakło króla, a kraj pogrążał się w chaosie w sukurs jak zawsze przyszedł mu niezastąpiony Zakon Sakira, odtąd znany przeważnie jako Zakon Sióstr Sakira lub Siostry Płomiennego Miłosierdzia.
Sprawiedliwość, prawość i harmonia. Paradoksalnie to właśnie te trzy siostry były pierwszymi ofiarami zakonniczek, w państwie, w którym z dnia na dzień listę herezji wciągnięto również posiadanie kuśki. Na kolejne ofiary w następstwie nie trzeba było długo czekać. Wielu mężczyzn kastrowano, większość litościwie zabito. Ci z elfów, którzy uniknęli pierwszej fali pogromów, z rąk kobiet domagających się prywatnej pomsty za zmarłych mężów, synów i ojców, szybko kończyli jako internowani zsyłani prosto do Srebrnego Fortu. Lepszy los przypadał w udziale już nawet tym sprzedawanym w niewolę, stanowiącym walutę i kartę przetargową w zagranicznym handlu jako służący do rozpłodu niewolnicy. Na nic zdawały się potajemne ruchy oporu i wsparcia jak ten zorganizowany przez dawnych nieludzkich wykładowców wokół Iris z Oros. Nie pomagały protesty, nawoływania do pokoju i koegzystencji, argumenty, że dzieci praktycznie da się mieć tylko z elfami. Mężczyzn, sklasyfikowanych jako „istoty samcze” szybko wyjęto spod prawa. Tępiono, a zaraz potem zakazano jakichkolwiek mieszanych, niejednopłciowych związków nieusankcjonowanych kontraktem reprodukcyjnym. W niektórych prowincjach noszenie spodni uznawano za niestosowne a za jazdę na koniu z nogami po obu stronach siodła, można było zostać ukaraną grzywną.
To właśnie przez te cholerne, nieprzystosowane do jazdy okrakiem siodła, Mancinella zawdzięczał swój pobyt tutaj. Przez nie, przez podążający za nim pościg, galop po rozmokłej ziemi i Bogobojną Kali, chcącą potwierdzić swój przydomek również u Sióstr Płomiennego Miłosierdzia. Początkowo ścigała go za prywatę. Za jeden uraz za dużo, za brak lojalności i ucieczkę bez słowa. Wypisz wymaluj historia niegdysiejszych kochanków. Gdy po roku sukcesywnego ukrywania się, parszywym trafem wpadł w jej łapy, długo zastanawiała się jak z nim postąpić, aż w końcu zdecydowała się powierzyć go w ręce opatrzności, która to opatrzność hojnie nagrodziła wydanie jej bez mała współodpowiedzialnego za kataklizm wichrzyciela, stojącego niegdyś na czele elfiej bandy. Fakt, że za wydanie go władzom Srebrnego Fortu, Bogobojna zainkasowała równowartość dwóch, dobrze uzbrojonych sześcioosobowych pocztów wystawionych na wojnę, bynajmniej nie połechtał jego męskiej dumy. I wcale nie chodziło, że za pochwyconego kilka tygodni wcześniej Olinusa obiecywano nagrodę o równowartości trzech takich pocztów.
Wyrwany z rozmyślań Mancinella na powrót znajdował się w celi. Fakt, że od własnego procesu i tortur dzieliły go tylko odległość przedłużających się procesu i tortur Olinusa znajdował jako raczej przygnębiający. Jedyne czego nie znajdował to wyjścia z tej sytuacji albo przynajmniej kawałka dostatecznie wytrzymałego sznura i dobrego punktu zaczepienia.
W międzyczasie zdążyła nastać już noc albo czas umownie za noc przyjmowany. Nie potrzebował patrzeć w niebo, oglądać księżyca ani gwiazd, żeby to stwierdzić. Zresztą przez te ostatnie miał już w życiu dostatecznie wiele problemów. A mimo to, leżąc w ciemności, z podłożonymi pod głowę dłońmi, słuchając miarowego chrapania współwięźniów, zdawało mu się, że i tak je dostrzega. Kilka rozjarzonych punktów zapaliło się wyraźnie w mroku, tuż nad jego głową. Szybko dołączyły do nich również linie i całe okręgi. Tuż przed tym jak susem poderwał się z pryczy płonęła już cała skorupomacierz i pentagram pierwszej kwadry Zarula. Na oczach przyciskającego plecy do ściany elfa, sporządzone przed Docenta malowidło ożyło i zatętniło magią, wypełniając nią całe pomieszczenie. A zaraz potem zmieniło w pionową taflę. Ciemna i gładką jak powierzchnia nieruchomego, nocnego jeziora. I zupełnie jak po powierzchni jeziora niósł się przez nie głos. Kobiecy, lekko zachrypnięty. Zdradzający ewidentne objawy kataru.
— Patrz, Nea. Jak w masło. Lesby nazywają to strefą antymagii? Przecież to uwłacza podstawowym zasadom sztuki czarodziejskiej .
— Ciszej, Mancinella — skarcił ją drugi głos, także należący do kobiety. — Znowu się, cholera, nawciągałaś.
Słyszący znajome miano Czerw, uniósł głowę i wyprostował się, podchodząc ku rozlewającej się po ścianie celi połyskliwej plamie, formującej regularny, eliptyczny obrys. Nim zdążył przyjrzeć mu się lepiej pośród panującym wewnątrz półmroku, obrys zafalował, przepuszczając przez siebie dwie materializujące się wewnątrz więzienia sylwetki. Wysoką elfkę w ozdobnej szacie i włosach, które swoją barwą i połyskiem niewiele ustępowały pobrzękujących na jej przegubach złotym bransoletom. Nieznajoma, chociaż niemłoda, czego nie tuszowały nawet hulające w celi cienie, ze swoją klasyczną urodą wciąż pozostawała zjawiskowa. Stojąca obok niej druga, którą dostrzegało się dopiero po chwili, również mogła uchodzić za zjawisko, choć określenie „upiorzysko” zdecydowanie łacniej cisnęło się na usta, jako bardziej adekwatne i podkreślające jej chorobliwie bladą cerę i oczy prawie tak martwe, jak jego dotychczasowa nadzieja. Pomimo tego to właśnie na widok tej drugiej wybałuszył oczy i otworzył usta.
— Skończyłeś się, kurwa, gapić? — zagaiła przyjaźnie, sama z wyraźnym trudem powstrzymując się od natarczywego przyglądania się mężczyźnie z wyglądu mogącego uchodzić co najmniej za jej rodzonego brata. Ta druga, jasna, przyglądała mu się również, powstrzymując wstrząsający nią, tłumiony śmiech. W odpowiedzi Guede, bez słowa sięgnął do wszytej kieszeni, w poszukiwaniu halucynogennych grzybków schowanych na czarną godzinę. Znalazł je całe i nienaruszone co oznaczało, że...
— To się dzieje naprawdę — warknęła blada i zakatarzona, szybkim ruchem zgarniając podsuszone grzybki z jego dłoni. — Skup się, głupku. — W pierwszej chwili wykonała taki gest, jak gdyby chciała pozbyć się halucynków, odrzucając je w kąt, lecz miast tego, po chwili namysłu schowała je za pazuchę.. — Nasi strzelcy nadstawiają za nas karku i dupy na tyłach, musimy się spieszyć. — Zaraz potem, nie czekając na zaproszenie, zaczęła obszukiwać ich celę, badając ściany i przechadzając się tam i z powrotem. Stojący pośrodku tego wszystkiego Guede wodził za nią oczami i wykazując wszystkie objawy szczęsnego zbaranienia.
— Mancinella? — Zorientowała się ta jasnowłosa i rozbawiona jego wyglądem, a jej towarzyszka zajęta grzebaniem przy zamku, odwróciła się. Jednocześnie z nim. — No? — rzuciła, wyraźnie zniecierpliwiona.
— On chyba nie ma bladego pojęcia co się tutaj dzieje.
— Nea, przecież sam nas tu wezwał. Zdążył zgłupieć od wiktu, może łyknął sobie w międzyczasie czegoś na kolorowe sny i myśli, ale TO nie znalazło się tu przypadkiem. Wezwał nas, a my usłyszeliśmy i namierzyłyśmy go po drugiej stronie. Sama przy tym byłaś. — Wypowiadając zaakcentowane „TO”, wskazała na wciąż jeszcze fosforyzujące naścienne malowidło znaczące ślady niedawnego ich przejścia.
— Jeśli mogę się wtrącić... — rzucił sucho, a w ciszy, która zapadła słychać było jęki wykastrowanego współlokatora celi i chrapanie Docenta. — … to chciałem tylko powiedzieć, że to nie moje dzieło. Oraz że z tego, co mi wiadomo, to te znaki służą do ewokowania demonów.
— Z tego, co mi wiadomo — przedrzeźniała go zakatarzona, parskając. — Posłuchaj go, Nea. Będzie mnie uczył o magii.
— Nie wiesz, synku, że gdzie diabli nie mogą, tam poślą baby? — Wyszczerzyła się do niego perliście ta jasnowłosa, nazwaną Neą.
— Chłopaki rozumu nie mają. Zwłaszcza do magii. Powinieneś o tym widzieć, tym bardziej że w naszej rodzinie, Dar dziedziczy się wyłącznie po kądzieli. Naprawdę o niczym nie wiesz?
Czerw kiwnął głową. Powoli i ostrożnie.
— W takim razie zacznijmy od introdukcji. Guedia Mancinell, zawodowa wiedźma i plantatorka. Do usług, ale nie twoich. A tamta pięknisia z laską to Olinea. Głos ludu elfickiego, nieco nieśmiała. To właśnie dzięki niej zainteresowałyśmy się waszym światem. Wyobraź sobie, że ta idiotka uznała, że wykończenie niemal całej żeńskiej populacji w naszym własnym, macierzystym to świetny pomysł!
— Gdybyś porannemu makijażowi poświęcała tyle samo uwagi co krytykowaniu innych, byłaby z ciebie naprawdę śliczna dziewuszka, Guedia — żachnęła się Olinea, zadzierając nos i splatając przystrojone bransoletami przeguby na piersi.
— Właśnie. Czuję, że niedługo będę musiała przypudrować nosek, dlatego pozwól, że resztę wyjaśnień zafunduję mu po drodze. O proszę, otwarte. Panowie przodem.
Drzwi od celi otworzyły się, rozpracowane magicznym heksem podłożonym przez Guedię, zawodową wiedźmę i plantatorkę. Zbudzony Docent uniósł głowę ze swojego posłania, dostrzegając dwie kobiety, młodszą i starszą, opuszczające właśnie jego celę w towarzystwie narkomana.
— Dziewica — zachrypiał ze swojej pryczy — Dziewica, matka i...
— Sam jesteś dziewica — nie dała mu dokończyć ciemnowłosa, nim cała trójka zniknęła mu z oczu.
Prowadzony labiryntem ciemnych korytarzy więzienia, Guede otrzymał swoje odpowiedzi. Wysłuchawszy wpierw historii bardzo podobnej do tej, którą w ciągu ostatniego roku zdarzyło mu się już przeżyć. Różniącą się paroma zasadniczymi detalami, jakimi była płeć jej bohaterów, a nawet miejsc. Z grubsza domyślał się jednak o co tutaj chodzi.
— … w porę połapałyśmy się, w czym rzecz. Z pomocą tych z Uniwersytetu udało się nam namierzyć wasz świat. Obserwowałyśmy go dostatecznie długo, wyciągałyśmy też wnioski przez analogię. W końcu doszłyśmy do tego, że muszą przetrzymywać was tutaj. Resztę znasz, namierzyliśmy cię po siglach na ścianie. Zakonne suki umyśliły sobie, zrobić z was rozpłodowców. To miała być czysta eugenika. W czwartym pokoleniu niewiele zostałoby z elfiej krwi. Obsialiby tę krainę ludźmi, a was samych wytępili ze szczętem. Prawie tak jak zrobili to u nas. Ciesz się kuśką, moje męskie odbicie. To prawdziwy cud, że ci ją zostawili.
— Będę — przyznał poważnie Guede, spoglądając w dół, na podziurawione szypami zakonniczki, wspinając się po spiralnym schodach ku górze. — Chętnie podzielę się tym szczęściem, zważając na to jak bardzo jest u was reglamentowane.
— Zważaj, ale lepiej na słowa. Narkomanów na dawców nie bierzemy — mruknęła podpierająca się rzeźbioną laską Olinea.
Przez jakiś czas szli w zupełnym milczeniu. Przerwanym, przez niezręczne chrząknięcie Czerwia.
— Guedia?
— Hm?
— Co by było, gdyby... Czysto teoretycznie...
— Po pierwsze jesteś świnia. A po drugie daj mi spokój z tym gównem. — Guedia zmarszczyła się, spluwając.
— Co? — Spytał głupio, ewidentnie zmieszany i zbity z tropu, potykając się i chwytając ściany. — Czy ty jesteś...?
— Telepatką? Nie. Po prostu pomyślałam o tym samym. Nie mam pieprzonego pojęcia czy byłoby to kazirodztwo, czy samogwałt. Naprawdę nie chcę o tym myśleć.
Milczenie, ponownie zagościło pomiędzy nimi na dłużej i minęło naprawdę sporo czasu nim elf odważył się zadać kolejne pytanie.
— Gdzie my właściwie się udajemy?
— Zanim wyprowadzimy resztę mężczyzn? Musimy znaleźć waszego Oli... No, pomóż mi.
— Olinusa.
— Właśnie. Przesłuchiwali go gdzieś na wyższych kondygnacjach. Jego też potrzebujemy żywego. Musimy, bo założyłam się z Leą, że będzie wyglądał co najmniej tak głupio jak ty.
Kilka chwil później, osmolone sadzą z bitewnych czarów, wyglądające jak dwie furie, wybawczynie elfiego ludu wywlekały zmaltretowanego Olinusa z pokoju przesłuchań. Osłaniające je łucznicy zbierali swoich rannych oraz strzały wbite w ciała dających im odpór Zakonu Sióstr Sakira.
— Guedia, ty krwawisz! — Mancinella dopiero teraz zauważył przesiąkającą przez jej sukienkę krew, wykwitającą na materiale po kontakcie z którymś zbłąkanym ostrzem.
— Wielka mi rzecz — odparła kobiężnie i ze skromnością przystającą bohaterkom znosząc ból. — Krwawienie to dla mnie nic nowego.
— Sprawnie poszło — stwierdził, rozglądając się po placu niedawnego boju. — Wciąż w to nie wierzę. To, że nie zbiegło się tutaj więcej strażniczek, zawdzięczamy tylko cholernemu szczęściu.
— Cholernemu szczęściu dopomógł fakt, że Mistrzyni Zakonu d’Oxantres wraz ze swoją gwardią nie przebywa właśnie na terenie Fortu.
— Skąd wy to, u diabła, wiecie?
— Kobieca intuicja.
— Czy intuicja, powiedziała wam też, w jakim celu Mistrzyni opuściła Fort?
— A i owszem. Zdaje się, że była umówiona na niepokalane poczęcie. Ona i jej Siostry planowały to już od dłuższego czasu. Zaplanowany cud ma zostać zainscenizowany w jakiejś zapadłej wiosze waszego odpowiednika Królestwa Keronii. I będzie stanowił ostateczne ukoronowanie i legitymację przyszłej Władczyni tych ziem. Poczętej jakoby przez samego Sakira i wybranej, by w jego imieniu sprawować władzę nad tym, co wysoko w niebie, na ziemi i w wodach wokół niej.
— Niepokalane poczęcie? Co to za pierdolenie? Kto niby uwierzy w te brednie? Żeby baba mogła począć, trzeba ją napocząć!
— Słyszałaś go, Nea? Prawda, że jest bystry? Ach, gdyby wszyscy mężczyźni tacy byli, może w końcu doczekałybyśmy się ich na uniwersytetach...
— Obudził się! — Olinea, od dłuższego czasu schylona nad Olinusem, starająca się odwrócić skutki niedawno przeprowadzonych na nim interrogacji za pomocą swojej leczniczej magii, uniosła dłoń, nakazując im milczenie. — Chyba próbuje coś powiedzieć.
Elfi kapłan, z trudem otwierając zaropiałe oczy, przebudził się na moment, poruszając zakrzepniętymi ustami. I przemówił, zupełnie nie po swojemu.
— Niech... Niech ta dwójka wreszcie się zamknie. I z-zabierzcie mnie z tego miejsca, zanim ocipieję.
Nadzieja, podobnie jak wiele innych cnót była rodzaju żeńskiego. To właśnie ona, wraz z innymi wiodła ich poza mury, gdy w końcu opuszczali Srebrny Fort.
Spoiler:
Ślimaczym tempem zegar wybijał kolejne sekundy, informując o mijaniu jeszcze jednego, nudnego dnia. Krinn leżała na fotelu już czwartą godzinę, jedną tylko dłonią i z beznamiętnym wzrokiem sprawdzając Godsbooka na swoim Galaxy S M. Scrollując walla przekopywała się bez celu przez gąszcz niepotrzebnych jej informacji. Jezus Chrystus utworzył nowe wydarzenie… „Drugi raz nie dam się w to wciągnąć” – pomyślała. Posejdon udostępnił post na grupie Hejted: Ziemia (W44) : Hejtuję @Kaligula za bezpodstawną napaść w biały dzień! Nie polecam tego pana. Garon udostępnił nagranie wideo… „Chyba nie chcę tego widzieć.” Perun rozpoczyna pracę w Dubaj jako Specjalista do spraw geomorfologii. Eros lubi: Żeńska Szkoła Wyższa im. Safony w Lesbos (obserwowane). Thor i Marzanna są teraz w związku. Hoffman Moritsu i Budda są teraz znajomymi Osurela wczoraj obchodziła urodziny. Czy chciałabyś złożyć jej… Nie, kurwa, nie chce! – zakrzyknęła bogini poirytowana, odrzucając telefon na bok i kierując wzrok na żyrandol – Ja pierdole… Ile mam czekać?!
— Zaraz to naprawimy – zapewniał stłumiony głos zza wielkiej, kamiennej płyty, stojącej pod ścianą salonu – Proszę się nie martwić.
— Mówicie to samo już od tygodnia do kurwy nędzy! Może nie zauważyłeś, ale przez te wasze cholerne „poprawki” jestem tu uwięziona – sama!
— Co ty gadasz?! – wtrącił się głos jej ojca – Przecież Sulon też tam został.
— Kto…? – zdziwiona dziewczyna aż zerwała się z fotela. Głowę by dała, że przez ostatnie siedem dni, które minęły od awarii portalu międzywymiarowego, w domu nie było żywej duszy poza samą patronką. – Jesteś pewny?
— Na sto procent… Co to ma w ogóle znaczyć?! Chcesz powiedzieć, że…
Reszty nie usłyszała. Wyszła z izby, kierując się w stronę krętych, szklanych schodów, prowadzących na pierwsze piętro. „Niemożliwe! Wiedziałabym, gdyby ktoś tu był!” Na górze niecierpliwie podreptała do końca korytarza. Tam znajdowały się drzwi do pokojów trzech braci. Krinn bez zastanowienia wtargnęła do tego, należącego do elfotwórczego wujka. I nic. Pusto. Stały tam te same meble, co wcześniej, w tym samym stanie, co wcześniej, panował ten sam nieporządek, co wcześniej, a na ścianach nadal wisiały plakaty od Greenpeace. Zarówno te z Wymiaru 44, w którym są organizacją pozarządową, jak i te z 35, gdzie zostali kapelą, grającą eco-metal. Mogłaby w takiej sytuacji uznać, że Drwimir się pomylił, ale znała swojego ojca i wiedziała, że nie twierdziłby czegoś, czego nie byłby pewny. Sulon musiał gdzieś tu być! Kontynuując poszukiwania zajrzała do każdego jednego pomieszczenia na tej kondygnacji. Z rozpędu spróbowała nawet wejść do pokoju Garona, lecz w porę zatrzasnęła drzwi, nim postawiła tam pierwszy krok, co bez wątpienia uratowało jej życie. Po przetrząśnięciu całego piętra nie znalazła ekoświra, lecz przynajmniej odkryła pewne dawno zaginione, należące do niej przedmioty tam, gdzie ich nie powinno być. Nie miała jednak serca odbierać ich Sakirowi. Szczególnie, że ten zdążył już je odrzeć z różowego puchu.
Zakładając, że poszukiwany nie kryłby się po niestabilnych magicznie piwnicach boskiej posiadłości, pozostało tylko jedno miejsce, w którym mógłby przesiadywać. Była to sala konferencyjna, która za czasów sprzed odkrycia Węzła służyła za miejsce – rzadko udolnego – rozwiązywania sporów między mieszkańcami tego, co wtedy jeszcze zwało się pałacem. W erze wszechobecnego dostępu do sieci i braku konieczności tłoczenia się w jednym miejscu non stop narady przestały być istotne, a jeśli już zachodziła taka potrzeba, wystarczyło odpowiednio zapostować na grupie „Domostwo (W104)”, zamiast zwoływać bogów ze wszystkich krańców multiwersum. Także sala od momentu „wielkiej przebudowy” nie była ruszana wcale. Tak przynajmniej się wszystkim wydawało.
Krinn pchnęła parę dużych drzwi ze sklejki i natychmiast uderzyła ją fala zagrzanego, nieświeżego powietrza, w którym unosiły się tumany kurzu. Gdy tylko otarła oczy, ujawnił jej się stary stół zbudowany na planie trójkąta, przy którym miał dawno już nikt nie siedzieć. A jednak! Na jednym z narożników, w dokładnie tym miejscu, gdzie zasiadał przed Węzłem, przebywał w bezruchu wuj Sulon. Wzrok miał nieobecny, a dłonie trzymał zawieszone nad srebrną płytą, nad którą jaśniało eteryczne półkole, przedstawiające bardzo szczegółowo topografię nieistniejącego lądu.
— What the fuck, man?! – spytała zdenerwowana w mowie powszechnej w W10-W50, a także (z niewiadomych powodów) w W230. Man nie śpieszył się z odpowiedzią, powoli otrząsając się ze swojego rodzaju transu.
— Ubierz się. – rzekł głosem jakby wybudził się właśnie z bardzo długiego snu. Krinn po siedmiu dniach zamknięcia faktycznie chodziła po Domostwie tylko w tej jednej, za dużej i rozciągniętej koszulce, w której również spała. Ten strój zdecydowanie nie pasował do tytułu Pani Pokusy, który przybrała na ostatnim rodzinnym LARPie... A właśnie, czy to…
— Czy to W104b? – wskazała na srebrną płytę zdziwiona, ale szybko zawróciła z tematu – Jesteśmy uwięzieni tu od tygodnia, a ty sobie tu tak po prostu siedziałeś po cichu cały czas, grzebiąc w rzeczach dziadka?!
— Ta dzisiejsza młodzież i jej durne nazewnictwo… – Sulon zignorował drugie pytanie – Herbia, moja droga. Her-bia. Nie żadne „wu sto cztery be”.
— A co mnie to obchodzi? Powinno być na strychu. A ty! Powinieneś chociaż pisnąć, że jesteś w domu, zamiast czaić się tu przez…
— Myślałem, że nie lubisz jaki ci się przeszkadza. – przerwał jej w pół zdania.
— Tak, ale…
— Więc w czym problem?
— Po prostu tak nie rób! – rozkazała oburzona – Odkurzyłbyś chociaż. Brud tu jak w stajni Augiasza.
— Gdzie?
— Ach, nie ważne. – Wuj zawsze działał jej na nerwy. Teraz zdała sobie sprawę, że musiała być bardzo znużona, by znaleźć sobie tak niewdzięczne zajęcie jak szukanie tego starucha. – Udusiłbyś się, gdybyś wpuścił tu trochę świeżego powietrza, nie?
— STÓJ! – zakrzyknął Sulon. Ale było już za późno i Krinn zdążyła otworzyć okno. Po firmamencie Herbii przebiegło kilka iskier. – Kurwa mać! Patrz, co narobiłaś! Zaburzyłaś stężenie magii, wpuszczając tu międzywymiarowe gazy! To bardzo stare urządzenie. Ledwie dmuchnięcie może je zresetować!
— Aha. – już dawno temu przestała się przejmować dziwactwami Sulona, a wręcz zwykła dla zabawy dorzucać od czasu do czasu oliwy do ognia – Powinieneś wreszcie przestać bawić się domkiem dla lalek… Albo zapisywać postępy przed wyjściem.
— Nie potrzebowałbym zapisywać, gdyby pewna kobieta mi tu nie wparowała i nie zaczęła się rządzić! – wręcz teatralnie oburzony wstał z krzesła i poszedł w stronę wyjścia z sali, dodając pod nosem – One wszystko potrafią zepsuć. „Śnieżne Elfki” jebane…
— Czy te gwiazdy nie powinny być wyżej? – spytała jeszcze, pochylając się nad W104b.
— WŁASNIE TO PRÓBOWAŁEM NAPRAWIĆ!!!
Śmiechła srogo, gdy Sulon niczym pięciolatek zatrzasnął za sobą drzwi. Nie mogła jednak pójść teraz za nim. Szczególnie, że została sam na sam z jego zabaweczką. To była idealna okazja, by trochę się zabawić na jego koszt. Kiedyś już używała tej całej „Herbii”, by nawiązać… Kontakt ze śmiertelnikami. Także miała już doświadczenie potrzebne do nabrojenia tu i tam. Zasiadła do stołu, położyła dłonie na firmamencie i wypowiedziała formułkę, która wyszła jej bezbłędnie, choć dopiero za trzecim razem.
— „One potrafią zepsuć wszystko”, hę? – uśmiechnęła się złowieszczo.
*** Herbia (Wymiar 104b), Królestwo Keronu, Saran Dun.
Dzień przed. Hanka nie miała łatwego życia, dlatego musiała nauczyć się przystosowywać do przeciwności losu.
Był wieczór. Właśnie wracała do domu z Kotła Iriela, gdzie zarabiała na chleb, jako asystentka alchemika. Lub też służka, zależnie jak na to popatrzeć. Nie mogła jednak narzekać, bo nie każdemu było dane znaleźć i zachować stałe źródło dochodów. Nawet takie; nawet tak liche jak to. Przynajmniej zapewniało w miarę stabilne życie. Cóż, przynajmniej w pewnym stopniu. Bo do stabilności trzeba znacznie więcej. Szczególnie, gdy mieszka się w tak parszywej dzielnicy jak ta. Ubrania nie są tanie, szczególnie takie nieodstraszające klientów Kotła, a z Hanki szwaczka była żadna. Nie mogła więc pozwolić sobie na to, by zbiry zrywały z niej garderobę za każdym razem, gdy wyjdzie na zewnątrz o zbyt późnej porze. To też opracowała metodę, by tego uniknąć.
Siedziała tam już kilkadziesiąt minut. W ciemnej uliczce, na torbie, w której schowała wszystkie swoje rzeczy. „Spóźniają się” – pomyślała, patrząc na poruszające się po niebie gwiazdy. Zapowiadała się mroźna noc, co czuła wyjątkowo dotkliwie. Gdy zdawało się już, że ciepło na dobre ucieknie z jej nagiego ciała, wreszcie znalazł się ktoś, kto by się zainteresował. Po tak długim czasie teoretycznie mogłaby spokojnie dojść już do domu, ale – jak to mawiają – przezorny zawsze ubezpieczony! Nie znaczyło to jednak, że puści te spóźnienie bez słowa komentarza.
— Powinniście być tu pół godziny temu. – wycedziła w stronę trzech męskich sylwetek wyłaniających się z cienia.
— Mieliśmy sprawy do zała… – zaczął najniższy.
— Ach tak? Tu też mieliście się sprawę do załatwienia. Ależ oczywiście! „Ona to poczeka”, co? – Hanna nie dała sobie przerwać, karcąc mężczyzn z niespotykaną dla siebie wściekłością – Co wy sobie myślicie, że możecie tak po prostu zjawiać się kiedy chcecie?! Oczekujecie, że będę tu sterczeć jak słup, czekając aż wielkim panom się zachce ruszyć swoje dupy na drugą stronę ulicy?! To już kobieta w tym kraju nie może się na gwałt zwyczajnie umówić!?
— Hańka, nie pierdol… – uspokajał niski mężczyzna, będący teraz nawet jeszcze niższy niż wcześniej.
— A ty właśnie pierdol! – znowu wtrąciła się mu w zdanie – Czy to tak trudno zrozumieć?! Mam ci wyjaśnić na pszczółkach czy przejdziesz do rzeczy? A może zabrakło ci ostatnio właściwego sprzętu, hę?
W odległej części miasta pewien stary kapłan jakiś czas temu wpadł na świetny pomysł. Zamontował bowiem nad miejską świątynią dzwon. Ogromny, żelazny dzwon. Od tej pory, by przekazać bogom swoje oddanie wierze, pozbawił się snu i co godzinę wybijał na tymże dzwonie odpowiednią dla danej pory liczbę, szerząc przykład wszystkim wiernym znajdującym się w Saran Dun. Właśnie rozległo się jedenaste uderzenie.
Karzeł nie miał zamiaru dłużej ciągnąć kłótni. W końcu nie po to tu przybył, by na niego krzyczano, wyzywano go i jeszcze sugerowano brak stosownego narzędzia zbrodni. Po części sprowokowany jednym zamachem wyciągnął pas, a część garderoby, którą ten przedmiot podtrzymywał runęła natychmiast w dół, ukazując… Starzec pociągnął za sznur z całej siły, by po stolicy rozniosło się dwunaste uderzenie. Wybiła północ.
Zdziwienie musiało ustąpić miejsca rozbawieniu, gdy Hanka odkryła jak bardzo jej przewidywania były trafne. Ale ani mikrusowi, ani dwójce jego towarzyszy nie było do śmiechu. Szczególnie, że chwila nie minęła jak w miejscu towarzyszy stanęły towarzyszki. Byłaby to cicha scena, w której każda postać patrzy wokół i nie wierzy, nie wiedząc co w takiej sytuacji zrobić, ale wieczorny spokój zakłócał donośny śmiech Hanny.
— To ona! – zakrzyknęła wreszcie chudsza kobieta z tej dwójki, która dotychczas siedziała cicho – Rzuciła na nas zaklęcie!
— O kurwa! – rzekła z przerażenia druga.
— Masz świętą rację! – poparła tezę Pierwszej najniższa z niskich z jeszcze niżej ulokowanymi spodniami – Widziałam, żeby do tej diablicy nie podchodzić! Pewnie zajumała jakieś abrakadabra z tego swojego kotła i… Właśnie, to przez nią!
— Kurwa! – stwierdziła niezadowolona Druga.
— Daj mi tu kija! Ubije ją tak, że sobie popamięta… Albo i nie! Zabiję sukę.
— Kija?! – oburzyła się nanokobieta – Zamknijmy ją w jakiejś chacie i podpalmy!
— Kurwa?
—Co ty gadasz?! Lepiej przywiązać ją do powozu i…
— Woda! Utopmy ją!
— Zajebać, kurwa mać!
— A co jakby…
Po tygodniu cała trójka padła z odwodnienia, spierając się o sposób wymierzenia kary. Hanki już tam dawno nie było.
*** Pewnego dnia Aidan Augustyński podpisał prawdopodobnie najważniejszy dokument w historii królestwa. Lecz o ile podpis złożył król, pióro odłożyła już królowa…
*** Herbia (Wymiar 104b), Królestwo Keronu, okolice miasta Oros.
Czterdzieści dni po. Inkwizytor Vespero d’Oxantres,
Piszę osobiście, by zlecić Tobie zadanie najwyższej wagi. Jak z pewnością wiesz, ostatni miesiąc siły naszego zakonu w całości były pochłonięte badaniem sprawy tego, co przez gawiedź jest nazywane „Wielkim Zbabieniem”. Onegdaj, jak ślę ten list, zakończyło się niepowodzeniem przesłuchanie rektor Iris z Oros. Część naszych braci i sióstr straciła już nadzieję na to, że kiedyś uda nam się odczynić herezję, jakich niewątpliwie dopuścili się magowie. Przeszukując jednak ruiny miasta, natknięto się na dokumenty świadczące o tym, że jest jeszcze ktoś. Nie chodzi tu oczywiście o byle żaka, który wziął nogi za pas, gdy zaczęliśmy stosować odpowiednie środki. Mowa o Profesor Felivrinie Nargothrond, elfce leśnej urodzonej w okolicach roku trzydziestego szóstego. Jest specjalistką od transmutacji. Jeśli ktoś miałby znać odpowiedź na nasze pytania, to tylko ona. Musisz ją odnaleźć!
Nie będzie to proste, dlatego nie zostawiam Cię samą z tym zadaniem. Udaj się do Oros. Tam czekać będzie na Ciebie oddział złożony z dwóch tuzinów najlepszych lotników w królestwie. Poprowadzisz ich. Z powietrza macie przeszukać każdy skrawek lasu. Królowa rozkazała uszczelnić granice i zamknąć porty, więc nie mogła uciec z kraju. W końcu ją znajdziecie, ale gdy to się stanie pamiętaj, by powstrzymać się przed chęcią ustrzelenia go na miejscu. Potrzebny jest nam żywy. Od tego zależą losy całego gatunku!
Niech Sakir Cie prowadzi,
Wielka Mistrzyni Alfhold Eckard.
Osa zwinęła list, patrząc na wschodzące słońce. Przed wzniesieniem się poprawiła procę przywiązaną do pasa, by nie wypadła podczas lotu. Wiecie co robić! – zawołała na koniec, po czym uderzyła ostrogami swojego pterodaktyla, by ten kilkoma machnięciami skrzydeł wyniósł ją nad korony drzew i zgliszcza uniwersytetu.
*** Herbia (Wymiar 104b), Państwo Keron, Saran Dun.
Dziewięćdziesiąt dni po. Przed zamkiem królewskim zebrały się tłumy. Każda kobieta w zbiorowisku krzyczała coś innego przez to ktoś, kto przespałby ostatnie trzy miesiące, nie wiedziałby o co się wszystko rozchodzi. Wszak trzeba wiedzieć, że w dzień poprzedzający Wielkie Zbabienie król Aidan postanowił w geście dobroci dla swoich poddanych zmienić zasady, które rządziły krajem. Po pierwsze zmienił nazwę z Królestwa Keronu na Rzeczpospolitą Keronu, z czym wiązała się zmiana ustroju kraju. Od teraz to ludzie mieli decydować o losach rządzących. Ludzie mieli wybierać króla co pięć lat, ludzie mieli wybierać radę królewską na cztery lata oraz zarządców lokalnych również co cztery. Ludzie mieli głosować na tych, którzy ludziom się spodobali. Problem tkwił w tym, że „ludzie” byli bardzo konkretnie zdefiniowani w królewskim dokumencie. Byli to „obywatele urodzeni na teranie Rzeczypospolitej, posiadających rodziców również urodzonych na ziemiach Keronu. Człowiek uprawniony jest do głosowania tylko wtedy gdy: korona posiada informacje o jego przodkach do trzeciego pokolenia, figuruje na oficjalnej liście wyborców (na którą można zapisać się w urzędach umiejscowionych w trzech największych miastach kraju [z niedostępności Oros i Ujścia w RPK powstał tylko jeden taki urząd]), jest piśmienny oraz należy do płci męskiej.” Z oczywistych przyczyn ostatni zapis uniemożliwiał przeprowadzenie elekcji następczyni Aidan. Królowa mogłaby to zmienić, gdyby w innym dokumencie nie zostało wyraźnie napisane, że „Drastyczne zmiany sposobu sprawowania władzy, dziedziczenia korony, a także wprowadzanie gospodarki centralnie sterowanej musi zostać osobiście zatwierdzone przez prawowitego króla”. Lecz królowa nie wiele zdawała sobie z istnienia takiego przepisy, bo miała własne powody, by nie ingerować w obecny stan rzeczy. Właśnie wyszła do ludu, by im to przekazać.
— Moje drogie poddane, – zaczęła, a pospólstwo umilkło – stoicie tu i domagacie się praw wyborczych. Ale czy przemyślałyście tę decyzję? Otóż odpowiedź na to pytanie brzmi: nie. Wyszłyście pod mój zamek, bo takie było wasze widzimisie. Widzicie do czego zmierzam? Czy możemy pozwolić istotom, które nie myślą nad tym, co robią, rządzić krajem? Demokrację wymyśliłam po to, by dać władzę samemu narodowi, bo to właśnie ludzie wiedzą najlepiej, czego chcą. Kobiety nigdy tego nie wiedzą. Jak wy możecie podejmować decyzję, która będzie odbijała się na losach państwa przez następne pięć lat, kiedy zmieniacie zdanie co pięć minut? Czy naprawdę chcecie by nasz kraj był niezdecydowany, słaby? Danie takiej siły, jakiej żądacie, kobietom skutkowałoby destabilizacją całego Keronu. Chcecie dowodu? Co się dzieje teraz z waszymi dziećmi, gdy bawicie się tu w demonstracje? Głodują. Odeszłyście od kuchni, każda z was, destabilizując wasze własne domy. Jak tak nieodpowiedzialnej płci można przekazać tak ważną rolę? Pomyślcie o tym! Czy tego właśnie chcecie?
Mowa wygłoszona przez królową najwyraźniej przemówiła do zgromadzonych mas, bo gdy tylko skończyła rozległy się gromkie brawa. Po wszystkim zgromadzenie grzecznie rozeszło się, wracając do swoich głodujących dzieci.
*** Herbia (Wymiar 104b), Królestwo Archipelagu, Taj’cah.
Trzysta siedemdziesiąt osiem lat po. Stolica stanęła w płomieniach. Wszystko przez Międzynarodowy Dzień Rozmowy. Święto te zostało ustalone na pierwszy dzień wiosny, gdy kilka miesięcy po Wielkim Zbabieniu naszła taka potrzeba. Okazało się wtedy, że relacje społeczne we wszystkich krajach Herbii stopniowo się ochładzały. Każda mieszkanka znajdowała sobie co dzień nowego wroga aż w końcu zamykała się na jakichkolwiek ludzi, nienawidząc wszystkich wokół. Dla rządzących wydało się dobrym pomysłem ogłosić, że wszyscy podczas równonocy mają wyrzucić z siebie wszystko, co ich trapi, by na nowo otworzyć się na świat. Nie spodziewali się jednak, że urośnie to do takich rozmiarów. Nadbrzeżne miasto wyglądało jak apokaliptyczne obrazy Jeana de la Leevacroix i Goudy Mozzarelli z wystawy w Meriandos z roku sześćdziesiątego ósmego. Anarchia i wojska na ulicach, bezowocnie próbujące utrzymać porządek, potwierdzały tylko powiedzenie, mówiące „kobieta kobiecie kobietą”.
Drugiej równonocy Archipelag nie doczekał.
*** Krinn stwierdzając, że już dość namieszała postanowiła wyjść z W104b, rysując tylko na koniec karnego penisa palcem po nieboskłonie. To było zwieńczeniem jej cudownego działa. Wylogowała się w samą porę, bo właśnie usłyszała skrzypnięcie zawiasów. Odwróciła się, a tam ujrzała jej brata – Xanda. To mogło znaczyć tylko jedno, portal znowu działał! Zbyła jego pytanie o to, co właściwie robiła w sali konferencyjnej krótkim „nic takiego" i pobiegła w stronę salonu.
Wreszcie była wolna!
— Zaraz to naprawimy – zapewniał stłumiony głos zza wielkiej, kamiennej płyty, stojącej pod ścianą salonu – Proszę się nie martwić.
— Mówicie to samo już od tygodnia do kurwy nędzy! Może nie zauważyłeś, ale przez te wasze cholerne „poprawki” jestem tu uwięziona – sama!
— Co ty gadasz?! – wtrącił się głos jej ojca – Przecież Sulon też tam został.
— Kto…? – zdziwiona dziewczyna aż zerwała się z fotela. Głowę by dała, że przez ostatnie siedem dni, które minęły od awarii portalu międzywymiarowego, w domu nie było żywej duszy poza samą patronką. – Jesteś pewny?
— Na sto procent… Co to ma w ogóle znaczyć?! Chcesz powiedzieć, że…
Reszty nie usłyszała. Wyszła z izby, kierując się w stronę krętych, szklanych schodów, prowadzących na pierwsze piętro. „Niemożliwe! Wiedziałabym, gdyby ktoś tu był!” Na górze niecierpliwie podreptała do końca korytarza. Tam znajdowały się drzwi do pokojów trzech braci. Krinn bez zastanowienia wtargnęła do tego, należącego do elfotwórczego wujka. I nic. Pusto. Stały tam te same meble, co wcześniej, w tym samym stanie, co wcześniej, panował ten sam nieporządek, co wcześniej, a na ścianach nadal wisiały plakaty od Greenpeace. Zarówno te z Wymiaru 44, w którym są organizacją pozarządową, jak i te z 35, gdzie zostali kapelą, grającą eco-metal. Mogłaby w takiej sytuacji uznać, że Drwimir się pomylił, ale znała swojego ojca i wiedziała, że nie twierdziłby czegoś, czego nie byłby pewny. Sulon musiał gdzieś tu być! Kontynuując poszukiwania zajrzała do każdego jednego pomieszczenia na tej kondygnacji. Z rozpędu spróbowała nawet wejść do pokoju Garona, lecz w porę zatrzasnęła drzwi, nim postawiła tam pierwszy krok, co bez wątpienia uratowało jej życie. Po przetrząśnięciu całego piętra nie znalazła ekoświra, lecz przynajmniej odkryła pewne dawno zaginione, należące do niej przedmioty tam, gdzie ich nie powinno być. Nie miała jednak serca odbierać ich Sakirowi. Szczególnie, że ten zdążył już je odrzeć z różowego puchu.
Zakładając, że poszukiwany nie kryłby się po niestabilnych magicznie piwnicach boskiej posiadłości, pozostało tylko jedno miejsce, w którym mógłby przesiadywać. Była to sala konferencyjna, która za czasów sprzed odkrycia Węzła służyła za miejsce – rzadko udolnego – rozwiązywania sporów między mieszkańcami tego, co wtedy jeszcze zwało się pałacem. W erze wszechobecnego dostępu do sieci i braku konieczności tłoczenia się w jednym miejscu non stop narady przestały być istotne, a jeśli już zachodziła taka potrzeba, wystarczyło odpowiednio zapostować na grupie „Domostwo (W104)”, zamiast zwoływać bogów ze wszystkich krańców multiwersum. Także sala od momentu „wielkiej przebudowy” nie była ruszana wcale. Tak przynajmniej się wszystkim wydawało.
Krinn pchnęła parę dużych drzwi ze sklejki i natychmiast uderzyła ją fala zagrzanego, nieświeżego powietrza, w którym unosiły się tumany kurzu. Gdy tylko otarła oczy, ujawnił jej się stary stół zbudowany na planie trójkąta, przy którym miał dawno już nikt nie siedzieć. A jednak! Na jednym z narożników, w dokładnie tym miejscu, gdzie zasiadał przed Węzłem, przebywał w bezruchu wuj Sulon. Wzrok miał nieobecny, a dłonie trzymał zawieszone nad srebrną płytą, nad którą jaśniało eteryczne półkole, przedstawiające bardzo szczegółowo topografię nieistniejącego lądu.
— What the fuck, man?! – spytała zdenerwowana w mowie powszechnej w W10-W50, a także (z niewiadomych powodów) w W230. Man nie śpieszył się z odpowiedzią, powoli otrząsając się ze swojego rodzaju transu.
— Ubierz się. – rzekł głosem jakby wybudził się właśnie z bardzo długiego snu. Krinn po siedmiu dniach zamknięcia faktycznie chodziła po Domostwie tylko w tej jednej, za dużej i rozciągniętej koszulce, w której również spała. Ten strój zdecydowanie nie pasował do tytułu Pani Pokusy, który przybrała na ostatnim rodzinnym LARPie... A właśnie, czy to…
— Czy to W104b? – wskazała na srebrną płytę zdziwiona, ale szybko zawróciła z tematu – Jesteśmy uwięzieni tu od tygodnia, a ty sobie tu tak po prostu siedziałeś po cichu cały czas, grzebiąc w rzeczach dziadka?!
— Ta dzisiejsza młodzież i jej durne nazewnictwo… – Sulon zignorował drugie pytanie – Herbia, moja droga. Her-bia. Nie żadne „wu sto cztery be”.
— A co mnie to obchodzi? Powinno być na strychu. A ty! Powinieneś chociaż pisnąć, że jesteś w domu, zamiast czaić się tu przez…
— Myślałem, że nie lubisz jaki ci się przeszkadza. – przerwał jej w pół zdania.
— Tak, ale…
— Więc w czym problem?
— Po prostu tak nie rób! – rozkazała oburzona – Odkurzyłbyś chociaż. Brud tu jak w stajni Augiasza.
— Gdzie?
— Ach, nie ważne. – Wuj zawsze działał jej na nerwy. Teraz zdała sobie sprawę, że musiała być bardzo znużona, by znaleźć sobie tak niewdzięczne zajęcie jak szukanie tego starucha. – Udusiłbyś się, gdybyś wpuścił tu trochę świeżego powietrza, nie?
— STÓJ! – zakrzyknął Sulon. Ale było już za późno i Krinn zdążyła otworzyć okno. Po firmamencie Herbii przebiegło kilka iskier. – Kurwa mać! Patrz, co narobiłaś! Zaburzyłaś stężenie magii, wpuszczając tu międzywymiarowe gazy! To bardzo stare urządzenie. Ledwie dmuchnięcie może je zresetować!
— Aha. – już dawno temu przestała się przejmować dziwactwami Sulona, a wręcz zwykła dla zabawy dorzucać od czasu do czasu oliwy do ognia – Powinieneś wreszcie przestać bawić się domkiem dla lalek… Albo zapisywać postępy przed wyjściem.
— Nie potrzebowałbym zapisywać, gdyby pewna kobieta mi tu nie wparowała i nie zaczęła się rządzić! – wręcz teatralnie oburzony wstał z krzesła i poszedł w stronę wyjścia z sali, dodając pod nosem – One wszystko potrafią zepsuć. „Śnieżne Elfki” jebane…
— Czy te gwiazdy nie powinny być wyżej? – spytała jeszcze, pochylając się nad W104b.
— WŁASNIE TO PRÓBOWAŁEM NAPRAWIĆ!!!
Śmiechła srogo, gdy Sulon niczym pięciolatek zatrzasnął za sobą drzwi. Nie mogła jednak pójść teraz za nim. Szczególnie, że została sam na sam z jego zabaweczką. To była idealna okazja, by trochę się zabawić na jego koszt. Kiedyś już używała tej całej „Herbii”, by nawiązać… Kontakt ze śmiertelnikami. Także miała już doświadczenie potrzebne do nabrojenia tu i tam. Zasiadła do stołu, położyła dłonie na firmamencie i wypowiedziała formułkę, która wyszła jej bezbłędnie, choć dopiero za trzecim razem.
— „One potrafią zepsuć wszystko”, hę? – uśmiechnęła się złowieszczo.
*** Herbia (Wymiar 104b), Królestwo Keronu, Saran Dun.
Dzień przed. Hanka nie miała łatwego życia, dlatego musiała nauczyć się przystosowywać do przeciwności losu.
Był wieczór. Właśnie wracała do domu z Kotła Iriela, gdzie zarabiała na chleb, jako asystentka alchemika. Lub też służka, zależnie jak na to popatrzeć. Nie mogła jednak narzekać, bo nie każdemu było dane znaleźć i zachować stałe źródło dochodów. Nawet takie; nawet tak liche jak to. Przynajmniej zapewniało w miarę stabilne życie. Cóż, przynajmniej w pewnym stopniu. Bo do stabilności trzeba znacznie więcej. Szczególnie, gdy mieszka się w tak parszywej dzielnicy jak ta. Ubrania nie są tanie, szczególnie takie nieodstraszające klientów Kotła, a z Hanki szwaczka była żadna. Nie mogła więc pozwolić sobie na to, by zbiry zrywały z niej garderobę za każdym razem, gdy wyjdzie na zewnątrz o zbyt późnej porze. To też opracowała metodę, by tego uniknąć.
Siedziała tam już kilkadziesiąt minut. W ciemnej uliczce, na torbie, w której schowała wszystkie swoje rzeczy. „Spóźniają się” – pomyślała, patrząc na poruszające się po niebie gwiazdy. Zapowiadała się mroźna noc, co czuła wyjątkowo dotkliwie. Gdy zdawało się już, że ciepło na dobre ucieknie z jej nagiego ciała, wreszcie znalazł się ktoś, kto by się zainteresował. Po tak długim czasie teoretycznie mogłaby spokojnie dojść już do domu, ale – jak to mawiają – przezorny zawsze ubezpieczony! Nie znaczyło to jednak, że puści te spóźnienie bez słowa komentarza.
— Powinniście być tu pół godziny temu. – wycedziła w stronę trzech męskich sylwetek wyłaniających się z cienia.
— Mieliśmy sprawy do zała… – zaczął najniższy.
— Ach tak? Tu też mieliście się sprawę do załatwienia. Ależ oczywiście! „Ona to poczeka”, co? – Hanna nie dała sobie przerwać, karcąc mężczyzn z niespotykaną dla siebie wściekłością – Co wy sobie myślicie, że możecie tak po prostu zjawiać się kiedy chcecie?! Oczekujecie, że będę tu sterczeć jak słup, czekając aż wielkim panom się zachce ruszyć swoje dupy na drugą stronę ulicy?! To już kobieta w tym kraju nie może się na gwałt zwyczajnie umówić!?
— Hańka, nie pierdol… – uspokajał niski mężczyzna, będący teraz nawet jeszcze niższy niż wcześniej.
— A ty właśnie pierdol! – znowu wtrąciła się mu w zdanie – Czy to tak trudno zrozumieć?! Mam ci wyjaśnić na pszczółkach czy przejdziesz do rzeczy? A może zabrakło ci ostatnio właściwego sprzętu, hę?
W odległej części miasta pewien stary kapłan jakiś czas temu wpadł na świetny pomysł. Zamontował bowiem nad miejską świątynią dzwon. Ogromny, żelazny dzwon. Od tej pory, by przekazać bogom swoje oddanie wierze, pozbawił się snu i co godzinę wybijał na tymże dzwonie odpowiednią dla danej pory liczbę, szerząc przykład wszystkim wiernym znajdującym się w Saran Dun. Właśnie rozległo się jedenaste uderzenie.
Karzeł nie miał zamiaru dłużej ciągnąć kłótni. W końcu nie po to tu przybył, by na niego krzyczano, wyzywano go i jeszcze sugerowano brak stosownego narzędzia zbrodni. Po części sprowokowany jednym zamachem wyciągnął pas, a część garderoby, którą ten przedmiot podtrzymywał runęła natychmiast w dół, ukazując… Starzec pociągnął za sznur z całej siły, by po stolicy rozniosło się dwunaste uderzenie. Wybiła północ.
Zdziwienie musiało ustąpić miejsca rozbawieniu, gdy Hanka odkryła jak bardzo jej przewidywania były trafne. Ale ani mikrusowi, ani dwójce jego towarzyszy nie było do śmiechu. Szczególnie, że chwila nie minęła jak w miejscu towarzyszy stanęły towarzyszki. Byłaby to cicha scena, w której każda postać patrzy wokół i nie wierzy, nie wiedząc co w takiej sytuacji zrobić, ale wieczorny spokój zakłócał donośny śmiech Hanny.
— To ona! – zakrzyknęła wreszcie chudsza kobieta z tej dwójki, która dotychczas siedziała cicho – Rzuciła na nas zaklęcie!
— O kurwa! – rzekła z przerażenia druga.
— Masz świętą rację! – poparła tezę Pierwszej najniższa z niskich z jeszcze niżej ulokowanymi spodniami – Widziałam, żeby do tej diablicy nie podchodzić! Pewnie zajumała jakieś abrakadabra z tego swojego kotła i… Właśnie, to przez nią!
— Kurwa! – stwierdziła niezadowolona Druga.
— Daj mi tu kija! Ubije ją tak, że sobie popamięta… Albo i nie! Zabiję sukę.
— Kija?! – oburzyła się nanokobieta – Zamknijmy ją w jakiejś chacie i podpalmy!
— Kurwa?
—Co ty gadasz?! Lepiej przywiązać ją do powozu i…
— Woda! Utopmy ją!
— Zajebać, kurwa mać!
— A co jakby…
Po tygodniu cała trójka padła z odwodnienia, spierając się o sposób wymierzenia kary. Hanki już tam dawno nie było.
*** Pewnego dnia Aidan Augustyński podpisał prawdopodobnie najważniejszy dokument w historii królestwa. Lecz o ile podpis złożył król, pióro odłożyła już królowa…
*** Herbia (Wymiar 104b), Królestwo Keronu, okolice miasta Oros.
Czterdzieści dni po. Inkwizytor Vespero d’Oxantres,
Piszę osobiście, by zlecić Tobie zadanie najwyższej wagi. Jak z pewnością wiesz, ostatni miesiąc siły naszego zakonu w całości były pochłonięte badaniem sprawy tego, co przez gawiedź jest nazywane „Wielkim Zbabieniem”. Onegdaj, jak ślę ten list, zakończyło się niepowodzeniem przesłuchanie rektor Iris z Oros. Część naszych braci i sióstr straciła już nadzieję na to, że kiedyś uda nam się odczynić herezję, jakich niewątpliwie dopuścili się magowie. Przeszukując jednak ruiny miasta, natknięto się na dokumenty świadczące o tym, że jest jeszcze ktoś. Nie chodzi tu oczywiście o byle żaka, który wziął nogi za pas, gdy zaczęliśmy stosować odpowiednie środki. Mowa o Profesor Felivrinie Nargothrond, elfce leśnej urodzonej w okolicach roku trzydziestego szóstego. Jest specjalistką od transmutacji. Jeśli ktoś miałby znać odpowiedź na nasze pytania, to tylko ona. Musisz ją odnaleźć!
Nie będzie to proste, dlatego nie zostawiam Cię samą z tym zadaniem. Udaj się do Oros. Tam czekać będzie na Ciebie oddział złożony z dwóch tuzinów najlepszych lotników w królestwie. Poprowadzisz ich. Z powietrza macie przeszukać każdy skrawek lasu. Królowa rozkazała uszczelnić granice i zamknąć porty, więc nie mogła uciec z kraju. W końcu ją znajdziecie, ale gdy to się stanie pamiętaj, by powstrzymać się przed chęcią ustrzelenia go na miejscu. Potrzebny jest nam żywy. Od tego zależą losy całego gatunku!
Niech Sakir Cie prowadzi,
Wielka Mistrzyni Alfhold Eckard.
Osa zwinęła list, patrząc na wschodzące słońce. Przed wzniesieniem się poprawiła procę przywiązaną do pasa, by nie wypadła podczas lotu. Wiecie co robić! – zawołała na koniec, po czym uderzyła ostrogami swojego pterodaktyla, by ten kilkoma machnięciami skrzydeł wyniósł ją nad korony drzew i zgliszcza uniwersytetu.
*** Herbia (Wymiar 104b), Państwo Keron, Saran Dun.
Dziewięćdziesiąt dni po. Przed zamkiem królewskim zebrały się tłumy. Każda kobieta w zbiorowisku krzyczała coś innego przez to ktoś, kto przespałby ostatnie trzy miesiące, nie wiedziałby o co się wszystko rozchodzi. Wszak trzeba wiedzieć, że w dzień poprzedzający Wielkie Zbabienie król Aidan postanowił w geście dobroci dla swoich poddanych zmienić zasady, które rządziły krajem. Po pierwsze zmienił nazwę z Królestwa Keronu na Rzeczpospolitą Keronu, z czym wiązała się zmiana ustroju kraju. Od teraz to ludzie mieli decydować o losach rządzących. Ludzie mieli wybierać króla co pięć lat, ludzie mieli wybierać radę królewską na cztery lata oraz zarządców lokalnych również co cztery. Ludzie mieli głosować na tych, którzy ludziom się spodobali. Problem tkwił w tym, że „ludzie” byli bardzo konkretnie zdefiniowani w królewskim dokumencie. Byli to „obywatele urodzeni na teranie Rzeczypospolitej, posiadających rodziców również urodzonych na ziemiach Keronu. Człowiek uprawniony jest do głosowania tylko wtedy gdy: korona posiada informacje o jego przodkach do trzeciego pokolenia, figuruje na oficjalnej liście wyborców (na którą można zapisać się w urzędach umiejscowionych w trzech największych miastach kraju [z niedostępności Oros i Ujścia w RPK powstał tylko jeden taki urząd]), jest piśmienny oraz należy do płci męskiej.” Z oczywistych przyczyn ostatni zapis uniemożliwiał przeprowadzenie elekcji następczyni Aidan. Królowa mogłaby to zmienić, gdyby w innym dokumencie nie zostało wyraźnie napisane, że „Drastyczne zmiany sposobu sprawowania władzy, dziedziczenia korony, a także wprowadzanie gospodarki centralnie sterowanej musi zostać osobiście zatwierdzone przez prawowitego króla”. Lecz królowa nie wiele zdawała sobie z istnienia takiego przepisy, bo miała własne powody, by nie ingerować w obecny stan rzeczy. Właśnie wyszła do ludu, by im to przekazać.
— Moje drogie poddane, – zaczęła, a pospólstwo umilkło – stoicie tu i domagacie się praw wyborczych. Ale czy przemyślałyście tę decyzję? Otóż odpowiedź na to pytanie brzmi: nie. Wyszłyście pod mój zamek, bo takie było wasze widzimisie. Widzicie do czego zmierzam? Czy możemy pozwolić istotom, które nie myślą nad tym, co robią, rządzić krajem? Demokrację wymyśliłam po to, by dać władzę samemu narodowi, bo to właśnie ludzie wiedzą najlepiej, czego chcą. Kobiety nigdy tego nie wiedzą. Jak wy możecie podejmować decyzję, która będzie odbijała się na losach państwa przez następne pięć lat, kiedy zmieniacie zdanie co pięć minut? Czy naprawdę chcecie by nasz kraj był niezdecydowany, słaby? Danie takiej siły, jakiej żądacie, kobietom skutkowałoby destabilizacją całego Keronu. Chcecie dowodu? Co się dzieje teraz z waszymi dziećmi, gdy bawicie się tu w demonstracje? Głodują. Odeszłyście od kuchni, każda z was, destabilizując wasze własne domy. Jak tak nieodpowiedzialnej płci można przekazać tak ważną rolę? Pomyślcie o tym! Czy tego właśnie chcecie?
Mowa wygłoszona przez królową najwyraźniej przemówiła do zgromadzonych mas, bo gdy tylko skończyła rozległy się gromkie brawa. Po wszystkim zgromadzenie grzecznie rozeszło się, wracając do swoich głodujących dzieci.
*** Herbia (Wymiar 104b), Królestwo Archipelagu, Taj’cah.
Trzysta siedemdziesiąt osiem lat po. Stolica stanęła w płomieniach. Wszystko przez Międzynarodowy Dzień Rozmowy. Święto te zostało ustalone na pierwszy dzień wiosny, gdy kilka miesięcy po Wielkim Zbabieniu naszła taka potrzeba. Okazało się wtedy, że relacje społeczne we wszystkich krajach Herbii stopniowo się ochładzały. Każda mieszkanka znajdowała sobie co dzień nowego wroga aż w końcu zamykała się na jakichkolwiek ludzi, nienawidząc wszystkich wokół. Dla rządzących wydało się dobrym pomysłem ogłosić, że wszyscy podczas równonocy mają wyrzucić z siebie wszystko, co ich trapi, by na nowo otworzyć się na świat. Nie spodziewali się jednak, że urośnie to do takich rozmiarów. Nadbrzeżne miasto wyglądało jak apokaliptyczne obrazy Jeana de la Leevacroix i Goudy Mozzarelli z wystawy w Meriandos z roku sześćdziesiątego ósmego. Anarchia i wojska na ulicach, bezowocnie próbujące utrzymać porządek, potwierdzały tylko powiedzenie, mówiące „kobieta kobiecie kobietą”.
Drugiej równonocy Archipelag nie doczekał.
*** Krinn stwierdzając, że już dość namieszała postanowiła wyjść z W104b, rysując tylko na koniec karnego penisa palcem po nieboskłonie. To było zwieńczeniem jej cudownego działa. Wylogowała się w samą porę, bo właśnie usłyszała skrzypnięcie zawiasów. Odwróciła się, a tam ujrzała jej brata – Xanda. To mogło znaczyć tylko jedno, portal znowu działał! Zbyła jego pytanie o to, co właściwie robiła w sali konferencyjnej krótkim „nic takiego" i pobiegła w stronę salonu.
Wreszcie była wolna!
MIEJSCE III - VULT
Spoiler:
Spoiler:
Jeszcze tutaj maźnięcie... I tutaj kreska. O! Gotowe! - Jean de Leevacoux odszedł kilka kroków, by obejrzeć swoje piękne dzieło. Najchętniej obejrzałby fresk z bardzo daleka, z drugiego końca sali tronowej, ale łańcuch, którym był przykuty do podłogi mu na to nie pozwalał. Był dumny. W życiu nie namalował tak pięknego obrazu naściennego. Tam Rennel później okrzyknięta później Męczennicą Wolności prowadziła udręczony lud na mury Ujścia. W jednej dłoni trzymała flagę, którą ruch oporu sobie obrał za swoją. Brązową, ze złotą obwódką i wielkim, kaligrafowanym H na środku. H jak Her. Ze staroelfickiego "Wolność". Ten znak został później okrzyknięty flagą całego Matriarchatu Herbijskiego, ale nie uprzedzajmy faktów. Twarz bohaterki spoglądała w stronę podążających za nią kobiet. Podążających ku śmierci i ku chwalę. Lico patronki ciemiężonych było pełne troski o swe siostry w niedoli, ale i zacięte, zwycięzkie. Na smukłym, pięknym ciele miała na sobie jedynie podarte szmaty, symbol ubóstwa w jakim była zmuszona trwać będąc pod męskoorkowym zaborem. W prawicy dzierżyła włócznię, symbol waleczności. Pod stopami zaś ścielili się mężczyźni, całujący ją po stopach z ubóstiweniem. Ta scena była metaforą wszystkiego, co się wydarzyło zaraz po uwolnieniu Ujścia. Początku kobiecej dominaji nad Keronem, a potem - nad całą krainą. A wszystkiemu przewodniczyły trzy królowe, najłaskawsze matrony(De Leevacoux nie był pewny co do tej łaskawości), których kroki było słychać na korytarzu. Krasnal upadł na twarz, oczekując ich wejścia i podsłuchiwał głosu Vespery, dowódczyni wojsk imperium. Bojownicy zwali ją Oprawczyni, chociaż to nie ona była najgorsza dla więźniów.
- Zdobycie Oros było najtrudniejszą częścią kampanii. Statki na archipelag wypłyną w tym tygodniu. Jesteśmy o krok od przełomowej chwili.
Malarz przeraził się, gdy usłyszał wieści. Oros w dłoniach tyranek!? Ostatni bastion męskości, czarodziejska ostoja, w której mężczyźni mieli jeszcze jakiekolwiek prawa upadła. Teraz już nie było nadziei dla płci niepięknej. Czarodzieje bronili męskich praw do ostatniej kropli krwii, a ze względu na dominację w tym fachu, byli wręcz nietykalni. Sprzymierzyli się ze zbiegłymi zakonnikami Sakira(teraz zwanego Sakirą) i ufortyfikowali uniwersytet. Oblężenie zaczęło się wtedy, gdy pojmali malarza. Dwa lata temu. Jean był pewny, że chociaż tam jego bracia mają normalne życie i szykują się do kontrataku. Teraz stracił wszelką nadzieję.
Dalej nie słuchał, bo i nie miał czego. Władczynie ucichły i weszły do sali.
- Wstań. - Zakomendowała Aishele stanowczym głosem. de Leevacoux żył tylko i wyłącznie dzięki niej. Kiedyś była bardką, więc miała słabość do sztuki. Dzięki jej dobrej woli krasnolud teraz malował freski w nowym pałacu w samym środku stolicy, Sarah Dun. I pomimo, że oficjalnie wszystkie z matron były sobie równe, to właśnie ona cieszyła się największym posłuchem.
De Leevacoux wstał. Pani spoglądała na jego arcydzieło. Widział iskrę w jej oku. Podobało jej się. Chłonęła piękno Rennel, odczytywała historię, jaka kryła się za tym obrazem. Chwałę zdobytą przez kobiety, moc, która pozwoliła im zdominować świat. Bohaterskie męczeństwo. Krwawą wojnę. Tylko...
- Dlaczego ten mężczyzna u stóp Rennel nie ma twarzy? - Spytała.
Krasnolud przeraził się. Ten mężczyzna także był symbolem. Symbolem niewoli. Ale nie kobiecej. Symbolem wszystkiego, co sprowadziła na Hisbię kobieca plaga. Symbolem cierpienia, jakie przyniosło pojawienie się tej drugiej płci. Wszystkich złamanych męskich kości, wyrwanych serc. Wszystkich tych zranionych przez towarzyszki Aishele. Przez Rennel i jej podobnych. A poetka, choć była artystką i okazywała łaskę, nie była inna od oprawczyń. Tylko to ukrywała.
- A jakże miałem narysować wszystkich mężczyzn pod tak mała stopą, o pani!? - Spytał. Wiedział, że Śpiewająca Królowa nie kupi jego kłamstwa. Ale co innego dwie pozostałe. Wezmą to co najwyżej za psią próbę podlizania się swej pani. Był bezpieczny.
Chyba.
- Odprowadźcie go do jego celi. Żadnych tortur. - Rozkazała kobieta strażniczkom, które zawsze były u jej boku.
Krasnoludzki malarz cieszył się jak nikt nigdy dotąd. Ten dzień był najlepszym w jego życiu, nie licząc wszystkich tych przed pojawieniem się kobiet. Na odchodnym usłyszał tylko gończynię meldującą wieści.
- Zamieszki. Sarah Dun, sektor czwarty. Buntem dowodzi zdrajczyni.
***
Strażniczki pchnęły buntowniczkę przed siebie, by mogła zostać osądzona. Spojrzała po twarzach Trójcy. W przeciwieństwie do nich miała uczucia na twarzy. Strach. Żałość. Złość. Była obdarta, brudna. Słowem: Wrak kobiety. Straciła wszystko, co czyniła ją zwycięzczyną. Zostało jej tylko jedno, które i tak miało jej być zabrane.
- Vultano! Dopuściłaś się najgorszej zbrodni z wszystkich możliwych. Zdradziłaś nasz zwycięzki klan! Nie po to dostałyśmy moc, by trwonić ją i żyć na równi z podgatunkiem mężczyzn! - Rzekła Licho, Sędzina.
Przemowa była o wiele dłuższa, nudna, pełna pouczeń. Oskarżona nie słuchała. Posiadała bowiem pewną tajemnicę. Tajemnicę, która ochroniła ją przed rebeliantami i ochroni ją przed karą. Dawała jej siłę, spokój. Spoglądała na fresk za władczyniami i uśmiechała się pod nosem mimowolnie. Malunek był piękny. Ale wzrok oskarżonej był wbity w jeden szczegół. Zabity mężczyzna nie miał twarzy. Leevacoux ją znał. Być może dane będzie im się spotkać, porozmawiać. Ale to już w dalekiej, dalekiej przyszłości. Teraz ważny był proces.
- ...Kara za twe niegodziwe czyny, Vultano, musi być najwyższa ze wszystkich nam znanych. Na twym czole zostanie wypalony znak! Każda kobieta, która go ujrzy będzie wiedziała kim jesteś i nie odezwie się do ciebie ani słowem. Będziesz żyła w samotności, zignorowana przez ród zwyciężczyń.
Po sali przebiegł szmer. Nikt wcześniej nie dostał tak okrutnego wyroku. Vultana będzie żyła, ale co to za życie?
Vultana tylko wpatrywała się w twarz Rennel prowadzącej lud na mury Ujścia.
***
Kilka dni po procesie w sektorze siódmym Sarah Dun po raz kolejny wybuchły zamieszki. Tym razem o wiele większe. Z wszystkich domów mężczyźni wyrwali się i niczym zwierzęta, gołymi dłońmi zaczęli zabijać swe panie. W dzielnicy biedy nie każda z mieszkanek mogła sobie pozwolić na broń w domu, a tylko te mądrzejsze zaspokajały regularnie swe sługi, zapewniając sobie ich uległość. Zaczęły się masowe gwałty, a po nich mordy. Zniewoleni wyszli na ulicę.
Przewodniczyła im, tak jak w przypadku poprzednich zamieszek, kobieta. Przywdziana była w biały strój, częsciowo odsłaniający jej piersi. W jednej dłoni trzymała włócznię, a w drugiej długi nóz myśliwski. Zielone oczy patrzyły z zaciętością. Brązowy włos powiewał na wietrze niczym flaga.
Krzyczała.
- Ku wolności!
***
Po upadku tego powstania kobiety straciły szarlatana zwanego Vultem, który podając się za kobiety wywoływał powstania. Wśród zniewolonych mężczyzn stał się on zaś symbolem walki i męczeństwa, pod którego imieniem długo jeszcze wybuchały kolejne insurekcje, których skutku każdy może się domyślić...
- Zdobycie Oros było najtrudniejszą częścią kampanii. Statki na archipelag wypłyną w tym tygodniu. Jesteśmy o krok od przełomowej chwili.
Malarz przeraził się, gdy usłyszał wieści. Oros w dłoniach tyranek!? Ostatni bastion męskości, czarodziejska ostoja, w której mężczyźni mieli jeszcze jakiekolwiek prawa upadła. Teraz już nie było nadziei dla płci niepięknej. Czarodzieje bronili męskich praw do ostatniej kropli krwii, a ze względu na dominację w tym fachu, byli wręcz nietykalni. Sprzymierzyli się ze zbiegłymi zakonnikami Sakira(teraz zwanego Sakirą) i ufortyfikowali uniwersytet. Oblężenie zaczęło się wtedy, gdy pojmali malarza. Dwa lata temu. Jean był pewny, że chociaż tam jego bracia mają normalne życie i szykują się do kontrataku. Teraz stracił wszelką nadzieję.
Dalej nie słuchał, bo i nie miał czego. Władczynie ucichły i weszły do sali.
- Wstań. - Zakomendowała Aishele stanowczym głosem. de Leevacoux żył tylko i wyłącznie dzięki niej. Kiedyś była bardką, więc miała słabość do sztuki. Dzięki jej dobrej woli krasnolud teraz malował freski w nowym pałacu w samym środku stolicy, Sarah Dun. I pomimo, że oficjalnie wszystkie z matron były sobie równe, to właśnie ona cieszyła się największym posłuchem.
De Leevacoux wstał. Pani spoglądała na jego arcydzieło. Widział iskrę w jej oku. Podobało jej się. Chłonęła piękno Rennel, odczytywała historię, jaka kryła się za tym obrazem. Chwałę zdobytą przez kobiety, moc, która pozwoliła im zdominować świat. Bohaterskie męczeństwo. Krwawą wojnę. Tylko...
- Dlaczego ten mężczyzna u stóp Rennel nie ma twarzy? - Spytała.
Krasnolud przeraził się. Ten mężczyzna także był symbolem. Symbolem niewoli. Ale nie kobiecej. Symbolem wszystkiego, co sprowadziła na Hisbię kobieca plaga. Symbolem cierpienia, jakie przyniosło pojawienie się tej drugiej płci. Wszystkich złamanych męskich kości, wyrwanych serc. Wszystkich tych zranionych przez towarzyszki Aishele. Przez Rennel i jej podobnych. A poetka, choć była artystką i okazywała łaskę, nie była inna od oprawczyń. Tylko to ukrywała.
- A jakże miałem narysować wszystkich mężczyzn pod tak mała stopą, o pani!? - Spytał. Wiedział, że Śpiewająca Królowa nie kupi jego kłamstwa. Ale co innego dwie pozostałe. Wezmą to co najwyżej za psią próbę podlizania się swej pani. Był bezpieczny.
Chyba.
- Odprowadźcie go do jego celi. Żadnych tortur. - Rozkazała kobieta strażniczkom, które zawsze były u jej boku.
Krasnoludzki malarz cieszył się jak nikt nigdy dotąd. Ten dzień był najlepszym w jego życiu, nie licząc wszystkich tych przed pojawieniem się kobiet. Na odchodnym usłyszał tylko gończynię meldującą wieści.
- Zamieszki. Sarah Dun, sektor czwarty. Buntem dowodzi zdrajczyni.
***
Strażniczki pchnęły buntowniczkę przed siebie, by mogła zostać osądzona. Spojrzała po twarzach Trójcy. W przeciwieństwie do nich miała uczucia na twarzy. Strach. Żałość. Złość. Była obdarta, brudna. Słowem: Wrak kobiety. Straciła wszystko, co czyniła ją zwycięzczyną. Zostało jej tylko jedno, które i tak miało jej być zabrane.
- Vultano! Dopuściłaś się najgorszej zbrodni z wszystkich możliwych. Zdradziłaś nasz zwycięzki klan! Nie po to dostałyśmy moc, by trwonić ją i żyć na równi z podgatunkiem mężczyzn! - Rzekła Licho, Sędzina.
Przemowa była o wiele dłuższa, nudna, pełna pouczeń. Oskarżona nie słuchała. Posiadała bowiem pewną tajemnicę. Tajemnicę, która ochroniła ją przed rebeliantami i ochroni ją przed karą. Dawała jej siłę, spokój. Spoglądała na fresk za władczyniami i uśmiechała się pod nosem mimowolnie. Malunek był piękny. Ale wzrok oskarżonej był wbity w jeden szczegół. Zabity mężczyzna nie miał twarzy. Leevacoux ją znał. Być może dane będzie im się spotkać, porozmawiać. Ale to już w dalekiej, dalekiej przyszłości. Teraz ważny był proces.
- ...Kara za twe niegodziwe czyny, Vultano, musi być najwyższa ze wszystkich nam znanych. Na twym czole zostanie wypalony znak! Każda kobieta, która go ujrzy będzie wiedziała kim jesteś i nie odezwie się do ciebie ani słowem. Będziesz żyła w samotności, zignorowana przez ród zwyciężczyń.
Po sali przebiegł szmer. Nikt wcześniej nie dostał tak okrutnego wyroku. Vultana będzie żyła, ale co to za życie?
Vultana tylko wpatrywała się w twarz Rennel prowadzącej lud na mury Ujścia.
***
Kilka dni po procesie w sektorze siódmym Sarah Dun po raz kolejny wybuchły zamieszki. Tym razem o wiele większe. Z wszystkich domów mężczyźni wyrwali się i niczym zwierzęta, gołymi dłońmi zaczęli zabijać swe panie. W dzielnicy biedy nie każda z mieszkanek mogła sobie pozwolić na broń w domu, a tylko te mądrzejsze zaspokajały regularnie swe sługi, zapewniając sobie ich uległość. Zaczęły się masowe gwałty, a po nich mordy. Zniewoleni wyszli na ulicę.
Przewodniczyła im, tak jak w przypadku poprzednich zamieszek, kobieta. Przywdziana była w biały strój, częsciowo odsłaniający jej piersi. W jednej dłoni trzymała włócznię, a w drugiej długi nóz myśliwski. Zielone oczy patrzyły z zaciętością. Brązowy włos powiewał na wietrze niczym flaga.
Krzyczała.
- Ku wolności!
***
Po upadku tego powstania kobiety straciły szarlatana zwanego Vultem, który podając się za kobiety wywoływał powstania. Wśród zniewolonych mężczyzn stał się on zaś symbolem walki i męczeństwa, pod którego imieniem długo jeszcze wybuchały kolejne insurekcje, których skutku każdy może się domyślić...
Spoiler:
W pierwszej sekundzie Josephine myślała, że to jej pijackie majaki. W końcu patrzyła na siebie samą śpiącą obok i pochrapującą dosyć głośno. Można by jeszcze było to wytłumaczyć może jakimś wyższym stanem świadomości czy bardzo głębokim upojeniem alkoholowym, gdyby nie fakt, iż ona nie patrzyła na swoje ciało będąc jakimś niematerialnym bytem lecz… mężczyzną! Leżała obok siebie jako osobnik płci brzydkiej, śmierdzący potem i alkoholem oraz owłosiony prawdopodobnie na każdym calu tego ciała. I choć Joe usilnie próbowała sobie przypomnieć co się stało, kim jest ten, z którym się zamieniła oraz dlaczego się zamieniła, to w głowie miała pustkę. Niesprzyjający tym okolicznościom był fakt, iż najemniczka czuła, jak ból rozsadza jej głowę od środka – znak, że wczoraj porządnie popiła. Możliwe też, że to ten facet tak popił, a ona po prostu przejęła... pieprzyć to, warknęła w swoich myślach i ruszyła się z posłania. W pierwszej sekundzie zachwiała się i o mało co nie runęła twarzą na podłogę. Nieprzyzwyczajona była do takiego ciężaru ciała oraz innego rozłożenia wagi. Powłoka, w której się znalazła, nie należała do najlżejszych. Na oko była dwa razy cięższa od tej Josephine, źle wyważona i niezdarna. Dopiero po krótkiej chwili najemniczka zdołała przyzwyczaić się do innych warunków, w jakich przyszło jej żyć. Rozglądnęła się więc po pokoju, starając się cały czas cokolwiek sobie przypomnieć.
Pamiętała go. To tutaj ulokowała się kilka dni temu, gdy przybyła do Czarnych Murów, wysłana przez swojego gobliniego mistrza w celu załatwienia… paru spraw, którymi z różnych względów on sam nie mógł się znaleźć. Nie zdążyła jeszcze nic zrobić, a teraz, patrząc w dół, na wielkie, muskularne, owłosione ciało, uświadomiła sobie, że sprawa musi poczekać. Nie zamierzała raczej przyzwyczajać się do niezdarnego naczynia, w którym się znalazła. Musiała dowiedzieć się, co się stało, co zrobiła po pijaku i jak to odkręcić. Wśród wszechobecnego bałaganu wyłoniła ubrania wielkoluda i w pośpiechu wcisnęła je na siebie. Sięgnęła po swą szablę, ale ta zdecydowanie nie pasowała do jej wielkiego łapska. Była po prostu za lekka. Przypasała więc ostrze należące do właściciela i ostatni raz zerknęła na siebie, nadal beztrosko śpiącą na niewygodnym sienniku. Naga kobieta prezentowała się zjawiskowo, choć otwarte usta i dziwna mina nadawały groteski temu widokowi. Josephine podrapała się po brodzie, zastanawiając się, czy zawsze tak wygląda jak śpi… po czym poczuła, że w jej portkach zrobiło się nieco ciaśniej. Zaśmiała się do siebie w myślach, zdając sobie sprawę, że właśnie podnieciła się samą sobą. A potem wpadła na bardzo głupi pomysł. Chyłkiem więc wyszła z pokoju, cicho go zamykając, po czym wyszła na miasto, chwiejąc się, jakby nadal była pijana.
Postanowiła pójść do burdelu.
*** Barczysty, mierzący około 7 stóp jegomość z leniwym uśmiechem na twarzy wychodził właśnie z domu towarzyskiego usytuowanego w biedniejszej dzielnicy Czarnych Murów, chwiejąc się przy tym cały czas. Nikt nie podejrzewał, że za tym ogierem kryje się kobieta – Josephine, najemniczka z Karlgardu. Być może była ona tak dobrą aktorką, że bez problemu potrafiła wcielić się w płeć brzydką, a być może jej wulgarne, prostackie zachowanie nie różniło się tak bardzo od zachowania właściciela tego ciała. W każdym razie nikt niczego nie węszył, na szczęście dla Joe, która nawet nie znała imienia tego mężczyzny. I właśnie teraz wracała do karczmy, gdzie pamiętała, że była cały wieczór… a przynajmniej tak myślała. Tam postanowiła zacząć swoje poszukiwania.
W gospodzie wrzało od natłoku emocji. Jeszcze kilkanaście stóp przed budynkiem Joe słyszała czyjeś wrzaski, przekleństwa i okrzyki. Zmarszczyła swe nowe, krzaczaste brwi, po czym przyspieszyła kroku, szybko wpadając do środka prosto w karczemną bójkę, której gwiazdą było… ciało Josephine. Kobieta walczyła z dwoma rosłymi orkami oraz jednym człowiekiem i zdecydowanie przegrywała, co i rusz padając na podłogę lub na stoły. Szło jej tak źle, że coś w Joe, tej męskiej wersji pękło i ruszyła na ratunek mężczyźnie.
Pierwszego zielonego zabiła z zaskoczenia, po prostu tnąc bękartem, który należał do właściciela ciała. Ork runął na ziemię tylko, gdy ostrze wysunęło się z jego ciała. Pozostała dwójka zerknęła zaskoczona na nowego przeciwnika, po czym natarli na niego, zapominając o kobiecie, która właśnie podnosiła się z klęczek i szła w stronę swojej szabli. W tym czasie mężczyzna niezdarnie unikał ciosów, które nadchodziły raz po razie – nie na długo, gdyż szybko oberwał sztyletem, który wyciągnął zza pasa człowiek. Płytka rana na klatce piersiowej wybiła z nie-rytmu Josephine, która wciąż miała trudności równowagą. Na szczęście, nim przeciwnicy zdołali narobić większych szkód, z odsieczą przybyła Josephine-mężczyzna, robiąc niezdarny zamach szablą prosto w kark orka. Odwrócenie uwagi śmiercią kolejnego z jego kompanów wykorzystała Josephine-właściwa, wykonując szybkie i śmiercionośne cięcie w krtań człowieka. Z trójki napastników pozostały jedynie zwłoki powoli wykrwawiające się na karczemnej podłodze.
Joe chwyciła siebie samą za włosy i spoglądając groźnie po reszcie obecnych w gospodzie, zatargała oponującą kobietę na piętro i do swojego pokoju. Tam szybko zamknęła drzwi i wściekła za narobienie w jej imieniu takiego bajzlu, a także za upokorzenie, bezceremonialnie uderzyła ją w twarz pięścią. Nim pasożyt w jej ciele zdążył się otrząsnąć, Joe doskoczyła do niego i chwyciła za ubrania, z zaskakującą nawet dla niej łatwością podnosząc kobietę do góry.
— Co ty…
— Coś ty mi zrobił ty mały kurwiu, co?!
— Ja?! Ty głupia dziwko, mówiłem ci, żebyś zostawiła tamtą staruchę, ale mnie nie słuchałaś! I teraz to ja mam przez ciebie problemy! — z początku Josephine chciała jeszcze raz uderzyć siebie samą, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Zerknęła na swoją twarz – poobijaną, wykrzywioną w gniewnym wyrazie, a następnie puściła siebie i z ciężkim westchnieniem usiadła na łóżku. Posłanie skrzypnęło pod naporem cielska mężczyzny.
— Posłuchaj no. Nie pamiętam praktycznie niczego z wczoraj, wliczając w to ciebie. Nie wiem, jak masz na imię, co robiłam wczoraj po tym, jak nachlałam pałę ani tym bardziej żadnej staruchy. Więc tak z łaski swojej wyjaśnij mi, o co tutaj do kurwy nędzy chodzi albo znowu dostaniesz wpierdol. Jasne?!
Mężczyzna w ciele Josephine zaśmiał się drwiąco.
— Wiedziałem, że jesteś porządnie zalana, ale żeby aż tak? Cóż, to nie jest na pewno moja strata. W każdym razie, jestem Serir. Naprawdę nic nie pamiętasz? Przysiadłaś się do mnie. Już wtedy prosto nie chodziłaś, ech. Potem poszliśmy… mówiłaś, że gdzieś musisz iść i żebym poszedł za tobą…
— Na chuja tam za mną poszedłeś?
— Trzeźwy nie byłem, jasne? Lepiej byłoby zapytać, po co ci byłem, ale skoro nie pamiętasz… — postronny obserwator mógłby się porządnie uśmiać, słuchając rozmowy wielkoluda i drobnej kobiety; każde z nich mówiło o sobie w odmiennej płci, co odejmowało powagi ogólnej sytuacji. — Po drodze spotkaliśmy jakąś goblinią staruszkę. Zastąpiła ci drogę i zaczęła prosić o drobniaki. Ty się na nią popatrzyłaś, najpierw wyśmiałaś, potem wyciągnęłaś ten twój cholerny mieczyk i zarżnęłaś ją jak prosiaka. Potem się śmiałaś przez chwilę i stwierdziłaś, że w sumie to nie pamiętasz, co chciałaś i żebyśmy wrócili. To… wróciliśmy.
— I tyle? I co, że to niby przez jakąś starą prukwę?
— Nie do końca. Tuż po tym, jak stwierdziłaś, że może ich poszukać w twojej dupie co najwyżej, ta zaczęła coś tam gadać po swojemu. Ty się wtedy tylko uśmiechnęłaś, odpowiedziałaś w jej języku, no i dopiero wtedy zabiłaś. A jak zapytałem, co tam gadała, to tylko machnęłaś ręką. I teraz jesteśmy tutaj. Powiesz mi może, gdzie byłaś, jak się obudziłem… w tobie?
— W burdelu — odparła tak po prostu Joe i skrzywiła się do siebie, przeklinając swoją głupotę i pijackie zapędy. — Powiesz mi, czemu zastałam cię dostającego lanie od jakichś orków i człowieka?
Serir skrzywił się w imitacji uśmiechu. Czy ja mam taki uśmiech? Paskudny, stwierdziła w myślach kobieta.
— Powiedzmy, że obudziłem się ze skurwysyńskiem bólem głowy i nie byłem w humorze na sprośne żarty. No i przeliczyłem się ze swoimi umiejętnościami. Twoja siła jest do dupy.
— Podobnie powiedziałabym o tobie. Chodzisz jak słoń. Zresztą, nieważne. Trzeba coś z tym zrobić, nie możemy przecież tak zostać.
— I co zrobisz? Jedyną osobę, która mogłaby to odczynić, ZABIŁAŚ.
— No i? Wiem, kto może to odczynić. Chyba. W każdym razie, spróbować można. Chodź — wstała, po czym uśmiechnęła się złośliwie, widząc niepewną minę siebie samej. — Zaufaj mi, teraz przynajmniej wiem, co robię.
Chyba. Pomyślała, przepuszczając swojego nowego towarzysza przez drzwi niczym jakiś dżentelmen. Przy okazji zerknęła na siebie i uśmiechnęła się lubieżnie. Ładny mam tyłek, stwierdziła z uznaniem.
*** Wrzaski goblina roznosiły się prawdopodobnie po całym mieście. Mały, zielony stworek, na pierwszy rzut oka wyglądający identycznie jak jego pobratymcy, właśnie majtał nogami w powietrzu, wisząc za oknem. Właśnie zarzekał się, że odda cały dług mistrzowi Josephine, piszcząc przy tym jak szczur. Przechodnie spoglądający na drugie piętro, gdzie znajdował się lokal dłużnika, tylko wzruszali ramionami i szli dalej, nieczuli na wołanie o pomoc. W końcu ktoś wciągnął goblina z powrotem do kamienicy, ale nie zamierzał zakończyć na tym szantażowania.
Dębową, zdobioną laskę będącą źródłem mocy szamana trzymała Josephine-kobieta, z dala od jego właściciela. Samym czarownikiem zajmowała się Josephine-mężczyzna, z racji przewagi siły. I to ona właśnie z nim rozmawiała.
— Słuchaj no kurduplu. Wstawię się za ciebie u Yassida i jakoś umorzymy dług, ale pod jednym warunkiem — goblin zerknął zdezorientowany na Joe-kobietę. Wiedział doskonale, kto był pupilkiem Yassida, więc zdziwiła go rozmowa z całkiem innym człowiekiem. Serir, a raczej jego ciało, szybko pospieszyło z wyjaśnieniami. — Jakaś stara jędza zamieniła nas ciałami i potrzebujemy to odczynić.
— To niech was odczyni — burknął szaman, zerkając jednak z o wiele większą ciekawością na dwójkę. Joe skrzywiła się i przewróciła oczami. Złośliwy uśmiech wykwitł na obliczu dłużnika, gdy zrozumiał, w czym jest problem. — Ledwo piesek został spuszczony ze smyczy, a już narozrabiał? I uważacie, że niby ja mogę załatwić wasz problem?
— Oczywiście, że tak — odparła z mocą w głosie Jo. — Jesteś nekromantą, podrzędnym co prawda, ale to nie może być aż tak trudne, prawda? Zrobisz to, a jesteś wolny.
— Podrzędnym? — prychnął oburzony goblin, po czym westchnął zrezygnowany. — Możliwe, że znam sposób, ale jest nieco… drastyczny.
— Wszystko, byleby wrócić do siebie — powiedziała Joe. — Ale spróbuj tylko coś zrobić…
*** Zadowolony z siebie czarownik podniósł z ziemi swój kostur, uśmiechając się do wciąż ciepłych ciał. Rytuał, jaki na nich przeprowadził, był na tyle ryzykowny, że istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, iż żadne z tej dwójki tego nie przeżyje. Szaman był więc bardzo zadowolony z siebie, że tak ich wykorzystał. Przykucnął przy Serirze, sprawdzając, czy ten nie ma przy sobie niczego wartościowego, więc nie mógł zauważyć, jak ciało Josephine zadrżało, a ona sama zamrugała kilkakrotnie. Usłyszał dopiero, gdy kobieta wstawała. A wtedy tylko mógł odczuwać przerażenie.
Pamiętała go. To tutaj ulokowała się kilka dni temu, gdy przybyła do Czarnych Murów, wysłana przez swojego gobliniego mistrza w celu załatwienia… paru spraw, którymi z różnych względów on sam nie mógł się znaleźć. Nie zdążyła jeszcze nic zrobić, a teraz, patrząc w dół, na wielkie, muskularne, owłosione ciało, uświadomiła sobie, że sprawa musi poczekać. Nie zamierzała raczej przyzwyczajać się do niezdarnego naczynia, w którym się znalazła. Musiała dowiedzieć się, co się stało, co zrobiła po pijaku i jak to odkręcić. Wśród wszechobecnego bałaganu wyłoniła ubrania wielkoluda i w pośpiechu wcisnęła je na siebie. Sięgnęła po swą szablę, ale ta zdecydowanie nie pasowała do jej wielkiego łapska. Była po prostu za lekka. Przypasała więc ostrze należące do właściciela i ostatni raz zerknęła na siebie, nadal beztrosko śpiącą na niewygodnym sienniku. Naga kobieta prezentowała się zjawiskowo, choć otwarte usta i dziwna mina nadawały groteski temu widokowi. Josephine podrapała się po brodzie, zastanawiając się, czy zawsze tak wygląda jak śpi… po czym poczuła, że w jej portkach zrobiło się nieco ciaśniej. Zaśmiała się do siebie w myślach, zdając sobie sprawę, że właśnie podnieciła się samą sobą. A potem wpadła na bardzo głupi pomysł. Chyłkiem więc wyszła z pokoju, cicho go zamykając, po czym wyszła na miasto, chwiejąc się, jakby nadal była pijana.
Postanowiła pójść do burdelu.
*** Barczysty, mierzący około 7 stóp jegomość z leniwym uśmiechem na twarzy wychodził właśnie z domu towarzyskiego usytuowanego w biedniejszej dzielnicy Czarnych Murów, chwiejąc się przy tym cały czas. Nikt nie podejrzewał, że za tym ogierem kryje się kobieta – Josephine, najemniczka z Karlgardu. Być może była ona tak dobrą aktorką, że bez problemu potrafiła wcielić się w płeć brzydką, a być może jej wulgarne, prostackie zachowanie nie różniło się tak bardzo od zachowania właściciela tego ciała. W każdym razie nikt niczego nie węszył, na szczęście dla Joe, która nawet nie znała imienia tego mężczyzny. I właśnie teraz wracała do karczmy, gdzie pamiętała, że była cały wieczór… a przynajmniej tak myślała. Tam postanowiła zacząć swoje poszukiwania.
W gospodzie wrzało od natłoku emocji. Jeszcze kilkanaście stóp przed budynkiem Joe słyszała czyjeś wrzaski, przekleństwa i okrzyki. Zmarszczyła swe nowe, krzaczaste brwi, po czym przyspieszyła kroku, szybko wpadając do środka prosto w karczemną bójkę, której gwiazdą było… ciało Josephine. Kobieta walczyła z dwoma rosłymi orkami oraz jednym człowiekiem i zdecydowanie przegrywała, co i rusz padając na podłogę lub na stoły. Szło jej tak źle, że coś w Joe, tej męskiej wersji pękło i ruszyła na ratunek mężczyźnie.
Pierwszego zielonego zabiła z zaskoczenia, po prostu tnąc bękartem, który należał do właściciela ciała. Ork runął na ziemię tylko, gdy ostrze wysunęło się z jego ciała. Pozostała dwójka zerknęła zaskoczona na nowego przeciwnika, po czym natarli na niego, zapominając o kobiecie, która właśnie podnosiła się z klęczek i szła w stronę swojej szabli. W tym czasie mężczyzna niezdarnie unikał ciosów, które nadchodziły raz po razie – nie na długo, gdyż szybko oberwał sztyletem, który wyciągnął zza pasa człowiek. Płytka rana na klatce piersiowej wybiła z nie-rytmu Josephine, która wciąż miała trudności równowagą. Na szczęście, nim przeciwnicy zdołali narobić większych szkód, z odsieczą przybyła Josephine-mężczyzna, robiąc niezdarny zamach szablą prosto w kark orka. Odwrócenie uwagi śmiercią kolejnego z jego kompanów wykorzystała Josephine-właściwa, wykonując szybkie i śmiercionośne cięcie w krtań człowieka. Z trójki napastników pozostały jedynie zwłoki powoli wykrwawiające się na karczemnej podłodze.
Joe chwyciła siebie samą za włosy i spoglądając groźnie po reszcie obecnych w gospodzie, zatargała oponującą kobietę na piętro i do swojego pokoju. Tam szybko zamknęła drzwi i wściekła za narobienie w jej imieniu takiego bajzlu, a także za upokorzenie, bezceremonialnie uderzyła ją w twarz pięścią. Nim pasożyt w jej ciele zdążył się otrząsnąć, Joe doskoczyła do niego i chwyciła za ubrania, z zaskakującą nawet dla niej łatwością podnosząc kobietę do góry.
— Co ty…
— Coś ty mi zrobił ty mały kurwiu, co?!
— Ja?! Ty głupia dziwko, mówiłem ci, żebyś zostawiła tamtą staruchę, ale mnie nie słuchałaś! I teraz to ja mam przez ciebie problemy! — z początku Josephine chciała jeszcze raz uderzyć siebie samą, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Zerknęła na swoją twarz – poobijaną, wykrzywioną w gniewnym wyrazie, a następnie puściła siebie i z ciężkim westchnieniem usiadła na łóżku. Posłanie skrzypnęło pod naporem cielska mężczyzny.
— Posłuchaj no. Nie pamiętam praktycznie niczego z wczoraj, wliczając w to ciebie. Nie wiem, jak masz na imię, co robiłam wczoraj po tym, jak nachlałam pałę ani tym bardziej żadnej staruchy. Więc tak z łaski swojej wyjaśnij mi, o co tutaj do kurwy nędzy chodzi albo znowu dostaniesz wpierdol. Jasne?!
Mężczyzna w ciele Josephine zaśmiał się drwiąco.
— Wiedziałem, że jesteś porządnie zalana, ale żeby aż tak? Cóż, to nie jest na pewno moja strata. W każdym razie, jestem Serir. Naprawdę nic nie pamiętasz? Przysiadłaś się do mnie. Już wtedy prosto nie chodziłaś, ech. Potem poszliśmy… mówiłaś, że gdzieś musisz iść i żebym poszedł za tobą…
— Na chuja tam za mną poszedłeś?
— Trzeźwy nie byłem, jasne? Lepiej byłoby zapytać, po co ci byłem, ale skoro nie pamiętasz… — postronny obserwator mógłby się porządnie uśmiać, słuchając rozmowy wielkoluda i drobnej kobiety; każde z nich mówiło o sobie w odmiennej płci, co odejmowało powagi ogólnej sytuacji. — Po drodze spotkaliśmy jakąś goblinią staruszkę. Zastąpiła ci drogę i zaczęła prosić o drobniaki. Ty się na nią popatrzyłaś, najpierw wyśmiałaś, potem wyciągnęłaś ten twój cholerny mieczyk i zarżnęłaś ją jak prosiaka. Potem się śmiałaś przez chwilę i stwierdziłaś, że w sumie to nie pamiętasz, co chciałaś i żebyśmy wrócili. To… wróciliśmy.
— I tyle? I co, że to niby przez jakąś starą prukwę?
— Nie do końca. Tuż po tym, jak stwierdziłaś, że może ich poszukać w twojej dupie co najwyżej, ta zaczęła coś tam gadać po swojemu. Ty się wtedy tylko uśmiechnęłaś, odpowiedziałaś w jej języku, no i dopiero wtedy zabiłaś. A jak zapytałem, co tam gadała, to tylko machnęłaś ręką. I teraz jesteśmy tutaj. Powiesz mi może, gdzie byłaś, jak się obudziłem… w tobie?
— W burdelu — odparła tak po prostu Joe i skrzywiła się do siebie, przeklinając swoją głupotę i pijackie zapędy. — Powiesz mi, czemu zastałam cię dostającego lanie od jakichś orków i człowieka?
Serir skrzywił się w imitacji uśmiechu. Czy ja mam taki uśmiech? Paskudny, stwierdziła w myślach kobieta.
— Powiedzmy, że obudziłem się ze skurwysyńskiem bólem głowy i nie byłem w humorze na sprośne żarty. No i przeliczyłem się ze swoimi umiejętnościami. Twoja siła jest do dupy.
— Podobnie powiedziałabym o tobie. Chodzisz jak słoń. Zresztą, nieważne. Trzeba coś z tym zrobić, nie możemy przecież tak zostać.
— I co zrobisz? Jedyną osobę, która mogłaby to odczynić, ZABIŁAŚ.
— No i? Wiem, kto może to odczynić. Chyba. W każdym razie, spróbować można. Chodź — wstała, po czym uśmiechnęła się złośliwie, widząc niepewną minę siebie samej. — Zaufaj mi, teraz przynajmniej wiem, co robię.
Chyba. Pomyślała, przepuszczając swojego nowego towarzysza przez drzwi niczym jakiś dżentelmen. Przy okazji zerknęła na siebie i uśmiechnęła się lubieżnie. Ładny mam tyłek, stwierdziła z uznaniem.
*** Wrzaski goblina roznosiły się prawdopodobnie po całym mieście. Mały, zielony stworek, na pierwszy rzut oka wyglądający identycznie jak jego pobratymcy, właśnie majtał nogami w powietrzu, wisząc za oknem. Właśnie zarzekał się, że odda cały dług mistrzowi Josephine, piszcząc przy tym jak szczur. Przechodnie spoglądający na drugie piętro, gdzie znajdował się lokal dłużnika, tylko wzruszali ramionami i szli dalej, nieczuli na wołanie o pomoc. W końcu ktoś wciągnął goblina z powrotem do kamienicy, ale nie zamierzał zakończyć na tym szantażowania.
Dębową, zdobioną laskę będącą źródłem mocy szamana trzymała Josephine-kobieta, z dala od jego właściciela. Samym czarownikiem zajmowała się Josephine-mężczyzna, z racji przewagi siły. I to ona właśnie z nim rozmawiała.
— Słuchaj no kurduplu. Wstawię się za ciebie u Yassida i jakoś umorzymy dług, ale pod jednym warunkiem — goblin zerknął zdezorientowany na Joe-kobietę. Wiedział doskonale, kto był pupilkiem Yassida, więc zdziwiła go rozmowa z całkiem innym człowiekiem. Serir, a raczej jego ciało, szybko pospieszyło z wyjaśnieniami. — Jakaś stara jędza zamieniła nas ciałami i potrzebujemy to odczynić.
— To niech was odczyni — burknął szaman, zerkając jednak z o wiele większą ciekawością na dwójkę. Joe skrzywiła się i przewróciła oczami. Złośliwy uśmiech wykwitł na obliczu dłużnika, gdy zrozumiał, w czym jest problem. — Ledwo piesek został spuszczony ze smyczy, a już narozrabiał? I uważacie, że niby ja mogę załatwić wasz problem?
— Oczywiście, że tak — odparła z mocą w głosie Jo. — Jesteś nekromantą, podrzędnym co prawda, ale to nie może być aż tak trudne, prawda? Zrobisz to, a jesteś wolny.
— Podrzędnym? — prychnął oburzony goblin, po czym westchnął zrezygnowany. — Możliwe, że znam sposób, ale jest nieco… drastyczny.
— Wszystko, byleby wrócić do siebie — powiedziała Joe. — Ale spróbuj tylko coś zrobić…
*** Zadowolony z siebie czarownik podniósł z ziemi swój kostur, uśmiechając się do wciąż ciepłych ciał. Rytuał, jaki na nich przeprowadził, był na tyle ryzykowny, że istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, iż żadne z tej dwójki tego nie przeżyje. Szaman był więc bardzo zadowolony z siebie, że tak ich wykorzystał. Przykucnął przy Serirze, sprawdzając, czy ten nie ma przy sobie niczego wartościowego, więc nie mógł zauważyć, jak ciało Josephine zadrżało, a ona sama zamrugała kilkakrotnie. Usłyszał dopiero, gdy kobieta wstawała. A wtedy tylko mógł odczuwać przerażenie.
Spoiler:
Choć od katastrofy minęło zaledwie kilka lat, to dla mieszkańców Herbii było to jak stulecia. Wszystko się zmieniło. Świat, który znali zupełnie się przeobraził. Wpierw doszło do znaczącego wyniszczenia ziem. W pismach kronikarzy mówiono o Sądnym Dniu. Kapłani przytaczali ostatnią przepowiednię Marii Eleny spisaną w Księdze Apokalipsy. Zwiastowano zupełną zagładę. Następnie jednak doszło do reakcji środowiska magów, którzy zażegnali niebezpieczeństwo, wykorzystując do tego wszystkie swoje środki. Wielu uważa to zjawisko za przepoczwarzenie się w motyla, choć byli swojego czasu tacy, którzy uznawali to za herezję. Wśród nich głośno swoje racje chciał wyegzekwować Zakon Sakira. Jego przetrzebione szeregi konfrontujące się z klęskami cywilizacyjnymi, odbijały się echem i zostały szybko zagłuszone. Jego historia skończyła się wraz z nadejściem nowej IV Ery, która prędko zakończyła życia swojej młodej poprzedniczki. Nic dziwnego, że upadek inkwizycji uznaje się za jeden z istotnych sukcesów przemian nowego wieku. Skończyło się palenia na stosie, szerzenia nienawiści i stygmatyzacji innowierców. Ostatnią ofiarą zatargów Keronu z Zakonem Sakira była Vespera d’Oxantres, ścięta podczas rewolucji żyletkowej. Nie to jednak było punktem kulminacyjnym do uznania roku 90 za początek nowych czasów. Na zawsze zostanie zapamiętana tutaj Faelivrin Nargothrond. Wielkie reformatorki i konstruktorki Wielkiego Zderzacza Genderonów, która podjęła się ryzykownego działania w celu zażegnania wszelkich konfliktów świata. W projekcie wzięła udział również uzdolniona magicznie Anja (biedaczka do teraz cierpi na hirsutyzm jak większość krasnoludek), która jako pierwsza doświadczyła cudu Pokoju i Wolności. Za sprawą niesamowitej magii skondensowanej w skomplikowanym urządzeniu wszyscy stali się kobietami.
Wszystko zaczęło się od zaognienia się wojen i działalności demonów. Dwa potężne miasta północy, Thirongad i Turon upadły. Tylko ziemie Salu, przyjmujące uchodźców z dzikich ludów i krasnoludzkich twierdz, utrzymały swoją pozycję. Powstało dużo licznych fortów i wybudowano wielki mur saluański, oddzielające splugawione ziemię od ostatniej ostoi bezpieczeństwa. Zjednoczone nacje Północy pod wodzą Berty zwanej Żerczynią, stawiały opór rosnącym siłą wroga. Konflikty zbrojne jednak również zaostrzyły się na południu między surowymi terenami Urk-hun a zmagającymi się tarciami wewnętrznymi Keronem. Wszystko zaczęło się od doprowadzenia do wyniszczenia Ujścia, a następnie przeprowadzeniu ofensywnych działań wobec Baronii Varulae. Bezkompromisowo starcie wygrałby Keron, gdyby nie waśnie z magami. Na czele z Uniwersytetem w Oros wszelkie związki czarodziejów wypowiedziały posłuszeństwo władzy i dopiero przewrót żyletkowy z przejęciem w królestwie władzy przez Hrabinę herbu Wąs ustabilizowało spory. Było jednak za późno, aby odbudować straty, które zostały poniesione w wojnie z zielonoskórymi. Oba kraje zostały naznaczone przez niszczycielską siłę chciwości i ksenofobii. Gwoździem do trumny była rozszerzająca się po starym kontynencie epidemia, która trawiła każde następne miasta. Wszystko zaczęło się w Qerel, gdzie śmierć zabrała prawie całą ludność z księciem Jakubem na czele. Z pewnością byłby to koniec dla ówczesnego świata, gdyby nie cudowne serum stworzone przez osławioną alchemiczkę i perfumiarkę Sylvię Aurinuget. Nieokiełznana magia z Lea’Fenistea jednak zmusiła ocalałych do skupienia się w największych warowniach i miastach, oddzielając się od niebezpieczeństw odmienionej przyrody. Przed tymi wydarzeniami Stary Ląd opuściły statki leśnych elfów prowadzone przez dwójkę odważnych kobiet Oline i Mariden, które dotarły do brzegu nieznanej dotąd wyspy Lesbos. Osiedlone w enklawie ruin starożytnych troli, uniknęły anomalii morskich oraz pojawienia się potworów, niszczących porty i okręty.
***
Pałac Krwawego Księżyca, Księstwo Grenefod
Wyspa Grenefod uniknęła większości kataklizmów z racji swojego małego znaczenia politycznego oraz oddzielenie od starego kontynentu morzem. Zresztą kto byłby zainteresowany tym wiecznie zachmurzonym rejonem. Stworzenia Sulona hasały sobie po bardziej obfitych terenach, demony gnębiły Związek Północy na czele z waleczną Bertą, elfy baraszkowały na wyspie Lesbios, a Królowa Wąs ciągle obmyślała nowe plany w swoim gabinecie w Saran Dun. Zresztą wszyscy chyba w przepływie tych narastających kłopotów zupełnie zapomnieli, że coś takiego istnieje jak Grenefod.
W jaki stan może was zadziwić wieść, że nowa stolica Księstwa Grenefod Większa Otrawa Mniejsza prowadziła zupełnie normalne życie, które nie było naznaczone tragediami. No dobrze. Nie do końca tak normalne. Cała wyspa Grenefod była zamieszkana przez wampiry, którzy prócz zwykłymi zajęciami, trudnili się również hodowlą ludzi w celu produkcji osocza. Nad całym rejonem opiekę otaczała Księżczniczka Crusia. Właśnie trwał trzeci z kolei bal, na który poświęcono skrzynie krwawych koron. Zorganizowano zawody ludzi, którzy zarzynali się w klatkach dla uciechy bogatej gawiedzi. Stoły obfitowały w różnego rodzaju rubinowe trunki różnych roczników, gatunków i grup. Był również koncert fortepianowy i tańce. Księżniczka była już znudzona tą monotonią i spędziła drugą połowę nocy w czerwonym basenie.
- Tęsknię za tymi czasami, w których wasza pokorna służka parał się magią w poszukiwaniu potęgi. Są chwile, w których żałuję decyzji podjętej w Irios. Szalony los mnie pchnął tutaj. Sam nie wiem jak to się stało, że trafiłam z pokładu statku w te rejony. Później zaś zachciało mi się przemienić pierwszą osobę i kiedy już się opamiętałam, całe Grenefod obfitowało w wampiry. Głupich i mądrych, starych i młodych, bogatych i biednych… nie dało się tego zatrzymać.
- Oj nasza szkarłatność dokonała cudu – zachwalała ją lady
- Brudu – skwitowała, a po chwili dodała – wszystko tuta jest takie nudne.
- Oj to coś wymyślimy. Mówiłam, że ten fortepian to okropny pomysł. Kornelia świetnie gra na ludzkich organach.
- Hodowla ludzi nie był głupim pomysłem. Pamiętam jak kilka dni po tym całym szaleństwie z przemianami, zamieniłam miejsce tych wieśniaków z ich owcami. Później się dopiero okazało, że nie znoszą dobrze takiej deszczowej pogody i wszyscy się pochorowali. Taka zarażona krew jest ohydna.
- Nie masz ochoty na drinka Księżniczko? – zapytała się służąca, która właśnie znalazła się za władczynią Grenefod.
- Rzygam już tą dwunastolatką. Jego krew zrobiła się taka mętna. Wypiła bym jakąś męską krew… marzenie ściętej głowy. Zorganizujmy wyprawę. Na kontynent. Rozerwijmy się trochę.
- Ależ poco moja wspaniałomyślna – zaniepokoiła się wąska w tęga w pasie hrabianka- Równie dobrze możemy rozerwać jakąś trzodę hodowlaną.
***
Gdzieś w niegościnnych terenach La’Fenistei
Przemierzała Herbię wzdłuż i wszerz poszukując potęgi, która mogła pozwolić jej władać całym światem. Choć ostatnio stwierdziła, że zupełnie nie widzi się jej rządzenie tą ruiną. Chciałaby móc na nowo stać się facetem i poczuć testosteron innych samców. Była jedną z nielicznych, która nie bała się mówić głośno o takich pragnieniach. Wszyscy popierali propagandę głoszącą, że nowy świat bez mężczyzn jest lepszy. Prawdopodobnie dlatego Aurielia nie obawiała się tego mówić, ponieważ od lat przebywała na pustkowiu i jedynymi jej towarzyszami były dzikie stworzenia spaczone przez Sulona, które niszczyła dla własnej obrony (choć więcej było w tym pragnienia rozrywki). Była ostatnią z rodu Ao. Nie miała jednak jak się o tym przekonać, ponieważ została wydziedziczona i wyrzucona z rodziny. Nie przejęła się tym. Ruszyła w kolejną wyprawę, w której wybiła do nogi całą swoją ekspedycję.
W zakresie magii dokonała kolejnych postępów. Nic jednak nie było w stanie oczyścić jej głowy z narastającej frustracji i goryczy. Nie miała kim pomiatać. Nie miała kim rządzić. Nie miała już żadnego konkretnego celu. Właśnie przedzierała się przez płonącą puszczę, którą przez przypadek podpaliła. Planowała jedynie rozpalić ognisko, a jakoś przez nieumyślność doprowadziła do kolejnego kataklizmu. Właśnie siedziała na grzbiecie swojego rumaka, który ledwie mknął uciekając przed wyliniałymi zdeformowanymi stworzeniami. W tym czasie oczywiście zwymyślała swojego konia od najróżniejszych. Nie miała kogo więc oberwało się mu. W końcu za pomocą jednego ze swoich potężnych zaklęć przeteleportowała się wiele metrów dalej. Pozostawiła nawet konia.
- Zbędny głupiec. Nie potrafisz nawet wykonać rzetelnie jednego zadania, do którego przeto zostałeś stworzony. Wszystko muszę czynić tutaj sam. Na tej ziemi nie chodzi nikt godny mojej osoby. Będę więc podróżował samotnie! – zagrzmiał jego głos, gdy w jego stronę poleciało stado olbrzymich dzikich pszczół, które przypominały malutkie baniaki na miód, choć prędzej wypełnione były trucizną niż czymś słodkim.
***
Zielona władza, która została obalona wraz z ostatnim umierającym z głodu mieszkańcem Ujścia, nie była rozpamiętywana. Oceniana w obiektywny sposób stała się jedynie kolejną zmianą rządów w portowym mieście i niesionymi wraz z nimi przemianami ekonomiczno-kulturowymi. Panoszące się niegdyś po ulicach gangi zostały zepchnięte do podziemi, gdzie przybrały działalność opozycyjną. Najwyższe stanowiska zostały nadawane jedynie orkom i goblinom. Zmniejszono handel i różnorodność. Zastąpiły ją Urk-hańskie akcenty, które nadawały barwy zrujnowanym ulicom. Z perspektywy czasu była to błahostka. Jedno z przeobrażeń. Dopiero to co dokonał król Aidan jeszcze przed rokiem 90. stało się prawdziwym końcem dawnego Ujścia. Flota morska i piechota zamknęły wszelki dostęp do stolicy nowej części baronii Varuale. Prawie wszyscy umarli z głodu. Tylko garstka przetrwała pożerając zmarłych przyjaciół i wrogów. Z pewnością Keron odbudowałby swoją nową zdobycz, gdyby nie spodziewany masowy atak orczych wojsk zza gór Daugon. Władca nawet nie byłby przygotowany na tak dobrze zorganizowany plan zielonych taktyków. Wojna przelała wiele krwii. Ujście zaś na zawsze miało przypominać już rozkładającą się padlinę, na której żerowało robactwo walcząc o resztki mięsa na sterczących kościach.
Niewielka grupka Przeszukiwaczy, których nazwa przekornie nawiązywała do bojowników Północy, skryła się w starej karczmie „Pod Zbitą Amoforą”. Zabili deskami wszystkie niebezpieczne luki, stawiali warty, wykorzystywali każde możliwe drewno do rozpałki, walczyli o każdy kawałek chleba. Na ich czele stałą Freeda, która uratowała kilka osób przed śmiercią głodową. Wśród nich była Dandra, Quera, Roma, a ostatnimi czasy dołączyła jeszcze Jedea, która zawsze miała problem w trafianiu do miast pogrążonych śmiercią.
- Wara od mojej lutni! Znalazłam ją w gruzach i naprawiłam nie po to, aby ktoś rozpalił za jej pomocą ognisko – zakrzyknęła wysoka i smukła kobieta, która swoimi długimi dłońmi obejmowała gryf instrumentu.
- Gówno mnie obchodzi te twoje brzdąkanie. Jest zima i nie chcę zamarznąć na kość. – warknęła najbrzydsza ze wszystkich dam na świecie
- Uspokój się kochanie, bo to nic nie pomoże. Pójdziemy coś poszukać to nie będzie trzeba niczego niszczyć. Wpierw chciałaś zjeść mojego kruka, a teraz spalić lutnię Dandry. Wiesz jaka ona jest związana z muzyką. Ostatnio chodziła taka przygnębiona.
- A ja zmarznięta
- Poza tym mogłabyś w końcu zrobić coś z tym cuchnącym oddechem. Miałam nadzieję, że przemiana zadziała również na ten odór… pomrzemy nie z głodu tylko z uduszenia.
- Co powiedziała Pani Nadęta. Gdybym miała dostęp do tych wszystkich zabawek z mojej piwnicy od razu byś przestała tak świergotać.
- Na nasze nieszczęście musimy cię oglądać w spódnicy
- Zamknij ten ryj bo…
- Oj Panie przestańcie. Trzeba zorganizować przeszukiwanie kolejnej części miasta. Mamy kilka noży więc możemy się spokojnie obronić, chyba że trafimy na Gang Zgniłej Lilii.
- Och moja Piękna Lillia… - westchnęła Roma
- Już nie jest taka piękna jak dawniej. Niezła suka z niej. Przejęła schedę po Bogobojnej i urządziła tutaj istne polowanie. One też wymrą. Tylko które z nas pierwsze…
***
Była szlachcianka przekroczyła próg ich nowego mieszkania, które wnieśli w jednej z jaskiń na klifie. Bardziej stabilne niż poprzednie konstrukcje, chłodniej w południe, a nie było problemu rozpalić ogień, aby ogrzać się w chłodniejsze noce. Było tutaj bezpiecznie, choć cała wyspa okazała się bardziej przyjazna, niż zakładali początkowo. Nikt ich nie odnalazł od wielu dni, a od czasu pojawienia się potworów morskich- statki zupełnie nie pływały. Zostały więc zdane zupełnie na siebie. Trzy kobiety na bezludnej wyspie. Aishele uratowała jedną nich tamtej okropnej nocy, gdy nadeszły monsuny. Helena właśnie plotła kosz przy zagrodzie kóz. W okolicy znalazły sad dzikich tropikalnych jabłek. Były niewielkie, ale niezwykle słodkie. Dziewczyny codziennie zajadały się nimi. Aishele właśnie wkroczyła do ich niewielkiej rezydencji i stanęła zagniewana.
- Abero przestań macać się po biuście. Miałam nadzieję, że Ci to przejdzie.
- Och… kochanie… ja nie wiem…
- Mam dość, że spędzał całe dnie na fascynowaniu się swoim ciałem.
- Jesteśmy takie piękne… spójrz na siebie.
- Wzięła byś się w końcu za robotę. Miałam cię nauczyć pisać, a ty nic. Każdy dzień spędzasz na jednym. Jesteś obleśna.
- Zdrowa. Mam po prostu większy popęd seksualny niż ty.
- To dlatego zostałaś nekromantką… fakt.
- Wypraszam sobie. To był życiowy wybór…
- Tak samo jak przygarnięcie Vesi… co ty żeś jej robiła jeszcze przed przemianą… nie wiem jakim cudem, ale mamy dzięki tobie kilka nowych kóz, choć moim zdaniem to zwykłe barany
- Jesteś niesprawiedliwa. Tak się starałam.
- Pójdę popływać, bo nie mogę tutaj dalej z tobą siedzieć.
Wszystko zaczęło się od zaognienia się wojen i działalności demonów. Dwa potężne miasta północy, Thirongad i Turon upadły. Tylko ziemie Salu, przyjmujące uchodźców z dzikich ludów i krasnoludzkich twierdz, utrzymały swoją pozycję. Powstało dużo licznych fortów i wybudowano wielki mur saluański, oddzielające splugawione ziemię od ostatniej ostoi bezpieczeństwa. Zjednoczone nacje Północy pod wodzą Berty zwanej Żerczynią, stawiały opór rosnącym siłą wroga. Konflikty zbrojne jednak również zaostrzyły się na południu między surowymi terenami Urk-hun a zmagającymi się tarciami wewnętrznymi Keronem. Wszystko zaczęło się od doprowadzenia do wyniszczenia Ujścia, a następnie przeprowadzeniu ofensywnych działań wobec Baronii Varulae. Bezkompromisowo starcie wygrałby Keron, gdyby nie waśnie z magami. Na czele z Uniwersytetem w Oros wszelkie związki czarodziejów wypowiedziały posłuszeństwo władzy i dopiero przewrót żyletkowy z przejęciem w królestwie władzy przez Hrabinę herbu Wąs ustabilizowało spory. Było jednak za późno, aby odbudować straty, które zostały poniesione w wojnie z zielonoskórymi. Oba kraje zostały naznaczone przez niszczycielską siłę chciwości i ksenofobii. Gwoździem do trumny była rozszerzająca się po starym kontynencie epidemia, która trawiła każde następne miasta. Wszystko zaczęło się w Qerel, gdzie śmierć zabrała prawie całą ludność z księciem Jakubem na czele. Z pewnością byłby to koniec dla ówczesnego świata, gdyby nie cudowne serum stworzone przez osławioną alchemiczkę i perfumiarkę Sylvię Aurinuget. Nieokiełznana magia z Lea’Fenistea jednak zmusiła ocalałych do skupienia się w największych warowniach i miastach, oddzielając się od niebezpieczeństw odmienionej przyrody. Przed tymi wydarzeniami Stary Ląd opuściły statki leśnych elfów prowadzone przez dwójkę odważnych kobiet Oline i Mariden, które dotarły do brzegu nieznanej dotąd wyspy Lesbos. Osiedlone w enklawie ruin starożytnych troli, uniknęły anomalii morskich oraz pojawienia się potworów, niszczących porty i okręty.
***
Pałac Krwawego Księżyca, Księstwo Grenefod
Wyspa Grenefod uniknęła większości kataklizmów z racji swojego małego znaczenia politycznego oraz oddzielenie od starego kontynentu morzem. Zresztą kto byłby zainteresowany tym wiecznie zachmurzonym rejonem. Stworzenia Sulona hasały sobie po bardziej obfitych terenach, demony gnębiły Związek Północy na czele z waleczną Bertą, elfy baraszkowały na wyspie Lesbios, a Królowa Wąs ciągle obmyślała nowe plany w swoim gabinecie w Saran Dun. Zresztą wszyscy chyba w przepływie tych narastających kłopotów zupełnie zapomnieli, że coś takiego istnieje jak Grenefod.
W jaki stan może was zadziwić wieść, że nowa stolica Księstwa Grenefod Większa Otrawa Mniejsza prowadziła zupełnie normalne życie, które nie było naznaczone tragediami. No dobrze. Nie do końca tak normalne. Cała wyspa Grenefod była zamieszkana przez wampiry, którzy prócz zwykłymi zajęciami, trudnili się również hodowlą ludzi w celu produkcji osocza. Nad całym rejonem opiekę otaczała Księżczniczka Crusia. Właśnie trwał trzeci z kolei bal, na który poświęcono skrzynie krwawych koron. Zorganizowano zawody ludzi, którzy zarzynali się w klatkach dla uciechy bogatej gawiedzi. Stoły obfitowały w różnego rodzaju rubinowe trunki różnych roczników, gatunków i grup. Był również koncert fortepianowy i tańce. Księżniczka była już znudzona tą monotonią i spędziła drugą połowę nocy w czerwonym basenie.
- Tęsknię za tymi czasami, w których wasza pokorna służka parał się magią w poszukiwaniu potęgi. Są chwile, w których żałuję decyzji podjętej w Irios. Szalony los mnie pchnął tutaj. Sam nie wiem jak to się stało, że trafiłam z pokładu statku w te rejony. Później zaś zachciało mi się przemienić pierwszą osobę i kiedy już się opamiętałam, całe Grenefod obfitowało w wampiry. Głupich i mądrych, starych i młodych, bogatych i biednych… nie dało się tego zatrzymać.
- Oj nasza szkarłatność dokonała cudu – zachwalała ją lady
- Brudu – skwitowała, a po chwili dodała – wszystko tuta jest takie nudne.
- Oj to coś wymyślimy. Mówiłam, że ten fortepian to okropny pomysł. Kornelia świetnie gra na ludzkich organach.
- Hodowla ludzi nie był głupim pomysłem. Pamiętam jak kilka dni po tym całym szaleństwie z przemianami, zamieniłam miejsce tych wieśniaków z ich owcami. Później się dopiero okazało, że nie znoszą dobrze takiej deszczowej pogody i wszyscy się pochorowali. Taka zarażona krew jest ohydna.
- Nie masz ochoty na drinka Księżniczko? – zapytała się służąca, która właśnie znalazła się za władczynią Grenefod.
- Rzygam już tą dwunastolatką. Jego krew zrobiła się taka mętna. Wypiła bym jakąś męską krew… marzenie ściętej głowy. Zorganizujmy wyprawę. Na kontynent. Rozerwijmy się trochę.
- Ależ poco moja wspaniałomyślna – zaniepokoiła się wąska w tęga w pasie hrabianka- Równie dobrze możemy rozerwać jakąś trzodę hodowlaną.
***
Gdzieś w niegościnnych terenach La’Fenistei
Przemierzała Herbię wzdłuż i wszerz poszukując potęgi, która mogła pozwolić jej władać całym światem. Choć ostatnio stwierdziła, że zupełnie nie widzi się jej rządzenie tą ruiną. Chciałaby móc na nowo stać się facetem i poczuć testosteron innych samców. Była jedną z nielicznych, która nie bała się mówić głośno o takich pragnieniach. Wszyscy popierali propagandę głoszącą, że nowy świat bez mężczyzn jest lepszy. Prawdopodobnie dlatego Aurielia nie obawiała się tego mówić, ponieważ od lat przebywała na pustkowiu i jedynymi jej towarzyszami były dzikie stworzenia spaczone przez Sulona, które niszczyła dla własnej obrony (choć więcej było w tym pragnienia rozrywki). Była ostatnią z rodu Ao. Nie miała jednak jak się o tym przekonać, ponieważ została wydziedziczona i wyrzucona z rodziny. Nie przejęła się tym. Ruszyła w kolejną wyprawę, w której wybiła do nogi całą swoją ekspedycję.
W zakresie magii dokonała kolejnych postępów. Nic jednak nie było w stanie oczyścić jej głowy z narastającej frustracji i goryczy. Nie miała kim pomiatać. Nie miała kim rządzić. Nie miała już żadnego konkretnego celu. Właśnie przedzierała się przez płonącą puszczę, którą przez przypadek podpaliła. Planowała jedynie rozpalić ognisko, a jakoś przez nieumyślność doprowadziła do kolejnego kataklizmu. Właśnie siedziała na grzbiecie swojego rumaka, który ledwie mknął uciekając przed wyliniałymi zdeformowanymi stworzeniami. W tym czasie oczywiście zwymyślała swojego konia od najróżniejszych. Nie miała kogo więc oberwało się mu. W końcu za pomocą jednego ze swoich potężnych zaklęć przeteleportowała się wiele metrów dalej. Pozostawiła nawet konia.
- Zbędny głupiec. Nie potrafisz nawet wykonać rzetelnie jednego zadania, do którego przeto zostałeś stworzony. Wszystko muszę czynić tutaj sam. Na tej ziemi nie chodzi nikt godny mojej osoby. Będę więc podróżował samotnie! – zagrzmiał jego głos, gdy w jego stronę poleciało stado olbrzymich dzikich pszczół, które przypominały malutkie baniaki na miód, choć prędzej wypełnione były trucizną niż czymś słodkim.
***
Zielona władza, która została obalona wraz z ostatnim umierającym z głodu mieszkańcem Ujścia, nie była rozpamiętywana. Oceniana w obiektywny sposób stała się jedynie kolejną zmianą rządów w portowym mieście i niesionymi wraz z nimi przemianami ekonomiczno-kulturowymi. Panoszące się niegdyś po ulicach gangi zostały zepchnięte do podziemi, gdzie przybrały działalność opozycyjną. Najwyższe stanowiska zostały nadawane jedynie orkom i goblinom. Zmniejszono handel i różnorodność. Zastąpiły ją Urk-hańskie akcenty, które nadawały barwy zrujnowanym ulicom. Z perspektywy czasu była to błahostka. Jedno z przeobrażeń. Dopiero to co dokonał król Aidan jeszcze przed rokiem 90. stało się prawdziwym końcem dawnego Ujścia. Flota morska i piechota zamknęły wszelki dostęp do stolicy nowej części baronii Varuale. Prawie wszyscy umarli z głodu. Tylko garstka przetrwała pożerając zmarłych przyjaciół i wrogów. Z pewnością Keron odbudowałby swoją nową zdobycz, gdyby nie spodziewany masowy atak orczych wojsk zza gór Daugon. Władca nawet nie byłby przygotowany na tak dobrze zorganizowany plan zielonych taktyków. Wojna przelała wiele krwii. Ujście zaś na zawsze miało przypominać już rozkładającą się padlinę, na której żerowało robactwo walcząc o resztki mięsa na sterczących kościach.
Niewielka grupka Przeszukiwaczy, których nazwa przekornie nawiązywała do bojowników Północy, skryła się w starej karczmie „Pod Zbitą Amoforą”. Zabili deskami wszystkie niebezpieczne luki, stawiali warty, wykorzystywali każde możliwe drewno do rozpałki, walczyli o każdy kawałek chleba. Na ich czele stałą Freeda, która uratowała kilka osób przed śmiercią głodową. Wśród nich była Dandra, Quera, Roma, a ostatnimi czasy dołączyła jeszcze Jedea, która zawsze miała problem w trafianiu do miast pogrążonych śmiercią.
- Wara od mojej lutni! Znalazłam ją w gruzach i naprawiłam nie po to, aby ktoś rozpalił za jej pomocą ognisko – zakrzyknęła wysoka i smukła kobieta, która swoimi długimi dłońmi obejmowała gryf instrumentu.
- Gówno mnie obchodzi te twoje brzdąkanie. Jest zima i nie chcę zamarznąć na kość. – warknęła najbrzydsza ze wszystkich dam na świecie
- Uspokój się kochanie, bo to nic nie pomoże. Pójdziemy coś poszukać to nie będzie trzeba niczego niszczyć. Wpierw chciałaś zjeść mojego kruka, a teraz spalić lutnię Dandry. Wiesz jaka ona jest związana z muzyką. Ostatnio chodziła taka przygnębiona.
- A ja zmarznięta
- Poza tym mogłabyś w końcu zrobić coś z tym cuchnącym oddechem. Miałam nadzieję, że przemiana zadziała również na ten odór… pomrzemy nie z głodu tylko z uduszenia.
- Co powiedziała Pani Nadęta. Gdybym miała dostęp do tych wszystkich zabawek z mojej piwnicy od razu byś przestała tak świergotać.
- Na nasze nieszczęście musimy cię oglądać w spódnicy
- Zamknij ten ryj bo…
- Oj Panie przestańcie. Trzeba zorganizować przeszukiwanie kolejnej części miasta. Mamy kilka noży więc możemy się spokojnie obronić, chyba że trafimy na Gang Zgniłej Lilii.
- Och moja Piękna Lillia… - westchnęła Roma
- Już nie jest taka piękna jak dawniej. Niezła suka z niej. Przejęła schedę po Bogobojnej i urządziła tutaj istne polowanie. One też wymrą. Tylko które z nas pierwsze…
***
Była szlachcianka przekroczyła próg ich nowego mieszkania, które wnieśli w jednej z jaskiń na klifie. Bardziej stabilne niż poprzednie konstrukcje, chłodniej w południe, a nie było problemu rozpalić ogień, aby ogrzać się w chłodniejsze noce. Było tutaj bezpiecznie, choć cała wyspa okazała się bardziej przyjazna, niż zakładali początkowo. Nikt ich nie odnalazł od wielu dni, a od czasu pojawienia się potworów morskich- statki zupełnie nie pływały. Zostały więc zdane zupełnie na siebie. Trzy kobiety na bezludnej wyspie. Aishele uratowała jedną nich tamtej okropnej nocy, gdy nadeszły monsuny. Helena właśnie plotła kosz przy zagrodzie kóz. W okolicy znalazły sad dzikich tropikalnych jabłek. Były niewielkie, ale niezwykle słodkie. Dziewczyny codziennie zajadały się nimi. Aishele właśnie wkroczyła do ich niewielkiej rezydencji i stanęła zagniewana.
- Abero przestań macać się po biuście. Miałam nadzieję, że Ci to przejdzie.
- Och… kochanie… ja nie wiem…
- Mam dość, że spędzał całe dnie na fascynowaniu się swoim ciałem.
- Jesteśmy takie piękne… spójrz na siebie.
- Wzięła byś się w końcu za robotę. Miałam cię nauczyć pisać, a ty nic. Każdy dzień spędzasz na jednym. Jesteś obleśna.
- Zdrowa. Mam po prostu większy popęd seksualny niż ty.
- To dlatego zostałaś nekromantką… fakt.
- Wypraszam sobie. To był życiowy wybór…
- Tak samo jak przygarnięcie Vesi… co ty żeś jej robiła jeszcze przed przemianą… nie wiem jakim cudem, ale mamy dzięki tobie kilka nowych kóz, choć moim zdaniem to zwykłe barany
- Jesteś niesprawiedliwa. Tak się starałam.
- Pójdę popływać, bo nie mogę tutaj dalej z tobą siedzieć.
Spoiler:
Ot, parę scenek z życia Adberta. To znaczy Adele, czyli jego damskiej wersji ze świata alternatywnego.
Pewnego wieczoru
Gdybym tylko urodziła się mężczyzną – pomyślała Adell trzymając płaczące dziecko przy piersi, tuląc je do siebie i rytmicznie bujając się by je uciszyć – może robiłabym teraz coś prostszego niż uciszanie dziecka, na przykład patrolowała okoliczny las, podobno pojawił się tam wilkołak. Trochę nie nasza beczka, ale i tak trzeba się pozbyć tego plugastwa. Kobieta odziana w luźną, granatową suknię z rozpinanym dekoltem odgarnęła kasztanowe włosy z ramienia, usiadła na krześle i zaczęła karmić dziecko piersią, krzywiąc się lekko kiedy co jakiś czas zacisnęła bezzębne dziąsła na sutku. Korzystając z nieuwagi swojego synka, który był zbyt zajęty ssaniem, przejrzała kilka raportów i nabazgrała parę słów – tak trudno pisało się z dzieckiem na rękach! Później je położę spać i odpiszę dowódcy fortu – młoda matka miała kilka skutecznych taktyk jak uśpić dziecko, po jedzeniu zwykle chwilę jeszcze coś robiło i do spania, najskuteczniejsza taktyka póki co. Bała się pomyśleć co będzie, kiedy zacznie ząbkować.
Mąż siedział dziś do późna w karczmie, musiała zatem siedzieć w domu. Chyba dobrze znosił fakt, że to on częściej musiał siedzieć z dzieckiem, parę razy zabrał je nawet do pracy, ale tego akurat Adell nie pochwalała. On się uczył, ona się uczyła, to ich pierwsze dziecko. W głębi duszy bardzo się cieszyła z tego, że mały, różowy bobas urodził się silny i zdrowy, ale przysparzało to wielu problemów, zwłaszcza jej. Jeden z jej ludzi miał nawet czelność prosić ją o tymczasowe przekazanie dowództwa na czas ciąży, ale spotkał się ze stanowczą i gniewną odmową. Bezczelność! Poruszała się trochę wolniej, czasami zaskakiwała kucharza garnizonowego, ale poza tym nie było większych problemów… Od czasu narodzin wiele zmieniło się w ich życiu, ale Adell nie chciała oddawać pozycji Żerczyni, nie zapomniała o tym co zrobiły jej demony i nigdy nie zatrzyma się w swoich staraniach by je tępić. Auć – skrzywiła się i spojrzała na bardzo zadowolone z siebie dziecko – no, odbij sobie i czas spać urwisie.
Innym razem
Wnętrze niewielkiej karczmy rozświetlał świec i ognia w kominku. Było późno, ale mimo to nie było tu wiele ludzi. W kącie siedziała garstka strażników, niedaleko lady trójka przeszukiwaczy, kilku pastuszków. Za kontuarem stała uśmiechnięta dama z dzieckiem posadzonym na ladzie, i opowiadała mu jakąś historyjkę. Była tym tak bardzo pochłonięta, że nie zwracała uwagi na resztę, ciekawskie spojrzenia strażników i pastuszków, ani okazjonalne krzyki podwładnych, których przecież już znała tak długo i byli towarzyszami broni. Wśród nich był tylko jeden chłystek, niedawno dołączył do przeszukiwaczy – doskonały łucznik, sierota z pobliskiego miasta.
Całkowite pochłonięta opowieścią baśnią o zimowej damie wyprostowała się nagle i stłumiła okrzyk zaskoczenia, kiedy czyjaś ręka z mało dyskretnym klapnięciem wylądowała na jej pośladku. Szybkie spojrzenie na żołnierzy, którzy zajęci byli swoim piwem, potem na jej ludzi, którzy zdawali się nic nie zauważyć. Problem z tym, że oni widzieli wszystko, taki mieli zawód. Odwróciła się do męża i posłała mu chłodny uśmiech.
– Policzymy się w domu – wyszeptała mu do ucha i wróciła do przerwanej historyjki. Twarz mężczyzny przybrała nieco inny wyraz i bardzo szybko wycofał się do kuchni. Chwilę po tym zajściu kobieta wyszła z dzieckiem. Dwójka przeszukiwaczy w końcu nie wytrzymała i parsknęła śmiechem, ocierając łzy z oczu, młodszy z nich przyglądał im się niepewnie.
– Myślicie, że bardzo ma… no wiecie – zapytał nieśmiało młodszy – no wiecie?
– Bardzo – odparł brodaty przeszukiwacz – dalej nie wiem jak to się stało, że ten karczmarzyna skradł serce naszej pani kapitan i jeszcze nie uciekł przerażony. Przecież ona go musi terroryzować w domu!
– Tak, racja – wtrącił się trzeci – jestem pewny, że w łożu, między nimi spoczywa miecz, żeby ich nic nie kusiło, chyba, że najdzie ją ochota. Tak bardzo lubi dowodzić i kazać ludziom robić pod swoje dyktando, że bym się nie zdziwił.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem i do środka zajrzała Adelle. Zmierzyła chłodnym spojrzeniem trójkę przy stoliku, paraliżując ich wzrokiem.
– Jutro o siódmej u mnie w gabinecie, tak się składa, że szukałam ochotników do pewnej dalekiej podróży przez góry. Lepiej weźcie coś ciepłego, podobno przesmyku mrozu stoją już zamarznięte figury ludzkie, nie chciałabym żebyście pomarzli po drodze.
Kiedy wyszła, między strażnikami z ręki do ręki przeszły monety. Przeszukiwacze wyszli w milczeniu wkrótce potem.
Kiedyś na placu treningowym
Czterech przeszukiwaczy stało przy swoich rumakach i rozmawiało półgłosem. Niechybnie trójka właśnie wróciła ze zwiadu, bo ubrania mieli ubrudzone i mokre, a trzeci był na doczepkę.
– Zdaje się, że Adell znów jest w ciąży, rozstawia ludzi po kątach, łatwo wpada w gniew i zlała dzisiaj młodzika na treningu.
– Jesteś pewien, może to po prostu kiepski okres – zapytał elf, przecierając zmęczone oczy – już nie takie rzeczy robiła.
– A kiedy podczas okresu zamawiała rybę na słodko, albo kraby w miodzie – zapytał tamten i splótł ręce na piersi – mówię wam, na bank będzie kolejny bachor.
– I tak dopiero trzecie, dziwię się, że pęcznieje tak rzadko, podobno nie daje biednemu mężulkowi wypocząć – wtrącił się łucznik – może to jej strategia, która ma doprowadzić by pozbył tego bębna? Ona taka gibka i atletyczna, a on nieco przybrał ostatnio na wadze.
Cała czwórka zaśmiała się i ruszyła w kierunku stajni, gdzie zostawili konie i po chwili skierowali się do karczmy. Oni nie mieli żon na głowie, nie musieli się martwić o nie. Zwłaszcza takich żon, które zamiast przynosić rano świeży bochenek chleba, chwaliły się kolejnymi bliznami albo trofeami.
Pewnego wieczoru
Gdybym tylko urodziła się mężczyzną – pomyślała Adell trzymając płaczące dziecko przy piersi, tuląc je do siebie i rytmicznie bujając się by je uciszyć – może robiłabym teraz coś prostszego niż uciszanie dziecka, na przykład patrolowała okoliczny las, podobno pojawił się tam wilkołak. Trochę nie nasza beczka, ale i tak trzeba się pozbyć tego plugastwa. Kobieta odziana w luźną, granatową suknię z rozpinanym dekoltem odgarnęła kasztanowe włosy z ramienia, usiadła na krześle i zaczęła karmić dziecko piersią, krzywiąc się lekko kiedy co jakiś czas zacisnęła bezzębne dziąsła na sutku. Korzystając z nieuwagi swojego synka, który był zbyt zajęty ssaniem, przejrzała kilka raportów i nabazgrała parę słów – tak trudno pisało się z dzieckiem na rękach! Później je położę spać i odpiszę dowódcy fortu – młoda matka miała kilka skutecznych taktyk jak uśpić dziecko, po jedzeniu zwykle chwilę jeszcze coś robiło i do spania, najskuteczniejsza taktyka póki co. Bała się pomyśleć co będzie, kiedy zacznie ząbkować.
Mąż siedział dziś do późna w karczmie, musiała zatem siedzieć w domu. Chyba dobrze znosił fakt, że to on częściej musiał siedzieć z dzieckiem, parę razy zabrał je nawet do pracy, ale tego akurat Adell nie pochwalała. On się uczył, ona się uczyła, to ich pierwsze dziecko. W głębi duszy bardzo się cieszyła z tego, że mały, różowy bobas urodził się silny i zdrowy, ale przysparzało to wielu problemów, zwłaszcza jej. Jeden z jej ludzi miał nawet czelność prosić ją o tymczasowe przekazanie dowództwa na czas ciąży, ale spotkał się ze stanowczą i gniewną odmową. Bezczelność! Poruszała się trochę wolniej, czasami zaskakiwała kucharza garnizonowego, ale poza tym nie było większych problemów… Od czasu narodzin wiele zmieniło się w ich życiu, ale Adell nie chciała oddawać pozycji Żerczyni, nie zapomniała o tym co zrobiły jej demony i nigdy nie zatrzyma się w swoich staraniach by je tępić. Auć – skrzywiła się i spojrzała na bardzo zadowolone z siebie dziecko – no, odbij sobie i czas spać urwisie.
Innym razem
Wnętrze niewielkiej karczmy rozświetlał świec i ognia w kominku. Było późno, ale mimo to nie było tu wiele ludzi. W kącie siedziała garstka strażników, niedaleko lady trójka przeszukiwaczy, kilku pastuszków. Za kontuarem stała uśmiechnięta dama z dzieckiem posadzonym na ladzie, i opowiadała mu jakąś historyjkę. Była tym tak bardzo pochłonięta, że nie zwracała uwagi na resztę, ciekawskie spojrzenia strażników i pastuszków, ani okazjonalne krzyki podwładnych, których przecież już znała tak długo i byli towarzyszami broni. Wśród nich był tylko jeden chłystek, niedawno dołączył do przeszukiwaczy – doskonały łucznik, sierota z pobliskiego miasta.
Całkowite pochłonięta opowieścią baśnią o zimowej damie wyprostowała się nagle i stłumiła okrzyk zaskoczenia, kiedy czyjaś ręka z mało dyskretnym klapnięciem wylądowała na jej pośladku. Szybkie spojrzenie na żołnierzy, którzy zajęci byli swoim piwem, potem na jej ludzi, którzy zdawali się nic nie zauważyć. Problem z tym, że oni widzieli wszystko, taki mieli zawód. Odwróciła się do męża i posłała mu chłodny uśmiech.
– Policzymy się w domu – wyszeptała mu do ucha i wróciła do przerwanej historyjki. Twarz mężczyzny przybrała nieco inny wyraz i bardzo szybko wycofał się do kuchni. Chwilę po tym zajściu kobieta wyszła z dzieckiem. Dwójka przeszukiwaczy w końcu nie wytrzymała i parsknęła śmiechem, ocierając łzy z oczu, młodszy z nich przyglądał im się niepewnie.
– Myślicie, że bardzo ma… no wiecie – zapytał nieśmiało młodszy – no wiecie?
– Bardzo – odparł brodaty przeszukiwacz – dalej nie wiem jak to się stało, że ten karczmarzyna skradł serce naszej pani kapitan i jeszcze nie uciekł przerażony. Przecież ona go musi terroryzować w domu!
– Tak, racja – wtrącił się trzeci – jestem pewny, że w łożu, między nimi spoczywa miecz, żeby ich nic nie kusiło, chyba, że najdzie ją ochota. Tak bardzo lubi dowodzić i kazać ludziom robić pod swoje dyktando, że bym się nie zdziwił.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem i do środka zajrzała Adelle. Zmierzyła chłodnym spojrzeniem trójkę przy stoliku, paraliżując ich wzrokiem.
– Jutro o siódmej u mnie w gabinecie, tak się składa, że szukałam ochotników do pewnej dalekiej podróży przez góry. Lepiej weźcie coś ciepłego, podobno przesmyku mrozu stoją już zamarznięte figury ludzkie, nie chciałabym żebyście pomarzli po drodze.
Kiedy wyszła, między strażnikami z ręki do ręki przeszły monety. Przeszukiwacze wyszli w milczeniu wkrótce potem.
Kiedyś na placu treningowym
Czterech przeszukiwaczy stało przy swoich rumakach i rozmawiało półgłosem. Niechybnie trójka właśnie wróciła ze zwiadu, bo ubrania mieli ubrudzone i mokre, a trzeci był na doczepkę.
– Zdaje się, że Adell znów jest w ciąży, rozstawia ludzi po kątach, łatwo wpada w gniew i zlała dzisiaj młodzika na treningu.
– Jesteś pewien, może to po prostu kiepski okres – zapytał elf, przecierając zmęczone oczy – już nie takie rzeczy robiła.
– A kiedy podczas okresu zamawiała rybę na słodko, albo kraby w miodzie – zapytał tamten i splótł ręce na piersi – mówię wam, na bank będzie kolejny bachor.
– I tak dopiero trzecie, dziwię się, że pęcznieje tak rzadko, podobno nie daje biednemu mężulkowi wypocząć – wtrącił się łucznik – może to jej strategia, która ma doprowadzić by pozbył tego bębna? Ona taka gibka i atletyczna, a on nieco przybrał ostatnio na wadze.
Cała czwórka zaśmiała się i ruszyła w kierunku stajni, gdzie zostawili konie i po chwili skierowali się do karczmy. Oni nie mieli żon na głowie, nie musieli się martwić o nie. Zwłaszcza takich żon, które zamiast przynosić rano świeży bochenek chleba, chwaliły się kolejnymi bliznami albo trofeami.