A co mi tam...
Zdając sobie sprawę, że oto nadchodził dla niego czas próby, przestał szczerzyć głupio gębę jak niespełna rozumu, rozluźnił ręce, opuścił powieki i wyciszył co by wprowadzić w odpowiedni nastrój. Jego myśli zamilkły, nieistotny dla percepcji świat rozmył się, ustępując nieprzeniknionym mrokom świadomości. Był sam. Cisza okalała go ze wszystkich stron jak bezlitosne morze samotną wyspę, wtem wydał z siebie kilka ledwie słyszalnych słów, niby modlitwa:
-
Garonie do ciebie wznoszę swe błagania, o siewco zgiełku, opiekunie szaleńców, przyjacielu wywrotowców. - zaczął prawie nie poruszając ustami -
Ty wiesz, że życie to ciągła zmiana, a bez zmiany nic nie może istnieć. - rozłożył ręce na boki jakby gotów, by kogoś przytulić, jednocześnie kontynuując -
Oto oddaje się w ręce twoje, patronie kłamstwa i prawdy, gotów by zmieniać świat w twym imieniu. Początkiem chaos i końcem chaos.
Powoli otworzył oczy.
Nie uśmiechał się, nie wydurniał - był tak poważny, jak umiał. Przekręcił głowę do góry łypiąc jakby złowrogo na elfa, choć w jego głosie nie dało się słyszeć śladu gniewu:
-
Ruszam przodem. - rzekł -
Po wszystkim widzimy się przy kuźni. Pamiętasz? - nie czekając na odpowiedź, dodał krótkie, acz twarde:
-
Powodzenia.
Podszedł nieśpiesznie do ściany budynku po prawej, nasunął na twarz surową maskę, kaptur, zgarbił nieznacznie i począł wspinać na sam szczyt, przypominając przy tym bardziej zwierze, niż istotę rozumną. Powoli, bez zbędnych ruchów pokonywał kolejne piętra, omijał okna, niestabilne rynny, stare płytki. Musiał być ostrożny, żeby nie zaalarmować o swojej obecności nikogo w okolicy, wszak zakładał od początku anonimowość, bo wzmagała panikę jak nic innego.
"Najstarszym i najsilniejszym uczuciem znanym ludzkości jest strach, ma się rozumieć, a najstarszym i najsilniejszym rodzajem strachu jest strach przed nieznanym, ot co." - wytłumaczył w myślach swe działania sam przed sobą młody Verg. Wznosił się tak jeszcze coraz wyżej siłą goblinich pazurów i ludzkich mięśni, bo chciał mieć dobry widok na okoliczne dachy, a dotarłszy na samą górę, schylił się i jeszcze raz przyjrzał jakby wypatrując ewentualnego zagrożenia. Uświadamiając sobie wreszcie, że w najbliższej perspektywie czasowej nic mu nie grozi zdjął powoli z ramienia łuk, wypatrzył niespiesznie swój pierwszy cel, dom alchemika, licząc po cichu na to, że wewnątrz domostwa mogły znajdować się łatwopalne, czy nawet wybuchowe substancje. Sięgnął nasz zielony terrorysta po magiczną strzałę, nałożył na cięciwę, naciągnął, przymrużył jedno oko i z możliwą sobie precyzją wystrzelił pocisk w kierunku okna na wyższym pułapie.
-
To za wszystkie zioła i wywary, które sprzedajecie mi po zawyżonych stawkach, łajdaki. - szeptał do siebie, choć w głowie mówił do wszystkich tych, którzy mogli wpisać się w ten obraz. Przymierzył się w dom bankiera.
-
To za wyzyskiwanie mi podobnych.
Gdy sięgnął celu, uniósł dłoń i wyłącznie dla samego gestu pstryknął palcami w tym samym czasie uruchamiając "magiczny zapalnik". Chciał wywołać dwie potężne eksplozje jak najbliżej garnizonu, tak, aby wyciągnąć kogo się da ze środka. Upewniwszy się wreszcie, że istnieje taka sposobność Arno w zamiarze miał przeskoczyć na dach po drugiej stronie ciasnej (?) uliczki, usytuować się w wygodnym, możliwie dyskretnym miejscu na budynku straży i oddać dwa kolejne strzały w stronę nieruchomości księgowego, które eksplodować miały niedługi czas później.
Licząc, że dotychczasowymi staraniami przypali i zdewastuje kilka istotnych punktów miasta, Arno, planował wbić jeszcze trzy strzały w sam garnizon licząc po cichu na zawalenie dachu i pogrzebanie żywcem niespodziewającej się niczego rezerwy, a przy tym ich rynsztunek, konie, słowem, wszystko, co tylko mieli w zanadrzu na gagatków takich jak on. Osobiście zamierzał przed samym wybuchem wskoczyć na którąś z wielu rynien, ześlizgnąć się po niej jak po rurze strażackiej i czmychnąć czym prędzej w mrok kierując w stronę znanej sobie kuźni. Gotów był w czasie ucieczki wystrzelić w stronę ewentualnie nadciągających wrogów, aby w zamiarze eksplodować przeciwnika wywołując przy tym chmurę krwi mieszaną z wnętrznościami denata i pod taką zasłoną zmienić drogę (zmierzając cały czas w to samo miejsce jednak dłuższą trasą). Na koniec liczył, że zostawi po sobie pogorzelisko, jakiego Oros dawno nie widziało. O ile z bezpiecznej odległości obserwując zamieszanie miał szanse na chwilę wytchnienia, spojrzał na swe dzieło, szepcząc o znowu:
-
Życie to ciągła zmiana, a bez zmiany nic nie może istnieć. Początkiem chaos, końcem chaos. Oto moja ofiara.
Teraz, czekał go napad, czas wracać do swoich.