Lata mijały, a w życiu Breny nie nastąpiło zbyt wiele. Brudna robota zawsze znajdowała swego pracownika, i choć nie świadczyło to o prowadzeniu wdzięcznego życia, ona parła naprzód, zgarniając pieniądze za wykonaną pracę, śpiąc od zajazdu do zajazdu... po prostu trwając w tym, co robiła najlepiej. To zabicie utopców nieopodal wioski nad jeziorem, to wyplenienie kilku nieumarłych, którzy najwyraźniej zerwali się ze smyczy jakiemuś nieudolnemu apostacie, to znowu zarżnięcie jakiejś wielkiej abominacji zabijającej kupców na trakcie- było tego trochę, a żeby uczynić całość mniej znośną, często płacono za to wszystko na prawdę marnie.
Był też jednak okres, kiedy kobieta potrzebowała czasu dla siebie, a to oznaczało ponowną wizytę w siedzibie zakonu, celem odzyskania duchowej równowagi. Zresztą, co by dużo nie mówić, pomimo wszelkich wcześniejszych niesnasek wywołanych temperamentem Breny, mnisi powitali ją z otwartymi ramionami, oferując celę klasztorną oraz opierunek. Była u siebie. Tam, gdzie mogła czuć się bezpiecznie.
Niestety, przeszłość zawsze stanowiła część układanki życia i nigdy nie pozostanie od niej oderwana. Poszukiwaczka przygód miewała po nocach koszmary, a związane z nimi wspomnienia potwornego losu jaki wiodła do momentu rozstania z karawaną niewolników gnębiły ją za każdym razem, gdy składała głowę do snu, i znowuż podnosiła, czując jak po plecach przebiegają jej dreszcze, a ciarki galopują po powierzchni skóry, przywodząc na myśl ukłucia malutkich, lodowych igiełek.
Uwadze opata nie umknęła ta sytuacja i postanowił, że Brena nie powinna być w takiej sytuacji sama.
Postanowił, że przydzieli jej... uczennnicę. Zahrę Tano.
Zahra podobnie jak Brena również miała ciężko, choć nie tak, jak jej nowa mistrzyni. Pochodziła z domu pełnego przemocy, w którym ojciec notorycznie bił matkę, aż w końcu, pod wpływem alkoholu, dokonał jej żywotu co zaowocowało tym, że już za dziecka uciekła z domu. Obecnie, miała może dwadzieścia wiosen. Niewiele, lecz wystarczająco, by móc ruszyć w świat i służyć pomocą tej, której głos miał prawdopodobnie nigdy nie rozbrzmieć. Zaraz potem, wyruszyły.
W chwili obecnej siedziały obydwie pośród ruin dawnej twierdzy, bardzo daleko od zakonu. Tuż przy płomieniach wielkiego ogniska, wieczerzając przy drewnianej misie suszonych daktyli (ostatnich, jakie zostały z prowiantu na drogę), jednej figi i młodej sowy, którą udało się odkupić za grosze od myśliwego wracającego z polowania. Był wieczór, pomiędzy murami świszczał wiatr wygrywający melodie dawnej świetności tego miejsca, a wam pomimo rozpalonych płomieni było nieco zimno- na tyle, że nawet Stokrotek drżał od czasu do czasu, leżąc nieopodal Breny i skubiąc ostatnie źdźbła trawy jakie jeszcze zostały w zasięgu jego łba. Ważne też, iż czas was nie naglił, a celu podróży jako takiego chwilowo nie było- ot, aby dotrzeć do najbliższej wioski, gospody lub miasta. Nic nie zapowiadało, by tego wieczora miało się wydarzyć coś szczególnego...