Re: Trakt kupiecki

16
Dziewczyna na pozdrowienie odpowiedziała borsuczym wzrokiem, fuknęła cicho, patrząc, czy rycerze aby ma pewno czynią, jak obiecali i odjeżdżają przykładnie, odczekała swoje. Wyklęła się na herbowe matki, siostry i trzy pokolenia wstecz, gdy już znaleźli się w bezpiecznej uszom odległości. Ze złością żgnęła konia ostrogą i ruszyła naprzód, nawet nie obracając głowy. Dopiero głos towarzysza wyrwał ją z rozmyślań o rozmaitymi technikami rozkwaszonych buźkach wszystkich Buzdyganów, jakich ziemia z udręką nosiła. Oraz buzdyganowych ludzi. Mało nie zakrztusiła się na słowa wędrownego rycerza, składającego uznanie rozsądkowi zbójniczki. Nie zaprzeczyła jednak, nadrobiła miną.

Jasne, że rozsądna. Na durną wyglądam? — odburknęła. — Były ich pieprzone dwie chorągwie, a nie wszystkim lza się potykać choćby z jednym takim, zakute pały w lśniących blachach... Bohaterzy, psia mać, jadą w płytach na jedną obdartą hucpę z traktów... A słychać ich ze stajania! — nafurczała się i zamilkła po chwili, nie będąc po spotkaniu w lepszym humorze, niźli jej kompan. Przygryzła wargę, myśląc jednak o ostrzeżeniu, pozostawionym przez Jednorożca. Miał trochę racji. Tępy Buzdygan też. Nawet mała grupa na dwoje ludzi, to było cholernie dużo i mogliby źle skończyć, gdyby banda przyczaiła się gdzieś na przedzie, podle gościńca. Niewykluczone, że nie dali wypłoszyć się całkiem przez przejeżdżających zbrojnych.

Lepiej je szczędzić — mruknęła do mężczyzny, ściągając lekko wodze ogiera. — Miasto nigdzie się nie ruszy, a wasz Ronnet nie tak głupio gadał, konie mogą się jeszcze nabiegać. Zaraza, oby jednak nie grasowali... i nie mieli łucznika. Sukinsyny szyją w plecy bez litości. — Patrzyła przed siebie, w pusty i grzany słońcem gościniec, jakby nieco uważniej i czujniej, niż zwykle. — W razie potrzeby, będzie można dać w bok, w las. Ci na traktach zwykle wiedzą, że ludzie uciekają drogą i nierzadko w mniej, niż staję, czeka zasadzka. Gonią tak w martwy punkt. Dopiero potem obskakują. — Licho skrzywiła się leciutko. O nieszlachetnej sztuce zbójectwa wiedziała niemało, choć w swojej zgrai, naprawdę niezgorszej, udanej, mogli wtedy pozwolić sobie na większą kapryśność. Nie ruszali zwykłych podróżnych, nie urządzali sobie z tego krwawej rozrywki, gwałtów, okrucieństw. Zwykle nie zabijali też, gdy nie było potrzeby. — Ale to pewnie wiesz, skoro sam się włóczysz.

W końcu umilkła, spochmurniała. Liczyła, że obejdzie im się bez lądowania w niebezpieczeństwie, lecz nie tylko to ją martwiło. Znała jeszcze niektóre grupy panoszące się na prowincji, nawet po wielu zmianach w ich składzie. Te były częste, zwłaszcza w czasie wojny, gdy napływała świeża krew: dezerterzy, młodziki zwiewające z poboru i ci, którzy w chaosie widzieli okazję, by bandyctwo uszło płazem. Niewykluczone, że po kupieckim trakcie kręciły się jeszcze jakieś znajome twarze. A to mogło znaczyć dobrze, lub mogło cholernie, straszliwie źle. U paru starych znajomków wciąż miała nieco szacunku. Ale nie tylko takich ryzykowała spotkać.

Re: Trakt kupiecki

17
Daimon spojrzał na nią dziwnie, kiedy tak opowiadała o bandyckich zwyczajach, ale w końcu wzruszył tylko ramionami i skinął głowa.

- Masz rację, nie ma co męczyć zwierzaków.

Jechali spokojnie, wciąż widując na szlaku bardzo mało podróżnych. Widać wieść o bandytach rozniosła się i im niżej słonko wędrowało po niebie, tym mniej ludzi i nieludzi spotykali. W końcu horyzont zaróżowił się, oznajmiając rychłe zakończenie dnia, a rycerz oznajmił, że lepiej zatrzymać się już na noc.

- Rozpalimy ognisko tuż przy trakcie, nie będziemy ryzykować wchodzenia w las. Nie mam też zbyt wiele do jedzenia, poza soloną wieprzowiną, ale mam nadzieję, że popita winem nie będzie sprawiała dużej trudności.

Zsiadł w konia i zajął się rozkulbaczaniem go. Rzucił juki i rząd w jedno miejsce, a potem zarzucił derkę na grzbiet zwierzaka i pozwolił mu skubać spokojnie trawę. - Idę po jakiś chrust - rzucił tylko, aby po chwili zagłębić się w las. Wciąż wydawał się być zły.

Licho zajęła się Ogryzkiem na spokojnie i usiadła, czekając na powrót mężczyzny. Pierwsze zimne powiewy dosięgnęły jej skóry, przyprawiając o drżenie. Daimon wrócił za jakiś czas i bez słowa zaczął rozpalać ognisko za pomocą hubki i krzesiwa. Poszło mu nadzwyczaj sprawnie i po chwili cieszyli się wesoło strzelającym w górę ogniem. Wesołości nie dało się jednak przypisać rycerzowi.

- Jak dobrze pójdzie - zaczął smętnym tonem - jutro będziemy w obrębie terenów Oros. Tam żadni bandyci nie będą nam zagrażać. Jak znam tamtejszych rajców miejskich, prędzej wstąpią do zakonu Sakira, niż zezwolą na burdy i walki na ich ziemiach. Potem do Oros będzie już z górki. Na noc proponuje warty, żeby nas nie zaskoczyli. Nawet, jeżeli nasze szanse są niewielkie, to przynajmniej nie damy się zarżnąć jak świnie.

Wyciągnął bukłak wina i podał jej najpierw.

- Co zamierzasz potem? Kiedy już trafisz do miasta?

Re: Trakt kupiecki

18
Dziewczyna rozsiadła się wygodnie na wymoszczonym wcześniej posłaniu, skrzyżowała nogi, twarz odwróciła od ognia, żeby nie dmuchał dymem. Nie podobał się jej pomysł nocowaniu tuż, tuż, podle gościńca i świecenia płomieniami, jak zaproszeniem na zbójecki żer. Przestała się boczyć, kiedy pod nosem zachlupotał bukłak. Upiła kilka solidnych, soczystych łyków, spragniona wina, jak ryba świeżej wody, nim z żalem oddała napitek właścicielowi. Wzruszyła ramionami na pytanie. — Nie wiem. Muszę wiedzieć? Pojęcia nie mam — zamyśliła się chwilę, tak poważna i rozważna, jak umiała. Czyli licho. — Nie, naprawdę nie wiem. Dobrze byłoby jakoś się ustawić i uszykować na zimę, jeśli okazja pozwoli. Tu wydać, tam zarobić, wyhulać się... Zaraza, nie mam żadnych planów. Ty masz?

Wezmę pierwszą zmianę i obudzę cię, kiedy mnie zmorzy. Jak zostawisz trochę tego mięsa. I bukłak — stwierdziła, kładąc subtelny nacisk na ostatnie, ale po ich małym obozowisku wodząc niewinnym wzrokiem. Małej, z buzią szczupłą i oczami wielkimi, jak u dziecka, rzeczywiście zwykle szło jej całkiem nieźle, udawać niewinną i jak ładnie wyrażał się mężczyzna, czystą w zamiarach. Przynajmniej, póki nie otwierała ust. — Niech i będzie solone. Gorsze rzeczy jadałam, kiedy głód zajrzał w oczy. Jadłeś kiedyś owies, rycerzu? Nie chleb, a sam owies, zalany wodą i gnieciony z siemieniem, jak dla konia? Ha, widać, że nie. Grosza ci pewnie nigdy nie brakuje. Ale, cholera, w sumie nie polecam.

Wyszczerzyła się krnąbrnie i dla wygody odjęła żelastwo od pasa, brzeszczot wyciągnęła i złożyła na pochwie w trawie, tuż obok, tak, by mieć go pod ręką w mgnieniu oka. Liczyła, że przyszczęści im się spokojna noc, ale nie miała złudzeń. Gdyby sama, grasując, wypatrzyła dym na trakcie, już spinałaby konia.
Może kogoś zdążyli zrabować, pomyślała. Pochlali i leżą pokotem w jakimś jarze... Albo nacięli się na Buzdygana i jego zakutą kompanię... Buzdygana zdążyli opłazować po pysku, nim ich zbrojni roznieśli na mieczach...

Re: Trakt kupiecki

19
- Nie, nie musisz - powiedział, przejmując od niej bukłak. - Ja też nie. Ale chyba odwiedzę pewnego znajomka, a potem pojadę do domu jeszcze przed zimą. Do żony i córki. I tak niczego nie udało mi się osiągnąć. Bukłak masz tutaj, pij do woli, mięso kładę przy ognisku, niech choć trochę się ogrzeje.

Po tych słowach położył się na derce i wciągu kilku chwil zasnął. Licho została sama, wpatrując się w bezchmurne niebo. Było jej trochę zimno, ale wesoło trzaskający ogień dawał ciepło, które pozwalało jej czuwać.

Zamyśliła się nad przeszłością i, co było do niej niepodobne zupełnie, nad przyszłością. Zastanowiła się, co będzie po dotarciu do Oros, pytanie Daimona zakiełkowało w niej. Być może poszuka jakiejś niezobowiązującej roboty? Wszak dla ludzi wszechstronnie uzdolnionych, jak ona, praca znajdzie się wszędzie, nawet tam. Magowie przecież potrzebują od zawsze ludzi do czarnej roboty. Zastanowiła się też nad powrotem do zbójectwa. Gdyby nawiązać jakieś stare kontakty, dostać się do dobrej, pewnej kompanii, wrócić na trakt... Myśl była kusząca, ale jednocześnie dziwnie niepokojąca, kiedy obok spał rycerz z Summerled. Cóż, właściwie, to tylko podróżujemy razem, pomyślała. Po dojeździe do miasta ich drogi miały się rozejść na zawsze.

Około północy szturchnęła Daimona. Bukłak był już do połowy pusty, kilka pasków mięsa również zniknęło. Rycerz, ledwie dotknięty, natychmiast otworzył oczy. Wyglądał na rozbudzonego. Podniósł się i mruknął, żeby się zdrzemnęła, co postanowiła uczynić. Na całe szczęście, sen miała mocny. Nie obudziła się aż do rana.

To nie Daimon swoim krzątaniem, ani Ogryz prychnięciem, ale ćwierkanie ptaków ją obudziło. Wydawało jej się przez chwilę, że śni. Słońce świeciło mocno, zmartwienia i problemy przez chwilę były tylko gdzieś z tyłu głowy. Dopiero poddenerwowany głos rycerza wyrwał ją z błogiej nieświadomości.

- Wstawaj, Licho. Chce jak najszybciej przekroczyć miejskie mury.

Wstała więc i zaczęła pakować się w pośpiechu. Szybko zwinęła wszelkie toboły, przytroczyła je do siodła i po chwili oboje jechali już traktem, rozglądając się na boki. Rozmawiali mało, dziewczyna miała wrażenie, że jest obserwowana, co ani trochę się jej nie podobało i utrudniało podziwianie pięknych widoków, jakie niosła ze sobą jesień.

Po południu Daimon lekko się rozluźnił, ramiona opuścił, a na twarzy, miast wyrazu ciągłego skupienia, pojawił się uśmiech.

- No, dobra, chyba nam się udało, mała. Widzisz te słupy? - Wskazał drewniane kołki pomalowane niebieską farbą. - To już ziemie Oros. Szybko nam poszło. Cholera, miałem moment, że...

Urwał nagle i krzyknął, raczej ze zdziwienia niż bólu. Obrócił konia, a Licho zauważyła, że z uda wystaje mu strzała. Chciała coś powiedzieć, ale poczuła szarpnięcie w barku, które wyrwało ją z siodła. Twardo, z trzaskiem, łupnęła biodrem o ziemię, a spłoszony Ogryz stanął dęba i uciekł w kierunku, z którego przybyli. Wstała ze stęknięciem bólu i dostrzegła, że w lewym ramieniu zieje krwawa dziura. Strzała, jakimś cudem, przeszła przez tkankę mięśniową na wylot, nie ocierając się nawet o kość.

Z lasu z krzykiem wypadła grupa zbrojnych, odzianych w skóry i futra. Niejednolite ubrania i najróżniejsza broń jasno dowodziły, że nie jest to regularny oddział. Biegnący na czele bandyta, uzbrojony w długą włócznie, wbił ją w klatkę piersiową wierzchowca Daimona. Biedne zwierzę podniosło się tylko po to, by paść na ziemię. Sam rycerz wcześniej zdołał wyciągnąć nogę ze strzemion i w ostatniej chwili odtoczył się na bok. Strzała wciąż tkwiła mu w nodze.

Licho zdążyła ujrzeć jeszcze, jak zwinnie uchyla się przed ciosem drzewca i oszczędnym cięciem w szyje pozbawia bandytę życia. Już zmierzali ku niemu kolejni, ale dziewczyna miała swoje zmartwienia. W jej stronę biegł olbrzymi, barczysty mężczyzna z dwuręcznym toporem w dłoni, a jego śladem podążał niższy, z kiścieniem. Obaj mieli na sobie stalowe hełmy. Topornik wykonał potężny zamach znad głowy w jej stronę, ale ona, sama nie wiedziała kiedy, dobyła już swój lekki, elfi brzeszczot. Lewe ramie miała przebite, ale to prawą ręką walczyła. Krew w niej wrzała, nie czuła więc jeszcze bólu. Nawet tego w biodrze, spowodowanego upadkiem.

Re: Trakt kupiecki

20
Durny koń! Teraz musiał!
Psiocząc i klnąc na ból, i na skretyniałego ogiera, Licho skoczyła z powrotem na nogi, w locie, w mgnieniu oka, bez zastanowienia się wyszarpując klingę. Trafiła w czas, zaszarżowało na nią dwóch mężczyzn. Zbóje, ni chybi. Nie tyle po samym zdekompletowanym rynsztunku dało się poznać, co po niemożliwym do pomylenia z niczym innym smrodzie od dawna nieprzeproszonego z wodą chłopa, siedzącego tygodniami przy żelazie po kniejach i krzakach.

Zaciskając palce na rękojeści i opuszczając się nisko w kolanach, dziewczyna odruchowo przerzuciła ciężar ciała na sprawniejsze biodro, drugą stopę cofnęła z szurnięciem na zakroczną, zwrócona do przeciwnika bokiem. Widziała wszystko między uderzeniami serca. Widziała potężny topór, wzniesiony zza hełmu. Widziała napięte mięśnie na ramionach, gotowych do uderzenia z góry, wbrew, na głowę i pierś dziewczyny. Widziała poszczerbione ostrze, opadające rychło, żeby jednym rąbnięciem położyć ją do ziemi... Nie rzuciła się tedy naprzód. Napięta jak struna, przeczekała i pozwoliła mu skrócić dystans, świadoma, że ma dookoła dość otwartej przestrzeni do manewru i że bandyta, choć silny jak tur, był od niej wolniejszy. Zamierzała zgubić go jego własną brutalnością. W dogodnej chwili odwinąć się bokiem spod opadającej broni, nabierając impetu z doskoku, z lekkiego skrętu tułowia. Siec szeroko, od środka głowni po sztych miecza, manewrując lekkim ostrzem z samego nadgarstka, a mijając go prawą flanką na wypadek chybienia, gotowa w chwilę zmienić krok, wciągać brzuch, jak mawiał Bren, do zwinnego uniku.

Manewr wymagał jaj i co gorzej, wspomożenia się lewym ramieniem, osłabionym, broczącym w koszulę krwią. To prawe jednak brało na siebie impet cięcia, mogła tedy dać radę. Gdy się nie miało w mięśniach i w krzepie, nie było lepszej techniki, niż prześcignąć takiego wyrwidęba i uskakując mu spod oręża, samej kąsać, jak żmija, nim zdążyłby znowu poderwać upiorne toporzysko po chybionym ciosie. Nie było lepszej. Poza ucieczką. Tę jednak wykluczały śmigające wcześniej w powietrzu drzewce, dla których plecy rejterującej byłyby jak malowana tarcza.

Rosłemu mężczyźnie pozwoliła skrócić dystans, lecz na sapiący tuż, tuż, za topornikiem kiścień, mogło się to srogo nie zdać. Nie dostała nigdy podobnym narzędziem, ale słyszała, że bolało jak diabli. Wręcz gnaty łamało. Mgnienie oka poświęcając na przyjrzenie się niższemu z mężczyzn, była gotowa do płynnego przejścia z jednego ruchu w kolejny, do odbicia tanecznie spoza jego zasięgu, umykając wywijającej w powietrzu z sykiem i brzękiem, najeżonej kuli. Bandyta wydawał się szybszy i zręczniejszy, niż jego kompan, niechybnie drobniejszy, dłonie zaś zaciskał na lżejszym orężu, lecz miała tylko przypuszczania. Przypuszczenia nie wymachiwały kiścieniem. Zbójcznika wolała nie myśleć tedy nad każdym pojedynczym krokiem. Myślenie trwało. Śmierci zaś starczył ułamek sekundy. Zwykle odpowiadała odruchami, bezbłędną pamięcią mięśni, wyuczoną przez lata, reagując w locie, instynktownie, dopasowując każdy krok do przeciwnika tak, by nie dać mu złapać tchu. Szykowała się na dynamiczne starcie, na zapląsanie po kurzącym, ubitym trakcie, to uwijając się na brzęk łańcucha, to przypadając znowu i mierząc ostrzem, sztychem brzeszczotu, w miękkie. Liczyła milcząco, że kiścień nie należał do doborowo szkolonych w machaniu swym narzędziem i szybko położyłby się jakimś błędem. Szybciej niż ona. Na tym wszak cała ta zabawa polegała. Gdyby zaś był i wiedział, co czynił, to i takich dało się spróbować wziąć podstępem, wykorzystać odruchy z wojaczki szybkim zwodem wymierzonym we wrażliwe każdemu chłopu miejsce, używając sobie tej przewagi, że choć broń bandyty zdawała się do szerokich zamachów, do zasłony gorzej. Z finty poderwać ostrze do płaskiego rąbnięcia w tętnicę szyjną. Zakończyć to szybko. Dobra robota, smarkulo.

Gdyby uszła żywa i zwycięska, nie pozostałoby nic pilniejszego, niż szukać wzrokiem najgorszego łobuza z całej zgrai — łucznika. Łucznik mógł narobić im nie lada kłopotu. Bezpieczniej i łatwiej było dopaść takiego smyka z siodła, lecz jej siodło czekało niechybnie na chrapiącym gdzieś w przydrożnym mateczniku Ogryzku, ogłupiałym bez jeźdźca, jak prosię na świniobiciu. Nawet gdyby miała czas gwizdnąć na konia, nie łudziła się, że rejwach walki i krzyki go zachęcą, by wrócić na zawołanie. To oznaczało dla niej, że jeśli strzelec wciąż dzierżył w dłoni majdan, musiałaby skrócić dystans do ataku błyskawicznie, w kilka susów. I nie dać się znów podziurawić po drodze.

Rycerz także ją martwił, lecz nie miała chwili zwrócić ponownie wzroku jego stronę. Ostatni raz widziała, jak grot wgryzał się w jego nogę. Jak koń padał pod nim z żałosnym kwikiem, rażony drzewcem, jak wojownik podrywał się niemal natychmiast i w ostatniej chwili kładł jednego napastnika. Kolejni wtedy czekali już, błyskając ostrzami. Jej własne dwa kłopoty nie miały jednak dać jej czasu na trapienie się o herbową skórę. Nie póki nie przekonała się, czy był to jej szczęśliwy dzień, czy cholernie, cholernie pechowy.
Spoiler:

Re: Trakt kupiecki

21
Las przeszył potężny ryk bólu.

Trafiony przez Licho bandzior miał, jak się okazało, niezwykle donośny głos. Krew trysnęła wysoko w górę, dosięgając listowia nad walczącymi. Było to o tyle spektakularne, że mężczyzna obracający kiścieniem zatrzymał się na chwilę niepewnie, a potem z warknięciem ruszył na Licho, która krzywiła się z bólu w biodrze, wzmożonego od doskoku do przeciwnika.

Żelazna kula z kolcami świsnęła przed bandytką z sykiem, wywołując na jej twarzy lekki podmuch wiatru. Następny cios spadł na odlew, z góry, od prawej do lewej, ale i od tego Licho zdołała uciec, ledwie odchyleniem ciała. Próbowała również zadawać pchnięcia i cięcia, ale uderzenie gdziekolwiek w ciało, skończyłby się dla niej bardzo nieciekawie, toteż trzymała dystans.

W końcu nadarzyła się okazja. Zbój uderzył poziomo, celując znowu na głowę dziewczyny, ale włożył w to zbyt wiele siły i kiedy broń nie trafiła celu, stracił równowagę. Dziewczyna wykorzystała sytuację. Zgrabnym piruetem skróciła dystans i cięła z impetem w szyję, niemal oddzielając głowę od reszty ciała. Niemal, gdyż kilka ścięgien i płatów skóry zatrzymało ją na połowie szyi, wiszącą makabrycznie. Szkarłat po raz kolejny splamił zieleń lasu.

Odwróciła się błyskawicznie w poszukiwaniu kolejnych przeciwników, kiedy poczuła silne uderzenie w tył głowy. Pociemniało jej w oczach, padła na kolana, a jakaś brutalna ręka wyrwała jej miecz z dłoni. Próbowała się szarpnąć, ale poczuła na szyi zimny dotyk stali.

- Stój! - Wrzasnął któryś do Daimona. - Rzuć żelazo, bo ją zabijemy!

Licho powoli odzyskiwała wzrok po małym zaćmieniu, o jaki przyprawił ją cios. Zauważyła, że rycerza otacza trzech napastników, a pod jego nogami leżą cztery nieruchome ciała. Z rozcięcia na policzku sączyła mu się krew. Również nogawka spodni przesiąknęła już czerwienią. Spojrzał na nią i zawahał się, ale tylko chwilę. Opuścił miecz klingą do dołu i wbił go z ziemię przed sobą. Z lewego ramienia zdjął tarczę i cisną obok broni. Wtedy spadły na niego kopniaki i ciosy opancerzonymi lub nie rękawicami. Mężczyzna podążył za swym ekwipunkiem i również znalazł się na miękkiej trawie. Licho szarpnęła się.

- Nie wierć się, mała gąsko - usłyszała chrapliwy z podniecenia głos, lekko zduszony przez hełm. - Nie wierć się, bo zarżnę cię na miejscu. I zerżnę na miejscu. Lubisz być rżnięta? Krzyczysz przy tym?
- Tryggson, ale ty jesteś popierdolony.
- Zamknij ryj.
- Cisza! - Odezwał się kolejny. Wszyscy zamilkli, wywnioskowała więc, że to herszt. - Ta smarkula jest więcej warta, niż połowa z was razem wziętych. Dwóch zabiła, a rękę ma przebitą. Patałachy cholerne.
- Ja ją znam! - Krzyknął następny, dziwnie znajomy głos. - Toż to Licho, pamiętacie? Jeździła z Friesem i jego ludźmi. Ej, Licho, pamiętasz mnie?

Podniósł zasłonę hełmu i spojrzał na nią. Pamiętała go. Nazywał się Igaraz, należał niegdyś do grupy, której dowodził poczciwy Hans. Chett wygrał od niego kiedyś pozłacany sztylet na jarmarku. Dziwnie wyglądał z tarczą i mieczem, w kolczudze i z osobnymi elementami blachy. Zapamiętała go jako żwawego, kolorowego chłopaka, który lubił bezczelnie okradać bogaczy pod ich nosami. Co on tu robił, do jasnej cholery?

- Licho? O w modre, faktycznie, to ona. Tryggson, puszczaj ją. Myśleliśmy, żeś dawno skipiała gdzieś na jakimś odludziu. - Ten nie miał zasłony w hełmie, a jedynie odkryty szyszak, ale i jego poznała. I on należał do grupy Hansa. Chwile szukała w pamięci imienia, gdy nagle ją oświeciło; Dorian. Najmłodszy ze zbójeckiej drużyny. Kiedy się zapoznawali, był jedynie zielonym, nieznającym życia smarkaczem, młodszym od niej. Teraz jednak w samym jego spojrzeniu poznawała, że przeszedł niejedno. - Puszczaj ją powiedziałem!
- Wal się, ta gąska jest moja. Nigdzie jej nie puszczę.
- On ma rację - przemówił znowu herszt. - Ja też ją znam, tak jak znałem Friese'a, ale baczcie, że podróżowała z herbowym, nie wiecie, co z nią się działo przez ten czas. Może ona już nie jest nasza bandytka? - Podszedł do niej. Na głowie miał garnczkowy hełm, który uniósł, by odsłonić swe oblicze. Siwe włosy niemal sięgały mu ramion. Poorana bruzdami twarz była zmęczona ponad pięćdziesięcioletnim życiem, a mimo to trzymał się prosto i pewnie. - A czy mnie poznajesz?

Morght dowodził od wielu lata grupie zwanej Żelazną Kompanią, gdyż byli ciężkozbrojnym oddziałem, który zajmował się głównie zadaniami odmiennymi, od zadań Licha i jej towarzyszy. Ci bowiem napadali na wojskowe konwoje i handlarzy bronią, którzy podróżowali pod cięższą eskortą, niż zwyczajowe ofiary Lichowej bandy. Friese zawsze wyrażał się o nim bardzo dobrze i szanował go, ze wzajemnością zresztą.

- Jak to jest, hm? - zapytał, pochylając się nad nią. - Bandytka, czy nawrócona, grzeczna dziewczynka?

Daimon, leżący obolały na ziemi, patrzył na nią z najszczerszym zdumieniem, jakie w życiu widziała.

Re: Trakt kupiecki

22
Dziewczyna zaklęła obelżywie, czując z tyłu głowy tak okrutny, pulsujący ból, że pojęcia nie miała, czym musiała równie paskudnie oberwać. Przy jej gabarycie starczyłaby ledwie drewniana pałka, by poleciała na kolana. Nie trzeba się było zatrzymywać, pomyślała, już nie w porę. Nie trzeba się było, kurwa, zatrzymywać... Nawet bezbronna, odruchowo szarpnęła się napastnikowi, wyrwała do przodu, lecz chłód żelaza na szyi wstrzymał ją skutecznie. Zapsioczyła. Na karku czuła ciężki oddech mężczyzny, świszczący spomiędzy szpar hełmu, kiedy charczał jej nad uchem. Zapsioczyła jeszcze obelżywiej, najeżona. Nie wiedziała, jakim kundlim trafem w każdej kompanii się musiał zawsze choć jeden taki znaleźć. A ona zawsze na niego się napatoczyć.

Chędoż się, okurwieńcu — fuknęła ze złością, wijąc się w uścisku, jak piskorz, przyduszona przez ostrze. Po prawdzie, czekała tylko, aż przyjdzie najgorsze, niemal pewna, że sprawa już była stracona, na dobre i że rychło miały spełnić się buzdyganowie wieszczenia, co do dalszych losów dziewuchy i rycerza.

Z ponurego przeświadczenia wyrwał jednak rozbójniczkę znajomy głos. Aż poderwała głowę, mało nie kalecząc się o brzeszczot przy gardle, kiedy usłyszała — niechby skonała, że to był on — Igaraza, zaraz zaś za nim Doriana. Chłopaki zdjęli przyłbice i natychmiast rozpoznała twarze, jak gdyby ostatnio widziała je wczoraj, na którymś z letnich festynów. Psiakrew, nie spodziewała się ujrzeć ich tutaj. Nie w takiej kompanii. Pierwsze, co jej przeszło przez głowę, w chwilę, w ułamek sekundy, to pytać o Hansa, o zbójeckie sprawy i porachunki, i co piszczało w trawach przy gościńcach i na bezdrożach w ich stronach, gdzie ich poniewierało. Odezwały się w niej stare grasanckie nawyki i maniery, przynajmniej, póki klinga drapiąca nad obojczykiem nie przypomniała awanturniczce, że spotkanie nie odbywało się wcale w miłej komitywie. Zaklęła.

Do diabła, że pamiętam, Igaraz — prychnęła, bocząc się i wiercąc, bezlitośnie trzymana w miejscu przez chutliwego półmózga, poetycko wołanego Tryggsonem. Czuła, że jej „pogromca” nastroszył się na słowa obu kompanów, jak pies, któremu próbowano wydrzeć z pyska świeży ochłap. Nie widziała się w roli ochłapa. Ani trochę. — Ciebie też, Dorian. Jeszcze mi nieśpieszno skapieć w przydrożnym rowie. Zaraza, myśleliście, że dam się zabić? Tak teraz znajomych witacie? — rzuciła po nich zaczepnym spojrzeniem. — Który skurwiel mnie postrzelił?

Dziwnie czuła się, widząc aż dwie znajome gęby. Nawet jeśli nie były tak znów bliskie. Dziwnie... to było najlepsze słowo. Z jednej strony, wciąż była w niej jedna i ta sama krew, wciąż diabeł z lichem siedziały za skórą, a grasantka i lata na gościńcach płynęły gorąco w żyłach, i pewnie nigdy, do końca życia, nie miały na zawsze z nich wybroczyć. Nie miała przestać tęsknić, jak długo by do tego nie wracała. Kiedy jednak już ich zobaczyła, kiedy wspomnieli jej herszta i jej zgraję, ukłuł ją ból — nie w hukniętym czerepie, nie w nodze, nie w ramieniu przeszytym grotem. Sama nie widziała, gdzie. Dlatego ze wszystkich rodzajów bólu, ten był najgorszy.

Nic nic nie dała po sobie poznać, rzecz jasna. W oczach dziewczyny grała wyzywająca, niepokorna iskra, kiedy strząsnęła z nich kosmyki jaśniutkich włosów. Lżyłaby ich w najlepsze dalej, jak za wcale nie tak dawnych czasów, pyskata i nie znająca wyższej siły. Umilkła jednak, gdy przemówił i zbliżył się do niej herszt całej bandy. Ściągnęła brwi, przyglądając się mu uważnie, póki nie poznała, z kim miała do czynienia.

Kątem oka napotkała zadziwiony wzrok Daimona, leżącego w kurzu i piachu traktu, skopanego przez ludzi sławetnego, bądź niesławnego, starego Morghta z Żelaznej Kompanii. Licho przygryzła wargę. Nie wyraz twarzy rycerza znów tak ją zabolał. Wiedziała po prostu, co z nim zrobią bandyci, jak niechybnie skończy mężczyzna, kiedy tylko znudzi im się gadanie i spytywanie dziewczyny. Żelaźni nie byli znani z litości. Nie mogąc uczynić nic więcej, rozbójniczka uniosła hardo głowę, bez mrugnięcia odpowiadając na spojrzenie herszta kompanii. Ciemne oczy gorzały nieulękle.

Naprawdę chcecie wiedzieć, czy tylko mnie obrazić? Znaliście Friesa, to znacie i mnie — odszczeknęła wprost, śmiało. Wśród bandytów było inaczej, niźli między szlachetkami. Nie wymieniało się uprzejmości. Nie witało z tytułów. Nie ważyło się na ton i język, jakby miało to wywołać co najmniej kolejną wojnę domową, zamiast co najwyżej sprzeczki na dwa miecze lub na pięści. Jeśli się chciało posłuchu, to albo się miało w gębie, popartej żelazem, albo nie traciło się nawet oddechu. Licho zaś między zbójcami rozpoznawana była przez lata z diablego temperamentu i bezpośredniości. — Dobrze by było, gdyby ten ciećwierz zdjął mi wreszcie puginał z gardła, inaczej źle się gada. I dał na nogi stanąć. Nie pozabijam was.

Nie grasuję już, bo ponad wiosnę jeżdżę samotrzeć, a durna nie jestem. I gówno wam do tego. Nikomu wiary nie zaprzedałam, jeśli o to pytacie. Znaliście Friesa, to znacie mnie, mówiłam. Prędzej plunęłabym na jego grób. „Waszą” bandytką zasię nigdy nie byłam, nie pamiętam, żebyśmy razem wino pili czy ganiali za karawaną. Nie o was mówię, chłopaki.

On jest ze mną — przyznała i oświadczyła tym samym, ruchem głowy wskazując Daimona, ale starając się nie przyglądać rycerzowi, nie zdradzić nic wzrokiem. Zdążyła posłać mu jedynie krótkie spojrzenie: słuchaj i gadaj, co trzeba, a nie co prawda, bo będziesz trup.Ale taki z niego herbowy, jak ze mnie pobożna cnotka. Widzieliście herbowego bez czeredy giermków i zakutych łbów? Albo mnie u modlitwy? — Licho łypnęła wprost na Morghta. Na Igaraza i Doriana także, wiedząc, że znali ją obaj wcale niezgorzej i polubili swego czasu. Dorian bardziej nawet, niż polubił w swoich szczeniackich początkach u Hansa, jeżeli dobrze pamiętała, w czasie zjazdów na jarmarkach. — Ptaszysko ma na tarczy i nic więcej. Banita i wyrzutek, włóczęga, ot co, niedawno poszczuli go psami z własnej ziemi. Nie lepszy jest od nas. Puśćcie go, nic wam nie uczynił, poza tym, że bronił mnie i siebie. Też dwóch ludzi wam położyłam, a chyba nie będziemy teraz się o to gryźć, mhm?

Jeżdżę z nim, bo czasy są parszywe. Gdybyście to nie wy byli i gdyby nie on, już by mnie pewnie rozkrzyżowano na derce podle drogi i po wszystkim wrzucono do rowu. Jadę z nim dość długo, żeby mogła za niego poręczyć — czujnym wzrokiem badała Morghta, każdą zmianę w wyrazie jego twarzy, każde drgnięcie. Mówiła ostro i pewnie, i szczerze. Nawet w kłamstwie, część z tego była tak prawdziwa, że reszta przychodziła jej gładko. — I ręczę, jak w sercu ciągle jestem jedną z „waszych”.

Nie wstrzymywała oddechu ani nie gotowała się na nic, by nie wywoływać podejrzeń, lecz ukradkiem obserwowała herszta. Pierwszy raz spotykała go osobiście — z wieloma „osobistościami” w tym fachu znało się podobnie, tylko z plotek i ze słyszenia, z dokonań. Friese czasem jej o nim wspomniał, a także o całej Żelaznej Kompanii, której bliżej, niż do grasantów, było do najemnictwa, formacją niemal luźnego żołnierstwa. Ponoć Morght był niegdyś starą szkołą — prawy względem niepisanych zbójeckich manier i kodeksów, utartych między bandami, oraz pełen poszanowania dla tych, którzy zdążyli wyrobić sobie imię w fachu, dla uznanych grup. Dziewczyna pamiętała jednak gorzko, że Friese podobnie wyrażał się niegdyś o Lesvigu i jego chłopakach. Tego też się obawiała, ten strach siedział w niej głęboko, jak odłamek wbity w trzewia. Ilekroć zdarzyło jej się spotkać starego znajomka, myślała tylko, czy nie aby zmienił stron i zwyczajów, czy nie zamierzał się na nią, by zaciągnąć z powrotem do herszta-zdrajcy. Przez jakiś czas za nią żywą Lesvig obiecywał nagrody. Dreszcze przechodziły ją na samo wspomnienie.

Re: Trakt kupiecki

23
Igaraz i Dorian zarechotali, słysząc jej cięty język.

- Tak, to jest Licho, które pamiętam - rzucił starszy z nich. - Starych znajomych witamy winem, czego zaraz mogę ci użyczyć, przy sobie jeno nie mam.
- A i winny ramienia zaraz się znajdzie, spokojna twoja rozczochrana.
- Nigdzie jej nie puszczę! - Warknął wkurzony Tryggson.
- Puścisz - zapowiedział mu Morght. - I grzecznie pomożesz wstać.

Tryggson warknął coś pod nosem, po czym brutalnie uniósł dziewczynę w górę. W ranę wgryzł jej się potężny spazm bólu, zacisnęła jednak zęby i tylko głośno westchnęła, zamiast krzyknąć. Herszt zbliżył się do niej.

- Na razie jednak poczekamy z tym winem. Przemawiasz jak prawdziwa bandytka, ale słowa to wiatr, jak wyczytałem w jednej księdze. Czyny, to coś zupełnie innego. - Odwrócił się do rycerza. - Daimona z Summerled zapamiętałem raczej jako cholernie honorowego, sztywnego jak kij w dupie rycerzyka, niż banitę, wyrzutka i włóczęgę. Wiernego sługę Galdora z Dor-lominu, który, w imieniu swego pana, przegnał mnie precz z mojej ziemi. Jak to się stało, że taki wspaniały, szlachetny mężczyzna, stał się nagle odszczepieńcem? Prawda li to?

Daimon spojrzał na niego i splunął pod nogi. - Paranie się raubritterstwem jest karane śmiercią, masz szczęście, że uciekłeś, bo dawno byś skończył jako parszywy zewłok. Dziewka kłamie, jak to bandyci. Nie jestem wyklęty.
- No widzisz, ale skończysz, jak to się wyraziłeś, jako zewłok. Parszywy czy nie, kwestia gustu. Cóż, moje szczęście, twój pech. Nie zmieni tego fakt, że zaopiekowaliście się moją żoną i córką. Gdyby nie wasze cholerne tytuły, pewnie i one byłby już martwe.

Licho była w lekkim szoku, nie wiedziała bowiem, że Morght był kiedyś rycerzem lub szlachcicem, a przecież to właśnie wynikało z rozmowy. Raubritterem, z języka Krasnoludów, zwano rycerza, względnie szlachetnie urodzonego, który trudnił się rozbojem. Zasłyszała to dawno, dawno temu. Za tych lepszych czasów.

Daimon nie skomentował jego słów, patrzył tylko. Wprost na Licho.

- Dobra, nie ma co mitrężyć. Jak powiedziałem, słowa to wiatr. Znam cię i szanuje, podobnie, jak szanowałem twych kompanów. Rozumiem, że kłamałaś, aby go uratować, cnota lojalności jest dziś tańsza od bochna chleba, dlatego doceniam to. Ale sama widzisz, on nie chce być uratowany. Możesz odjechać z nami, pomożemy nawiązać ci stare kontakty, jak zechcesz, wrócisz na bandycki szlak. Ale najpierw dowiedź swej wierności ideałom, które wcześniej nie były ci obce.

Podszedł do leżącego w trawie miecza, podniósł go i zważył w dłoni. Ze skupieniem podał go jej.
- Zabij go - wskazał na Daimona. - Pchnij, zetnij łeb, cokolwiek. Byle szybko, nie mamy czasu. W każdej chwili może nam tu najechać patrol konny.
- No, dalej, Licho - zachęcił ją Igaraz. - Widziałem, jak większych zabijałaś. Rozpraw się z nim i jedziemy. Spotkasz starych znajomych. Zdziwisz się, jak wielu ucieszy się na twój widok. Jak wielu pamięta Firese'a. I to, co go spotkało.
- Szybciej, nie będę tu stał do nocy.

Re: Trakt kupiecki

24
Licho zaklęła w duchu. Ty pieprzona, honorowa pało!
Słyszała, że honor niekiedy przewracał w dupie i czynił człowieka straszliwie głupim, lecz nie, że aż tak. Pies by trącał ich rycerskie powinowactwa, nie miała pojęcia, że Morght był niegdyś spod herbu, że był tytułowany i że tak się miały sprawy skiepścić. Daimon zaś ni diabła sobie nie pomógł. Nie chciał sobie pomóc. Krzywiąc się na krwawiące ramię, Licho zrobiła tyle, ile mogła zrobić. Zacisnęła dłoń na rękojeści miecza, jeszcze zbroczonego krwią. Wolnym krokiem zbliżyła się do rycerza, lecz nie opuściła wstydliwie wzroku. Patrzyła mu prosto w oczy, gniewnie.

Idiota — warknęła cicho. Przyjrzała mu się ostatni raz. Potem wsunęła elfi brzeszczot z powrotem do pochwy i obróciła się w stronę herszta oraz jego bandytów.

Nic wam nie muszę udowadniać, Morght. Na pewno zaś nie podrzynając szlachetkę, jak świni gardło, klęczącemu na piachu i skopanemu przez waszych chłopaków — odrzekła ostro. — W rzyci mam, czy rzucam słowa na wiatr, czy mnie macie za prawdziwą bandytkę, czy nie. Nie musicie. Nie zamierzam się do was wkupywać na łaskę. — Zanim otworzyła usta, jeszcze się łamała. Później przestała. Zapewnienia herszta i słowa Igaraza brzmiały pięknie, tak, że przez chwilę nawet gotowa im była uwierzyć, lecz zbyt dobrze znała gorzą prawdę. O jedną za wiele nocy spędziła bezsennie, myśląc nad tym. Jeśli naprawdę wierzyli, że przystanie do ich zgrai cokolwiek pomogłoby na wydarzenia sprzed roku i cokolwiek przypominało jej dawne czasy, to albo łgali jej w oczy, albo wierzyli we własne brednie.

Widziałam, co ci, którzy pamiętali o Friesie, zrobili, kiedy rozeszły się wici. Kiedy chłopaki Lesviga hulały po naszych ziemiach. Kiedy układali się z władykami i ustawiali na resztę żywota. Gówno — z trudem dławiła gorycz w głosie. — O ile, psiakrew, nie gonili za mną tygodniami, jak za burą suką, bo skurwysyn zadzwonił im groszem przed nosami. Tacy też ucieszą się na mój widok? — zapiekliła się. Urwała i westchnęła, zanim powiedziała jedno słowo za dużo. Potarła skroń. — Nie mam nic do was, Igaraz, Dorian... Morght. Nie chowam urazy. Ale w rzyciach się wam poprzewracało, jeśli myślicie, że dam wiarę, że takie to proste.

Teraz, jeśli prawdziwie mnie szanujecie, to puścicie mnie. Rycerza też. O zwadzie zapomnimy i rozjedziemy się, każdy w swoją stroną. Ach, a jeśli chodzą po ludziach plotki, że skapiałam na odludziu, to wdzięczna będę, jeśli tak zostanie.

Oparła dłoń o głowicę brzeszczotu, pojęcia nie mając, czy czyniła dobrze. Nie umiała jednak inaczej. Była grasantką, z krwi i z nawyków, bandytką i panną bandyty, a co myślał o niej Morght i jemu podobni, którzy po Mirnym nie kiwnęli palcem, nie dbała. Mogli się chędożyć. Nie zarzynała ludzi na klęczkach. Nie mordowała bezbronnych. Nawet skretyniałych rycerzy. Wciąż jednak Morght miał rację, trafił w czuły punkt. Chciała wrócić na trakt. Chciała kompanii. Zżymało ją z samotności i od ciągłej poniewierki. Nie przychodziła też jednak nigdzie po łaskę i do diabła, jeśli miała czegokolwiek miała dowodzić, zwłaszcza wierności. Ludzie, którym była wierna, marnie dotąd kończyli. Ideały nie lepiej.

Re: Trakt kupiecki

25
Bandyci słuchali jej ze skupieniem, Igaraz i Dorian z niedowierzaniem. Przemawiała charyzmatycznie, aczkolwiek otoczona była przez wrogów.

- Licho - zaczął Dorian - czyś ty rozum straciła...
- Milcz! - Warknął Morght. - Tak, jak podejrzewałem. Nic z tego nie będzie. On o niczym nie zapomni. A i ty, jak widzę, urazę w sobie trzymasz. Proponowałem ci życie, ty wybierasz śmierć. Nie możemy was nigdzie puścić, za duże ryzyko, że puścicie parę z gęby. A słowo, nie zawierzam. W takim wypadku możemy tylko...
- KONNIIII!!!! - Rozdarł się stojący gdzieś z tyłu zwiadowca.

W bandyckich szeregach zapanowało zamieszanie. Herszt włożył szybko hełm na głowę i postąpił dwa kroki w kierunku Licha, wtedy jednak zza zakrętu wybiegła konna kolumna. Ubrani w kolczugi i zbroje, uzbrojeni w miecze i włócznie, z rykiem rzucili się na grupę. Morght, nie widząc innego rozwiązania, odwrócił się do jeźdźców.

Daimon również nie tracił czasu. Kiedy bandyci rozglądali się i zastanawiali, co ze sobą zrobić, rycerz rzucił się na przód, wyrwał miecz wbity w ziemie i pchnął w najbliższego bandziora, wbijając klingę niemal po jelec. Następnie wyrwał go z ciała i z płynnym obrotem sieknął z góry do dołu następnego przeciwnika. Był niesamowicie wręcz szybki, mimo, że strzała głęboko utkwiła w jego udzie. Licho mogłaby go podziwiać, ale wyczuła za plecami ruch.

Obróciła się i samoistnie cięła. Od dołu, na żebra lub pod pachę. Elfie ostrze wgryzło się w przeszywkę, utwardzaną skórę, a potem w mięśnie, ścięgna, zahaczyło o kość. I wywołało falę krzyku, zakończoną kolejnym cięciem w gardło.

Dookoła niej panował chaos. Część bandytów uciekała, inna część bezsensownie próbowała walczyć z przeważającą liczbą jeźdźców. Licho natomiast dopadł kolejny przeciwnik.

Był wysoki, barczysty. Miał na głowie hełm z zasłoną zwaną psim kapturem. W dłoni dzierżył miecz. Rzucił się na nią, bijąc wściekle, zmuszając do cofania się i desperackiego blokowania, przemiennego z unikami. Miał przewagę, gdyż obie ręce miał sprawne. Okrywała go kolcza siatka, kirys i naramienniki.

- I co powiesz? - Zapytał ze śmiechem z wnętrza hełmu? - Co ty na to, gąsko? Mówiłem, że cię zabije. Zabije i zerżnę, obiecałem ci to.

Zaatakował płasko, celując na jej lewe ramię, wkładając w zamach siłę obu ramion.

Re: Trakt kupiecki

26
Licho wyciągnęła miecz w chwili, w której usłyszała wrzask zwiadowcy i łoskot galopującego na bandytów zastępu, odwróciła się w locie na dźwięk kroków. Rychło w czas. Z obrotu wypadła od razu na zamierzającego się na nią rozbójnika. Był szybki. Ale ona szybsza. Zanim opuścił ostrze, dziewczyna odwinęła się bokiem, jak żmija, rąbiąc po skosie, przez klatkę piersiową w odsłoniętą pachę, i urywając krok na czubkach palców. Krew bryznęła na piach. Mężczyzna wrzasnął straszliwie, krótko. Umilkł, kiedy poprawiła cięciem na szyję.

Na ugiętych nogach, osłaniając plecy, awanturniczka ważyła, by nie polecieć komuś pod miecz. Ani pod okute kopyta. Kątem oka złowiła Daimona, zrywającego się do walki, konie rżące histerycznie i szczerzące na munsztukach pożółkłe zęby, kiedy ich jeźdźcy opuszczali się w strzemionach do przeraźliwych uderzeń z góry, z rozpędu, gotowych na raz przepołowić człowieka. Nie wyobrażała sobie zasłonić takiego ciosu. I nie miała czasu na wyobrażenia, bowiem ledwie ciało ubitego bandyty zwaliło się w kurzu na ziemię, znajomy okurwieniec zaszarżował na dziewczynę niczym taran, sapiąc i mierząc ostrzem na zabicie. W ostatniej chwili zablokowała sieknięcie, aż zapiekły ją nadgarstki. Musiała chwycić rękojeść lewą dłonią, by mieć szansę, podziurawione grotem ramię rozdarł okrutny ból. Zacisnęła zęby. Tryggson, siłą narzucający tempo starcia i spychający ją do coraz bardziej karkołomnych manewrów, dopatrzył się słabego punktu, wyrwał do płaskiego, okrutnego zamachu na lewe ramię przeciwniczki. Wobec krzepy, jaką włożył w cios, nie miała szans. Nie miała też szans przegryźć się przez kaftan i kolczugę, pobrzękującą pod spodem.

Licho rzuciła się do tyłu, w unik, w jedyny ruch, jaki jej pozostał wobec okrutnej siły szaleńca. Zwinność i refleks, i szybkość, były jednym, co mogła rzucić na przeciw brutalności, mała i lekka, uwijająca się, jak pchła przy niedźwiedziu... Bandyta opancerzony był zbyt grubo dla elfiego brzeszczotu, lecz nogi miał gołe. Zaledwie portki. Dziewczyna z uniku odbiła w fintę, licząc na zręczność i trafienie w tempo, markując sieknięcie wzerk, w wąską szparę hełmu i gotując się do przerzucenia ostrza, gdyby podniósł odruchowo zasłonę. Chwytając rękojeść ostatni raz obiema dłońmi, wkładając w cięcie każdą ostatnią uncję siły, zamierzała ze zwodu rąbnąć skurwysyna na podlew, pociągnąć ostrzem przez lewe udo i rozwalić aortę. Gdyby nie poszło, zostałoby jej tylko bardzo szybko zabierać mu się spod miecza. Być może szybciej, niż była zdolna. I modlić się o cud. Był od niej sprawniejszy i niesiony szałem, a ona za diabła nie miała pojęcia, ile jeszcze gotów był namachać się żelazem, nim zacząłby opadać z sił. I nie chciała się przekonywać.

Re: Trakt kupiecki

27
Tryggson był w pełni sił, sprawny, wściekły, wręcz chorobliwie podniecony jednocześnie. Atakował, atakował, atakował. Licho włożyła resztkę swoich sił w jeden, szaleńczy manewr.

Bandyta nabrał się. Zastawił mieczem, nie napotykając jednak ataku. W ostatniej chwili zorientował się w wybiegu, było jednak nieco za późno. Licho cięła, ale z powodu rannej ręki, zbyt wolno. Miecz rozciął tkaninę, skórę i ścięgna, ale nie trafił aorty. Krew trysnęła obficie, ale zdecydowanie zbyt mało. Uzyskała jedynie tyle, że zaskoczony mężczyzna upadł na jedno kolano i zaklął szpetnie. Spojrzał na ranę i poderwał się do kolejnego ataku. Wstał właśnie, kiedy konny nadział go w pełnym pędzie na włócznie, przebijając szyję i ciągnąc za sobą.

Licho rozejrzała się niespokojnie, ale wydawało się, że to koniec. Część bandytów uciekła, reszta leżała martwa, a jeźdźcy kręcili się po polu walki, wyszukując niedobitków. Nic z tego. Dwóch podjechało do dziewczyny i wycelowało w nią drzewce. Czterech innych, w tym jeden prawdopodobnie dowódca, zbliżyli się do Daimona. Również pod bronią. Teraz dopiero zauważyła, że na proporcach wszyscy mają wyszyty uskrzydlony puchar.

- Nieźle tniecie. Coście za jedni? Skąd i dokąd? Co tu się wydarzyło?
- Na imię mi Daimon z Summerled - powiedział mocno ochrypłym ze zmęczenie głosem. - A to moja towarzysza podróży, Licho. Takie imię, nie dziwujcie się. Jechaliśmy z Ujścia do Oros, kiedy nas zaatakowali. Udało nam się wytrwać do waszego przyjazdu, za co serdecznie dziękujemy.
- Ranniście. Mocno?
- Muszę dotrzeć do miasta, tam znajdę medyka. Znacie nasze imiona, rad byłbym poznać wasze.
- Ferris Taegan - rzekł, podnosząc zasłonę prostego hełmu, pod którą kryła się nieco smagła, półelfia twarz.

Elfy nie nosiły ciężkich pancerzy. Ich drobna, zwinna fizjonomia nie pozwalała na to. Ich atutem były lekkie, łuskowe zbroje. Czym innym jednak były półelfy, zwłaszcza te zasymilowane. Kiedy budowa ciała dziedziczona była po ludzkim rodzicu, wtedy nierzadko zdarzało się, że taki osobnik bez problemu zakładał cięższe pancerze.

- Jestem kapitanem straży szlachetnego rajcy miejskiego Blatmaca Albion.
- Panie, to jest głęboka rana, zabierzmy go do fortu. Nim dotrze do miasta, może mieć niemały problem.
- Ta tutaj też jest ranna! - Krzyknął kopijnik obok Licho. - Cała koszula zakrwawiona.

- Co ci się właściwie stało? - Zapytał, podjechawszy wcześniej do niej. - Miecz?

Re: Trakt kupiecki

28
Poważnie? Kurwa, poważnie? Drzewce? Bylebym was aby nie pościągała z tych buhajów i nie poderżnęła gardeł, mhm?
Licho odetchnęła ciężko, patrząc z ponurym niedowierzaniem to po czubkach pik, to po kapitanie, znów po pikach. Musieli wyglądać, jak niezgorszy cyrk — konny po lewej, konny po prawicy, dzidy opuszczone, a w środku Licho. Mała, potargana po walce, blada i zdyszana, i z przesiąkniętą krwią koszulą lepiącą się do ciałka. Fuknęła pod nosem, ocierając brzeszczot z juchy skrawkiem odzienia i chowając z powrotem do jaszczura na znak, że nie w głowie jej były dalsze scysje i bitki. Starała się nie patrzeć po ciałach rozwleczonych na trakcie. I nie dojrzeć wśród nich Doriana ani Igaraza. Widok Tryggsona, ciągniętego przez kurzawę na czubie włóczni wart był grzechu, lecz cała reszta nie wyglądała wesoło, ni cholery. Wystarczyła jedna szarża i Żelazna Kompania przestała istnieć. Gdyby wyciągnęła wtedy ostrze na kogo innego, zapewne leżałaby razem z nimi.

Wzdrygnęła się na samą myśl. Korzystając jednak z chwili, gdy nikt nie pędził na nią ze wzniesionym żelazem, gwizdnęła ostro, głośno, licząc, że dosięgnie pary durnych, końskich uszu. Ogryzek nauczony był wracać na zawołanie, a i najlepiej w ogóle się nie oddalać, lecz chaos i jazgot mogły go spłoszyć. Nie widziało jej się szorować, gdziekolwiek miało ich teraz ponieść, na piechotę, tym bardziej tracić wcale cennego wierzchowca. I całego dobytku.

Kiedy sługa rajcy trącił rumaka i podjechał, dziewczyna zadarła do półelfa głowę, obrzuciła wzrokiem obce herby, spojrzała spode łba. Do dziury w ramieniu przyciskała dłoń, krzywiąc się nieznacznie, wcale dzielnie. Adrenalina opadała i dopiero poczuła, jak sukinsyńsko to bolało, choć nawet nie zdołało drasnąć kości. — Strzała — odrzekła. — Przeżyję, grot poszedł na wylot... — nie kłamała, choć chwiejno jej nieco było od utraty krwi. Nie śmiała jednak kiwnąć się choćby na bok, wstyd było tak polecieć. Zwłaszcza, kiedy rycerz stał. — Ruszyć się mogę, czy wydłubią mi tymi dzirytami oko?

Usłyszała z daleka truchtanie, bojowe rumaki też, strzygąc czujnie na odgłosy i pochrapując. Ruszając się raźno z zadartym łbem i postawionymi na znajomy głos uszami, Ogryz zarżał cienko i przykłusował usłusznie, jak dziecko do zgubionej w tłumie matki, ledwie wyskoczył z matecznika. Nieomal zapomniał zeszczurzyć się na obstawę dziewczyny.

To mój, to mój, nie ruszcie go. — Dziewczyna wyciągnęła dłoń i złapała za wiszące od munsztuka wodze. Poprawiła uzdnicę, upewniła się, czy nie pogubił juków i wyciągnęła gałązki z grzywy, szczęśliwie, jedyne urazy, jakich uświadczył, biegając po krzakach. Odetchnęła z ulgą, że przynajmniej to rozwiązało się po jej myśli.

Uspokajając zwierzę, kątem oka mrugnęła też na Daimona. Nie wydał jej. Nie rzekł nic o niej. Dalej wręcz wołał ją towarzyszką i przedstawił, jak niewinną. Słyszała jednak wcześniej pogardę w jego głosie, górną i durną, uniesioną honorem, gdy pyskował do Morghta i wiedziała, pamiętała gorzko, że herszt kompanii miał nieco racji, gdy szło o herbowych, o rycerzy, jak to mówił, sztywnych jak kij w dupę. Gdyby półelfi kapitan dowiedział się, kim Licho była, czekałaby ją droga stamtąd na szafot krótka, jak w najbliższe krzaki. Nie wątpiła. Bandytów, nawet tych dawno po fachu, nigdzie nie lubiono, a w szczególności już bandytek, jakby dziewka z mieczem, do tego młoda, wyjątkowo była zdrożna w łupieniu i grasowaniu. Starając się tedy swą zdrożnością nie epatować zbytnio w ariergardzie zbrojnych, Licho popatrzyła z ciekawością po półelfie o gładkim obliczu, ustrojonego w pancerz na modłę ludzkiego żołnierstwa. Nie wiedziała, że gdziekolwiek, poza szeregami rebelii, mieszańce mogły dochrapać się szanowanego stanowiska.

Re: Trakt kupiecki

29
Włócznicy sami zabrali broń, kiedy tylko usłyszeli sugestię Licha, choć nie wiadome było, czy to spojrzenie Ferrisa tak zadziałało, czy zawstydzenie jej słowami. W każdym razie, poczuła się nieco swobodniej. I słabiej. Nogi jej zadrżały.

- Ledwie się trzymasz, dziecko. Pomóżcie jej wsiąść na zwierzaka. Egan, dawaj tu luzaka! Panie Daimon, dacie radę jechać?
- Cóż, gdybym zemdlał, po prostu przerzućcie mnie przez grzbiet - rzucił z wymuszonym uśmiechem. Widziała wyraźnie, jak zaciska zęby z bólu. Sama nie czuła się lepiej.

Podeszła do Ogryza i wsunęła stopę w strzemię, jednak nie była pewna, czy da radę wskoczyć na siodło. Pomógł jej jeden z tych, którzy niedawno mierzyli do niej z włóczni. Podszedł od jej prawej i złożył dłonie tak, by mogła postawić na nich drugą stopę.

- Na trzy podrzucę cię nieco do góry. No, dawaj, raz, dwa i trzy! - Silnie wyparł ręce do góry, a dziewczyna z lekkością wylądowała na Ogryzie. Zbrojny oddalił się, kiwając wcześniej głową.

Daimona tymczasem wsadzili na podjezdka. Był już cały blady, krew na nogawce sięgała niemal kostek. Wyglądało to nieciekawie. Licho zdawała sobie sprawę, że podskakiwanie w czasie podróży będzie dla niego prawdziwą męką. Jeżeli utrzyma się w siodle, to będzie cud.

Tymczasem zbliżył się do niej inny zbrojny z lnianym kawałkiem materiału w dłoni. - Wiele to już nie pomoże - rzekł - ale pozwólcie sobie opatrzyć tą ranę. Inaczej może być z wami jeszcze gorzej.

I nie czekając na pozwolenie, objechał ją dookoła i zatrzymał swego wierzchowca przy niej. Była zbyt słaba, by protestować jakoś bardzo gwałtownie. Poza tym, zdawała sobie sprawę, że to dla jej dobra. Choć mogłaby przysiąc, że próbował zerkać jej za koszule. Jak to facet.

- Serikt, Turel, Yaswith, zostańcie, przeszukajcie trupy, uprzątnijcie z gościńca. My jedziemy do Wodnego Fortu. Jazda, w drogę!

Jak powiedział, tak zrobili. Udali się do Wodnego Fortu

Re: Trakt kupiecki

30
Zwiady liczył siedem osób. Wyjechali z Wodnego Fortu zaraz po posiłku, przygotowując się uprzednio porządnie. Jechali luźno, bez żadnego szyku, bo do Ujścia było jeszcze kawałek, ale pozostawali czujni. Słonko stało już wysoko na niebie, deszcz na szczęście nie padał, choć od południa widać było ciemne chmury, a rozmokła ziemia przy każdym uderzeniu końskiego kopyta rozchlapywała się na boki.

Chłopaki wydawali się być rozluźnieni, żartowali i opowiadali sobie idiotyczne historie, a Licho im w tym dzielnie wtórowała. Ale pod maską dowcipów i śmiechu dało się wyczuć napięcie. Wszyscy wiedzieli, dokąd jadą. Gdyby nagle wpadli na daleko wysunięty zwiad wroga, albo, co gorsza, nieświadomie wjechali na wrogi teren, mogli nie unieść głów. Orkowie czy Gobliny, wszystko jedno. Ni jedni ni drudzy nie brali okupów. O ile ktokolwiek zapłaciłby za nich.

Po południu popasali, a awanturniczka przyglądała się wszystkim po kolei. Johelm popijał z bukłaku wino. Spokojny i opanowany, niczym nie zdradzał jakichkolwiek emocji. Drax bawił się nożem, obracając go w palcach, próbując wykonać jakąś skomplikowaną sztuczkę. Bevan jeździł osełką po klindze swojego miecza, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. Cedric i Olav wyciągnęli karty i grali na miedziaki. Byli niewiele starsi od niej, ale wychowali się w Forcie, więc ich zwiadowcze doświadczenie było o niebo większe, niż jej. Natomiast Edan, czarnowłosy zastępca dowódcy o atletycznej budowie i mocnej szczęce, wpatrywał się w horyzont. Wiekiem był podobny do Keira, ale poważniejszy i bardziej powściągliwy w okazywaniu emocji. Miał opinię ponuraka, ale Turst nie zgadzał się z nią. Licho widziała kilkukrotnie, jak rozmawiali, dlatego zakładała, że wie, co mówi.

- Czego tam szukasz? - zagadnął go Jehelm, upijając kolejny łyk.
- Już niczego - odpowiedział krótko. - Spójrzcie.

Wskazał im ręką niebo, na którym, mimo granatowych chmur, wyraźnie rysowały się smugi czarnego dymu.

- To Ujście? - zapytał Drax.
- Nie sądzę. Za bardzo na zachód. Prędzej okoliczne wsie i zagrody. Ale trzeba przyznać, że zielonoskórzy nie próżnują.
- Dobra, słuchajcie. Trzeba założyć jakiś plan działania. Nie ma sensu jechać razem. Rozdzielimy się, w mniejszych grupkach trudniej nas będzie zauważyć. Ja i Bevan i Drax pojedziemy na Zachód, sprawdzimy, jak daleko armia posunęła się i czy już okrąża miasto. Cedric, Olav na Wschód, podpatrzcie, czy jakieś statki nie próbują wyrzucać wojsk na brzeg. Edan i Licho ruszą dalej na Południe, wybadają teren i spróbują podejść tak blisko Ujścia, jak to tylko możliwe, żeby ocenić szanse obronne. W ten sposób chyba najwięcej się dowiemy, a jutro w południe spotkamy się znowu tutaj. Czy komuś coś nie pasuje?

Nikt nie zaprzeczył i nie złożył zażalenia, toteż spakowali się, wskoczyli na kulbaki i pół mili dalej rozjechali we własne strony. Edan i Licho podjęli jazdę traktem. Słupy czarnego dymu przybliżały się do nich z każdą chwilą, aż wreszcie stanęli na niewysokim wzgórzu, z którego widzieli już wciąż odległe mury miasta.

- Póki co, wygląda całkiem nieźle. Ciekawe, jak długo. Słyszysz? - zapytał ją, nadstawiając ucha. Po chwili dotarło do niej miarowe uderzanie w bęben, a także coś w ryku z tysięcy gardeł. - Piechota kargaldzka. Zawsze zastanawiałem się, czemu nazywają ich piechotą, skoro nie mają żadnej jazdy. Zapewne są jeszcze daleko, a woda niesie odgłosy, ale i tak do jutrzejszego poranka okrążą miasto i zaczną oblężenie. Myślę, że będą próbowali ominąć bagno, leżące nieopodal. - Spojrzał na nią uważnie. - Co myślisz o podjechaniu na to bagienko i zaczajeniu się tam? Wątpię, by chcieli przez nie przejść, a i obozować w pobliżu nie zechcą, bo zbyt daleko od murów miejskich. Kiedy będą nas mijać, może uda nam się zaobserwować liczebność armii. Jeżeli szczęście nam dopisze, nocą się przekradniemy. Co powiesz?

Wróć do „Księstwo Ujścia”