POST BARDA
Ugodzony kościanym ostrzem mężczyzna podniósł głowę, by w ostatnim momencie niepewnej władzy nad swoim ciałem spojrzeć Nirivielowi prosto w oczy. Zaraz potem jego dłonie opadły bezwładnie, głowa uderzyła podciągnięte do klatki piersiowej kolana. Zamarł, choć jeszcze oddychał.
Suche drewno, zebrane w martwym zagajniku, ułożono w głównej mierze wokół drzewa związanego z Y'asmanayą, lecz utworzono jeszcze kilka innych stosów, niektóre z nich wokół spetryfikowanych już ofiar, którym renegaci uprzednio oddali cześć i wyrazy żalu. Tirel podpalił pochodnię i stanął przy wodzu.
—
Chcesz czynić honory? — zapytał.
—
Połóżmy temu kres raz na zawsze. Jeśli polegniemy, to przynajmniej za dobrą sprawę.
Reneylan przejął pochodnię i podpalił wszystkie stosy, jeden po drugim. Drewno zaskwierczało, strużki dymu poszybowały do góry. Płomienie zajęły chrust i zaczęły muskać korę drzew. Kilka chwil i ogniska buchały wysokimi płomieniami, liżącymi pierwsze rzędy bocznych gałęzi. Kolejne kilka chwil i ogniem zajęły się liście, a pnie pokryła czarna warstwa sadzy. Zrobiło się gorąco i duszno, wszędobylski kopeć gryzł w nozdrza, wyciskał z oczu łzy. Były też łzy rozpaczy, które można było skryć pod przykrywką szczypiącego dymu. Ktoś odwrócił wzrok, gdy płomieniami zajął się oddychający jeszcze, sparaliżowany mężczyzna. Ktoś inny uległ dopiero, gdy poczuł smród palonych włosów i podskórnej tkanki tłuszczowej. Cuch był nie do wytrzymania, nie pomagało nawet zwiększenie odległości od źródła pożaru. Wiatr niósł odory jakby na przekór i na złość, jakby chciał wszystkim orzec "bądźcie pełnymi świadkami swojego dzieła".
Elfie komando i drużyna z Lucio Lar nie byli jednak jedynymi świadkami. Na brzegu gaju pojawiła się dwójka mężczyzn. Z początku stanęli jak wryci, by później rozpocząć swój lament i płacz, krzyki i wrzaski, jakby sami płonęli właśnie na stosie. Za nimi przybiegło kilku innych, wśród nich dziecko, kurczowo trzymające dłoń przestraszonego ojca.
Strach wzbudził gniew. A gniew popychał tubylców do coraz śmielszych kroków. Kolejne grupy tubylców napłynęły na skraju gaju. W rękach trzymali pałki, ciskali kamieniami skandując i lamentując, zbliżając się z każdą chwilą w swoim marszu wendety.
—
Bluźniercy! Czarcie nasienie! Co żeście zrobili!? Śmierć wam, śmierć!
Drzewo królowej złamało się w pół, łupnęło o ziemię, rozprysnęło się na mniejsze, rozżarzone węgle. Mrowie iskier wzbiło się w powietrze. Kolejne drzewa wpadały w pułapkę żywiołu. Kolejne upadły, by zasilić swoją rozgrzaną materią następne ogniska. Gaj Ofiarny stanął cały w płomieniach.
Zatrzęsła się ziemia. Niebo, dotychczas czyste i bezchmurne, pociemniało nagle. Komin wulkanu, który górował zawsze ponad lasem, wypuścił kłąb czarnego dymu. Tubylcy zamilkli w trwodze. Smuga ponad kalderą, z początku na pozór zwyczajna, zaczęła zmieniać swój kształt, by w kilka chwil móc przypominać do bólu trupią twarz o czerwonych, płomiennych oczach i rozdziawionej, ziejącej ogniem paszczy.
Powietrze wibrowało i dudniło, jakby ponad wyspą przewijała się burza tysiąclecia albo zastępy tysięcy bębniarzy wybijały nierówny, szaleńczy wojenny rytm. Spomiędzy traw i gołej ziemi, w miejscu bezpiecznie dalekim od pożaru, gdzie schroniły się elfy, zaczęła unosić się szaro-niebieska mgła. Wzbijała się coraz wyżej i wyżej. Niosła ze sobą smród, jakby trupi cuch zmieszany z pleśnią i obornikiem. Wszyscy, co do jednego, upadli na kolana, dusząc się i wierzgając, łypiąc powietrze, które przesiąkało trucizną. Ostatnie co mogli zobaczyć, w kurczącym się strumieniu świadomości, był On.
Gdy otworzyli oczy było ciemno. Nie był to jednak mrok nocy. Sklejone po głębokim śnie powieki z trudem dały się podnieść, a gdy otumaniony umysł zaczął nieco lepiej działać, wszyscy zorientowali się, że znajdują się w zupełnie nowym miejscu. Wilgotny grunt pod rękoma sugerował, że pod powierzchnią ziemi.
*
Felivrin klęczał w ciasnej, ziemnej jamie. Z jej ścian wyrastały korzenie, błyszczące chorym światłem, pulsujące i wijące się niczym pędraki. Widział przed sobą postać-cień, sylwetkę zbudowaną z czystego mroku. Czuł że patrzy na niego niewidzialnymi ślepiami. Ocenia i sądzi. Koszula elfa była podwinięta albo poszarpana, nie mógł dokładnie ocenić — niewiele widział, mięśnie miał zwiotczałe. Czarna postać poruszyła się, pochyliła nad uniżonym Ta'murilem. Biło od niej coś znajomego, znajoma energia, jakiś pierwiastek, esencja, której Felivrin nie mógł nazwać i opisać, a siedziała mu gdzieś na końcu języka.
Poczuł uderzenie w plecy, mocne, szczypiące, a wraz z nim rozległ się trzask bicza. Jęknął mimowolnie. Czarna postać górowała nad nim i powoli nabierała znajomych kolorów i kształtów. Inkwizytorka Gerda? Ale skąd tutaj się wzięła? Nim elf mógł spróbować odpowiedzieć sobie na to pytanie, padło drugie uderzenie, kolejny trzask pejczem. Kobieta uśmiechnęła się zalotnie.
—
Podoba ci się, hm? — powiedziała i przygryzła wargi, mrucząc cicho, jakby przeżywała falę ekstazy.
Trzeci cios został zadany, Gerda jęknęła głośno i... zniknęła. W jej miejsce pojawiła się natomiast inna postać. Saelir'th, elfka o dziwnej szarej skórze i perłowych włosach. Miała twarz upiorną i rozwartą gębę, z której wydobywał się przeraźliwy, bulgoczący śmiech. Uderzyła po raz czwarty i zniknęła równie szybko jak się pojawiła. Na jej miejsce przyszedł ktoś inny. Siostra tego samego magicznego rzemiosła — Ruda. Ta nie wyrażała żadnych emocji. Wymierzyła piąty bat i obróciła się w nicość.
Nicość była niestała, nie mogła trwać zbyt długo. Wyrosła z niej kolejna osoba. Pot spłynął po czole Niriviela.
Adelajda Bloom, w swojej wystawnej balowej sukni i złotych trzewikach. Trzymała bat oburącz, stojąc nad klęczącym elfem, płacząc i pociągając nosem. Najsmutniejsza twarz świata, mógłby pomyśleć były profesor. Zadała szósty cios, potem siódmy, ósmy i dziewiąty, z każdym kolejnym nabierając coraz więcej beznamiętności i chłodu na swojej umazanej rozpływającym się makijażem twarzy. Tak też i ona rozpłynęła się bez słowa.
Na miejsce alchemiczki wkroczyła następna postać. I był nią sam Felivrin Nargothrond. Wymierzył dziesiąty bat. Okaleczone plecy piekły jakby były palone żywcem. Krew spływała po nich wąskimi strumieniami, wsiąkała w glebę pod kolanami. Kat przyklęknął naprzeciw elfa, skulił się jak on, jakby stał się jego lustrzanym odbiciem. Gestem dłoni uniósł Nirivielowi podbródek, spojrzał mu głęboko w oczy.
—
Pragniesz więcej, czy może odwrócimy role? — zapytał.
*
Ail'ei uwolniła dłonie z wątłych korzonków, które wiązały jej dłonie. Rozejrzała się po otoczeniu. Panował półmrok. Ściany ziemnej jamy pokryte były wijącymi się korzeniami o odrażającym blasku. Gdzieś w głębi jamy widać było wąski tunel.
Zauważyła że nie jest sama. Obok niej siedział Yannear, walczący z rozplątaniem rąk. Kawałek dalej dostrzegła Reneylana, Tirela i resztę elfiego komanda. Niektórzy byli nieprzytomni, inni wierzgali, próbując wydostać się z krępujących więzów.
—
Halo, żyjecie? — zawołał wódz.
—
Meldować się po kolei — dodał Tirel.
Wszyscy zaczęli raportować pełnymi bólu i otumanienia głosami. Wyręczyli również tych, którzy nie wybudzili się z toksycznej zmory.
—
A Niriviel? Brakuje Niriviela — stwierdził z niepokojem Yannear.
—
Jesteśmy rozbrojeni. Włócznie, strzałki, łuki, wszystko zniknęło. Kurwa! — przeklął Reneylan.