POST BARDA
Pokłosie krwawego zaćmienia, które dało się we znaki tak wielkim magom królestwa, nagle obdartym ze swych potężnych mocy, jak i zwykłym zjadaczom chleba, dla których wyjście z domu nagle mogło wiązać się z rychłą śmiercią. Wszelkiej maści plugawe stwory urosły w siłę w czasie tego przedziwnego zdarzenia i poczęły wykazywać się niespotykaną wcześniej agresją i butą. Południe Keronu nie było wolne od tego problemu i choć Zaavral dawno pozostawiło za sobą czasy swej świetności, nadal było częścią królestwa ludzi i jako takie zasługiwało na ochronę.
Zakon Sakira wysłał kilka zbrojnych drużyn w okolice Gór Davgon, aby wsparły stacjonujące tam oddziały patrona wojny w walce z nowym zagrożeniem i ochronie ludności cywilnej, rozrzuconej po dziesiątkach odległych od siebie wsi.
Wioletta de Cassel była częścią jednej z nich. Zajechała do niewielkiej siedziby Zakonu przed kilkoma dniami, by zaraz otrzymać kolejny rozkaz wyjazdu. Kamienne ściany, ciasne korytarze, zmęczone, często umorusane twarze wojaków i rycerzy oraz wszechobecny półmrok przewijały się przed jej oczami niczym senne obrazy. Była tam, jednocześnie będąc jakby obok, nie rejestrowała w pełni otaczającej jej rzeczywistości; najpewniej ze względu na znużenie podróżą.
Nie dany był jej odpoczynek w normalnym łóżku i odprężające rozmowy z towarzyszami broni nad kuflem podłego piwa. Zresztą, Sakir jej świadkiem, że nie szukała żadnej z tych rzeczy. Była obowiązkową i oddaną przedstawicielką Zakonu, głęboko przekonaną o słuszności jego świętej misji… Toteż gdy zbierano ochotników do wyruszenia na długi patrol, niemal pod same Martwe Wzgórza, kobieta jako pierwsza uniosła swe ramię, czym zdobyła sobie przychylny uśmiech komtura Sesslera.
Kobieta skończyła jako część pięcioosobowej drużyny. Podróżowało z nią dwóch prostych knechtów, zakonnych żołdaków o gębach prostych choć poczciwych, nawet jeśli nosy mieli nieco zbyt czerwone jak na gust panny de Cassel, oraz pełnoprawny rycerz wraz ze swoim giermkiem. Gabriel de Foy, mimo wyraźnego żołnierskiego obycia i twarzy naznaczonej wieloma śladami bitew, emanował specyficzną aurą, która na myśl przywodziła kobiecie adoratorów, krążących wokół jej starszych sióstr lata temu. Był wyniosły i milczący, pięknie wyprostowany, a jego profil wręcz krzyczał o portrecistę; najpewniej nawet teraz zrobiłby na salonach furorę, gdyby tylko postanowił tam zajrzeć. Z jego spojrzenia biła pustka, której nie dało się jednoznacznie przypisać dekadencji, czy zwykłej nudzie. Ciemna czupryna tego szlachetnego męża była zadziwiająco zadbana, podobnie jak i jego arystokratyczny wąsik, przecięty dawno zbielałą blizną.
Z racji swojej rangi i doświadczenia to on oczywiście został przywódcą ich małej grupy, choć odzywał się rzadko i niemal niechętnie, jakby nie był kontent z towarzystwa w jakim się znalazł. Strofował knechtów, gdy ci zapędzali się w rubasznych anegdotkach, Wiolettę zaś traktował niemal na równi z powietrzem. Czasem miewała nawet wrażenie, że gdyby postanowiła z jakiegoś powodu wyprzedzić go i zatarasować mu drogę, to rycerz nie wstrzymałby konia, tylko dalej parł naprzód, dążąc do nieuchronnej kolizji.
Giermek Gabriela zdawał się być wszystkim tym, czego jego pan nie był. Prosty i żywotny, rwący się do bitki i rozmowy, biła od niego taka energia, że człowiek mógłby pomyśleć, iż chłopak jest w stanie góry przenosić. I najpewniej zrobiłby to, gdyby tylko dostał taki rozkaz. Przy tym posłusznie służył panu de Foy, zajmował się jego uzbrojeniem przy każdym postoju, szykował mu racje żywnościowe i pomagał wskoczyć na konia, słowem; giermek idealny. Czasem starał się też zabawić kobietę rozmową, gdy cisza towarzysząca ich gromadzie zaczynała ciążyć na ich barkach niczym płyta nagrobna, jednak widać było, że brakuje mu pewnego obycia i za całą tą radosną energią skrywa się ogromna nieśmiałość. Mogła być to kwestia wieku; chłopak najpewniej nie skończył jeszcze dwudziestu wiosen, choć posturę miał prawdziwego dryblasa.
Trzeci dzień jazdy. Podróżowali w formacji klinu, rycerz na czele, po jego bokach Wioletta i giermek, a za nimi dwaj żołdacy.
Jak na razie natknęli się na jedną karawanę kupiecką, grupę chłopów podróżujących z wioski do wioski na jakieś lokalne święto… Albo ślub, Wioletta nie zwracała na nich większej uwagi… małe stado wilków ucztujące na dwóch martwych kozicach nieopodal traktu i absolutny brak nieumarłych, czy jakichkolwiek plugawych ewenementów. Knechci rozluźniali się, często sięgając do sakw po specjalne manierki, które najpewniej od dawna nie widziały wody.
Powoli zostawiali za sobą góry i wkraczali na przyjemniejsze, wyżynne rejony. Towarzyszył im ptasi śpiew, piękne słońce i przyjemna bryza. Gabriel co jakiś czas spoglądał na błękitne niebo i kręcił powoli głową. Nie odzywał się jednak ani słowem, można było jedynie gdybać o czym wtedy myślał.
Wczesnym popołudniem wjechali w iglasty zagajnik. Paradoksalnie, odgłosy ptactwa i wszelkiej zwierzyny zdawały się cichnąć, by w końcu jedynymi towarzyszącymi im dźwiękami było delikatne trzaskanie drzew, poszczękiwanie ich pancerzy i miarowy stukot końskich kopyt.
De Foy spiął się, odruchowo oparł dłoń na rękojeści miecza.
- Tarcze w dłoń, hełmy na łby. – tym razem w jego głosie słychać było napięcie, które wyparło charakterystyczną dla niego suchą obojętność – Miejcie oczy dookoła głowy. Za cicho tu.
Żołdacy niemrawo nasunęli szyszaki na czoła. Jeden z nich wziął w ręce kuszę i zamglonym wzrokiem zaczął przeczesywać milczący las. Czknął ciężko, aż się zachwiał, a broń niebezpiecznie zatrzęsła mu się w dłoni. Jego kompan skwitował to zachowanie paroma soczystymi przekleństwami, rzuconymi przyciszonym głosem, by w końcu zamilknąć, kurczowo zaciskając dłoń na rękojeści swojego buzdyganu.
W pełnej napięcia ciszy przejechali parędziesiąt metrów, szukając wroga w każdej kępie roślinności i za każdym wystarczająco szerokim drzewem, by w końcu dotrzeć do ciasnego zakrętu.
Zadziwiająco gęste krzaki przysłaniały widok, ale sprawne oko Wioletty wyłapało coś, co jak na razie nie przyciągnęło uwagi Gabriela. Ziemia na trakcie była niecodziennie rozorana, jakby ktoś ciągnął coś niewielkiego, acz ciężkiego. W miejscu gdzie ubity grunt mieszał się z nieśmiałymi kępkami trawy, coś odbijało nieśmiało niemrawe promienie słońca, którym udało się jakoś przebić przez gałęzie i morze igieł. Rambert cicho parsknął i potrząsnął łbem, stukając kopytem o trakt. Jej wierzchowcowi najwyraźniej również udzieliła się ciężka atmosfera.