Leśne Elfy w Keronie (artykuł konkursowy)

1

Draco


Leśna brać autorstwa anonimowego elfa w Keronie

"Wygnani, głodzeni, w królestwie wrogim.
Myśmy, niegdyś żyjący w śnie błogim.
Leśna brać spać musi w ludzkiej norze,
lub do zimna przez niebezpieczne płynąć morze.

Gdzież, och gdzież, Fenisteo kochana...
Czeka nas nowa ziemia obiecana?
Czy też niczym długo otwarta rana,
na koniec nasza rasa jest skazana?

Czym żeśmy bogom zawinili,
że gwiazdy, ku nam rzucili?
Sulonie, Loliuszu i Osurelo,
Czyżbyście wzgardzili Fenisteą?

Leśna brać, wśród ulic płacze,
Ten tu pije, tamten coś gdacze.
Prochy, dym i wódki łyki.
Żebrząc, grzesząc lub jako wtyki...

Leśna brać, w przestępczą szajkę,
zmieniła się pod wpływem ludzi.
Czy będziemy zapomniane?
Czy przed nagrodą los nas trudzi?"

***

Guede


Tej nocy Val’chair wyszedł na polowanie. Dla zwierzyny, na którą zamierzał się zasadzić była to pora żeru — obserwując ją uważnie przez ostatnie kilka dni, poznał jej zwyczaje na tyle, by wiedzieć, że nie opuszczała legowiska przed zmierzchem.
Jak przystało na dobrego łowcę, znalazł najwyższe miejsce w terenie, które stało się jego punktem widokowym. Jak przystało na prawowiernego fenistejczyka, nie rozpoczął łowów bez modlitwy do Ukira, prosząc o przebaczenie, za to, że wkrótce odbierze życie.
Było ich dokładnie pięć. Pięć brzozowych promieni, każdy z grotem w postaci długiego, ostrego jak obsydian szpikulca z polerowanego rogu i zwieńczonego lakierowaną gęsią lotką. Wszystkie spoczywały na płóciennym pakunku, tuż obok retrofleksyjnego laminatu z wiązu i jesionu, klejonego byczymi ścięgnami. Łączna długość łęczyska z założoną cięciwą — sześćdziesiąt cali, naciąg trzydzieści funtów przy osiemdziesięciu funtach mocy. Strzała wypuszczona z podobnej machiny kładła łosia ze stu kroków, przeszywała go na wylot i leciała kolejne sto, bez zmiany trajektorii.
Księżyc w pełni płonął w górze, oświetlając bladym blaskiem nieruchomą sylwetkę pochylonego nad bronią strzelca. Na granatowym, upstrzonym gwiazdami niebie nie było widać jednej chmury. To była dobra noc. Dla łowcy.
Swoją zwierzynę wypatrzył po trzech godzinach czatowania. Podstarzały, ciemno umaszczony odyniec, na oko sześćdziesiąt cali długości, trzydzieści w kłębie i co najmniej dwa cetnary wagi. Wracając właśnie z huczki i żerowania poruszał się powoli i nieostrożnie. Val’chair przewidział to zawczasu. Nieprzypadkowo zasadził się na niego właśnie tutaj.
Sięgając po strzałę, osadził ją na napiętej cięciwie, mierząc do ofiary w dole, która nieświadoma zagrożenia, wkraczyła na otwartą przestrzeń. Val’chair wstrzymał oddech, przymykając powieki. Już oczami wyobraźni ujrzał swoje imię — kołującego na niebie sokoła składającego skrzydła do pikowania. Słyszał krzyk ptaka, tak żywy i wyraźny, że zagłuszający odgłos puszczanej właśnie cięciwy.
Sama strzała była bezgłośna. Ofiara nie miała szans usłyszeć szaropiórej śmierci, która trafiła ją w sam środek tłustego karku, z miejsca powalając na ziemię niby bezwładny wór kartofli.
Val’chair nie wychylał się ponownie, by oglądać to, co zostało po strzale. Porywając resztę szypów, połamał je w biegu, wrzucając resztki do mijanych kominów, a łuk ciskając w przygotowany zawczasu schowek. Siłą rozpędu, zwinnie jak kot, przeskoczył z budynku na budynek, puszczając biegiem po dachach, nim dogonił go pierwszy krzyk zgrozy, mający zwabić strażników do broczącego na placyku przed burdelem trupa.


Nad ranem wybrał się do „Małej Fenistei” jak nazywano w Meriandos elfią dzielnicę na przedmieściach. Choć oficjalnie nieuwzględniona na planie miasta, nie potrzebowałeś pytać, żeby wiedzieć, gdzie właśnie trafiłeś.
Opuszczając wąskie i brudne uliczki ludzkich sadyb, wzniesionych z kamienia i wielkich jak góry, Val’chair z przyjemnością wkraczał w umajony przestwór otwartych skwerów i parkowych alejek, gdzie życie toczyło się pod otwartym niebem, nie zaś w ciemnych i zadymionych wnętrzach. Zieleń walczyła tu o każdą możliwą przestrzeń, kwtinąc między żwirowanymi ścieżkami i szeleszcząc w górze koronami drzew, w których cieniu zbierały się rodziny i wspólnoty, aby spędzać czas na handlu, pracy i zabawie. Budynki były nieliczne, w zdecydowanej większości drewniane i bogato ustrojone tradycyjnym elfim rękodziełem. Ich wnętrza rzadko pełniły rolę czegoś więcej niż sypialnia.
Idąc, mijał siedzące przy ścieżce lub spacerujące nią młode elfie kwiaciarki z wyplatanymi koszykami, sprzedające świeżo ścięte pierwiosnki, wianki i nasiona. A pod nimi — bezapelacyjnie najlepszy towar, jaki mogłeś dostać w tym mieście, jako że ludzcy dilerzy nie mieli ręki do kwiatów. Oprócz swoich koszyków, większość nosiła także sierpy oraz pozornie niewinne serpety, zwłaszcza, gdy zapuszczały się poza elfią dzielnicę. Swoim specjałem handlowały przede wszystkim w innych częściach miasta. I jak przystało na dziewczyny z zasadami — nigdy z elfimi dziećmi.
Gdziekolwiek się obejrzeć, kwitło rzemiosło i handel, także ten z drugiego obiegu. Grupka ledwie odrosłych od ziemi bąków siedziała w kucki na pobliskim trawniku i kleiła pierze do strzał, intonując chóralne „An Beanda Eíleaní, eile laime aen t’vaedani” — dziecięcą rymowankę o łodzi Eíleana. Tuż obok, rozkładając swój towar na szerokiej płachcie, głośno i ochoczo zachwalał swoje usługi kuśnierz, jeden z pięciu pozostałych na tylko tej jednej ulicy. Rzemiosła lubiły się powtarzać. Samych stolarzy mieli tu przynajmniej trzydziestu, wliczając w to szkutników, bednarzy lutników, snycerzy. Jeszcze więcej garbarzy, kaletników, białoskórników, futrzarzy i szewców. Wiadomo mu też było o przynajmniej o siedmiu łuczarzach, jedenastu grotnikach, trzech cienietnikach i jednym bardzo zarobionym rzeźniku.
Wymijając rozstawiane gdzie popadło kramy, Val’chair skręcił w boczną odnogę alejki, w której jakaś artystyczna dusza śpiewała właśnie „Letnią Różę” pod tęskną i nieskalaną melodię wydobywaną z pieszczonego smykiem fidla. Było melancholijnie i ślicznie. Zupełnie jak w domu.
Dwie przecznice dalej, zupełnie inaczej niż w domu, zobaczył trzech wystrojonych jak bażanty elfich gówniarzy palących jednego cienkiego skręta na spółkę. Takich jak oni zwykło się tu określać mianem „Dzieci Kwiatów” i nie tylko ze względu na pstrokaty ubiór. Przede wszystkim dlatego, że podobnie jak prawdziwe kwiaty, nigdzie nie zwykli zapuszczać trwałych korzeni, snując się bez celu, niby unoszone wiatrem pyłki. Mijając wyrostków, Val’chair przyjrzał im się nienatrętnie. Wytatuowany z błędem tatuaż w archaicznym elfickim na odsłoniętym przedramieniu jednego z nich głosił: „I bóg o nas zapomniał”, co zmusiło go do skrzywienia warg w mimowolnym i pełnym politowania uśmiechu. Nie uszło to uwagi młodzików, którzy obskoczyli go w jednej chwili niby wiewiórki pień sosny.
Co ci tak, kurwa, wesolutko, ostrouchu? — zaczepił go posiadacz felernej inskrypcji, zastępując mu drogę.
Val’chair nie odpowiedział, wyłącznie podniósł na niego oczy. Szczeniak nie znalazł w nich strachu, którego się spodziewał, wyłącznie przeszywającą go z tysiąca jardów pustkę. Pozbawione skupienia spojrzenie zawodowego mordercy. Szczeniak zszedł mu z drogi, a w ślad za nim jego kompani, plując i złorzecząc.
Nie niepokojony już więcej przez nikogo, dotarł pod rozłożysty jawor, już z daleka tętniący życie i światłami ognisk.
Wokół potężnego pnia, na wytyczonym okręgu zieleni, płonęło kilka ognisk, każde wyposażone w rożen, na którym opiekano właśnie sprawionego barana lub dziczyznę. „Szynkwas” oraz rozstawione tu i ówdzie nieliczne „stoły” wykonano na typowo elfią modłę — z jednego kawału specjalnie wyhodowanego na mebel drzewa. Ucztowano tu pospołu i rozmawiano, racząc się młodym winem, cydrem oraz ziołowym naparem, działającym kojąco w przypadku przedawkowania dwóch pierwszych.
Jak każde drzewo w okolicy, jawor był miejscem spotkań. Wtym konkretnym przypadku — knajpą zbierającą dzielnicową bohemę i najbardziej zasłużonych dla lokalnej społeczności.
Przy pobliskim rożnie zobaczył na przykład Eldisa Mor-Cil, przywódcę i prowodyra niedawnych strajków w miejskich domach rzemiosła, etatowy postrach cechów i ich starszyzny, przed którym trzęśli portkami wszyscy rajcy miejscy, z burmistrzem na czele. Z tego, co zdarzyło się słyszeć Val’chairowi, zajmujący się obroną mniejszości rasowych Eldis, sam nie przepracował w swoim życiu choćby jednego dnia.
Na uboczu, w towarzystwie potężnego wilczura (prawdziwego, dzikiego wilczura) i kubkiem ziółek w ręku, wypoczywał poczciwy, siwowłosy Aboren zwany „Pożytkiem”, kiedyś druid, obecnie opiekun podmiejskiej pasieki. Pomimo niepozornego wyglądu również budzący powszechne szacunek i grozę, zwłaszcza przez swoje bezpardonowe metody radzenia sobie z niszczącymi ule wandalami. Schwytanemu żywcem delikwentowi poczciwy Aboren zwykł smarować głowę syropem i wtłaczać ją w mrowisko na czas pełnego odmówienia „Tetrasagion” — pochwalnego hymnu do Czterech Wiatrów Świata. Zapytany kiedyś o to, czemu postępuje w podobnie okrutny sposób, odpowiedział bez zająknięcia, że używa syropu, gdyż szkoda marnować mu miodu.
Podobnych sylwetek kręciło się tu więcej. Ot, choćby właśnie minął się z Mairen z Gael, trubadurką tak słynną i utalentowaną, by nie trzeba było jej zapowiadać nawet na tle tysiąca innych sław zajeżdżających regularnie na Wschodnią Prowincję. Skinął głową Eigillowi an Aiseig, największemu eksporterowi amunicji w tej części centralnych krain, pogrążonemu w rozmowie z Diùrą Muile, właścicielką luksusowego zamtuza, do którego zwykli zachodzić pono bezpośredni wasale samego księcia Jakuba, w tym przynajmniej jeden z jego ministrów.
W końcu był też Ela'ach, ten, do którego właśnie zmierzał. Nieformalny, choć niekwestionowany przywódca ich małej społeczności. Przede wszystkim była zaś córka Ela’acha, piękna Moire Fiò o włosach jak fenistejska jesień. Gdyby nie ona, nie przyszedłby tu choćby na pięć minut.
Witaj, Falk. Zostaw nas samych, Moire.
Val’chair, zwany niekiedy Falkiem, spojrzał przelotnie za odchodzącą dziewczyną, niknącą bezpowrotnie w rozbawionym tłumie tańczącym wokół pląsającego ogniska. Powoli i nieco niechętnie, wrócił do jej ojca, powstrzymując westchnienie wyrzutu pragnące opuścić jego nozdrza.
Ela’ach był jasnowłosym elfim mężczyzną, mogącym znajdować się równie dobrze w czterdziestym, co stu czterdziestym roku swojego żywota. Zarówno przecinająca szyję blizna, jak i spojrzenie zielonych oczu — bardzo podobnego do jego własnego, wskazywały na osobnika dojrzałego więcej niż tylko upływem lat. Ubrany był, jak zawsze, kiedy przebywał w dzielnicy — w biało-błękitny, wyszywany dworski ubiór, noszący w ich rodzimym języku nazwę lear. Na szyi zawieszony miał srebrny alszband, kolejny element tradycyjnego stroju, którym lubił się bawić podczas rozmowy.
Nikt tak naprawdę nie wiedział kim Ela’ach był w starym kraju, jeszcze przed Nocą Spadających Gwiazd. Powtarzano na jego temat liczne i kuriozalne plotki, przypisujące mu zwierzchność nad królewskim wywiadem, bycie osobistym gwardzistą samego króla Eoriana, czy uczestnictwo w każdej możliwie wojnie, od Wojny Łuku i Topora poczynając. Jak było naprawdę, wiedział tylko sam Ela’ach. Obecnie liczyło się wyłącznie to, że znał każdego elfa od Wschodniej Ściany aż po Cieśninę Martwego Ptactwa i potrafił robić świetny użytek z tych znajomości. Trzykrotnie (i jednogłośnie) wybierany starostą elfiej dzielnicy, kandydował także na burmistrza Meriandos. Jak dotąd bezkustecznie.
Flebrig? — zapytał go nazwiskiem zastrzelonego wczoraj denata, okręcając sobie alszband wokół wskazującego palca. Val’chair ograniczył się do odpowiedzi przez skinięcie głowy.
Dobrze — stwierdził krótko starszy elf, witając dostarczoną mu nowinę pełnym skupienia milczeniem. Milczeli obydwaj, otoczeni płynącymi zewsząd odgłosami wesołej zabawy i dźwiękami lutni Mairen, która w końcu dała ubłagać się zebranym na krótką balladę.
Jak zawsze wyświadczyłeś nam olbrzymią przysługę, Falk. — podjął Ela’ach. — Zeznania Flebriga obciążyłyby wielu naszych elfich braci.
Val’chair powstrzymał się od wzruszenia ramionami. Jedynego wzruszenia, na jakie był w stanie się zdobyć dla swoich „elfich braci”, z którymi łączył go sentyment równie niewielki co z zapomnianym przez bogów miejscem, które dzielił z nimi jako miejsce swego urodzenia. Arnout Flebrig, przedsiębiorca i przewoźnik rzeczny, miał zginąć, gdyż zagrażał interesom grupy Ela’acha. Po tym jak zakon zatrzymał jego barkę, rekwirując broń, którą planowali przemycić nieludziom z Oros, było kwestią czasu kiedy grubas zacznie sypać. Elfia komuna z Meriandos nie mogła, rzecz jasna, pozwolić sobie na podobne ryzyko. Nie, kiedy od roku z okładem miała na swoim koncie dziesiątki podobnych akcji, uskutecznianych na skalę, która przyprawiłaby królewskiego namiestnika do spraw bezpieczeństwa o natychmiastowe wrzody żołądka i co najmniej tygodniowe rozwolnienie.
Nie żeby miało to dla Val’chaira jakieś większe znaczenie. Nie był typem buntownika ani patriotą. Nie zabijał dla idei. Choć nigdy nie przyznawał się do tego przed rodakami, Noc Spadających Gwiazd była najszczęśliwszą w jego życiu.
Zapłata. — Ela’ach zniżył głos, wyrywając Falka z zamyślenia. — Jak zawsze w ustalonym miejscu i terminie.
Val’chair potaknął, szykując się, by wstać i odejść.
Zostań, proszę. — Starszy elf powstrzymał go gestem uniesionej dłoni. — Chciałbym z tobą porozmawiać. O kolejnym zleceniu.
Strzelec usiadł z powrotem, unosząc pytająco brew.
Czekamy tu na kogoś — wyjaśnił krótko Ela’ach.
Nie czekali długo. Spowitą brudnozielonym myśliwskim płaszczem sylwetkę, przeciskającą się do nich przez tłum, zobaczyli zaledwie kilka minut później. Przybysz przysiadł się do nich, witając ze starszym elfem przez podanie dłoni. Siadając, odrzucił kaptur, okazując się ludzkim mężczyzną. Val’chair nie okazał zdziwienia.
A zatem, panie Couvet... — zaczął Ela’ach, przedstawiwszy ich sobie. — Oto Falk, mój młody przyjaciel, o którym panu opowiadałem.
Człowiek zamrugał, przyglądając mu się uważnie, choć nienachalnie. Przez dłuższą chwilę milczał, nim odkaszlnąwszy w kułak, zdecydował się przemówić.
Prawda, słyszałem już nieco. I owszem, wygląda na zawodowca. Ale nie miałem jeszcze okazji zoba...
Falk odzywał się rzadko. Ale kiedy już to robił, to zwykle wypraktykowaną odpowiedzią, wyprzedzającą pytania i wątpliwości jego rozmówców.
Trafiam wiewiórkę z pół setki kroków. — oznajmił powoli i spokojnie, swym nieco monotonnym barytonem. — Znam też na pamięć wszystkie wersy „Tej, co nie umarła”, jeżeli kogoś to interesuje. — O tym, że nauczył się ich od współwięźniów jeszcze w Fenistei, oczekując na wykonanie wyroku śmierci, już nie wspominał. Koniec końców, nie doszedł on do skutku. Gwiazdy zapisały mu tamtej nocy inne przeznaczenie.
Mówiłem panu, panie Couvet. To dobry elf. Oddany sprawie. Nie znajdziecie lepszego kandydata.
Człowiek nie zaprzeczał. Z jego twarzy, szczerej i otwartej jak u wszystkich ludzi, dało odczytać się głęboką zadumę i stopniowo słabnący konflikt osądów. W końcu, wyjąwszy zza pazuchy pożółkłą, zalakowaną kopertę, podsunął ją Val’chairowi. Strzelec przyjrzał się jej pytająco. Ela’ach nakrył ją dłonią, chwilę potem, jakby w obawie, przed tym, by nie przebywała zbyt długo na widoku.
Pan Couvet miałby dla ciebie pracę. Wykonanie jej będzie częścią porozumienia, które w perspektywie zagwarantuje nam lepsze jutro. Nam oraz tysiącom podobnych do nas, zamieszkujących centralne krainy...
„Pan Couvet” szybko wszedł w słowo starszemu elfowi, uprzedzając również strzelca szykującego się do zadania pytania-monosylaby.
Rozmawianie o szczegółach w tej chwili byłoby bardzo niewskazane. Te znajdziesz w kopercie. Z jej otwarciem wstrzymasz się do momentu, gdy będziesz sam. W bezpiecznym miejscu. Wiem, że to niemały kredyt zaufania, prosić byś przystał na kontrakt a priori, niemniej proszę aby...
Za wykonanie zlecenia, Pan Couvet zechce zaoferować ci pięciokrotność twojej zwyczajowej stawki. W pierwszej racie — pomógł przybyszowi Ela’ach. — Ja zaś zamierzam dorzucić swoje błogosławieństwo.
Val’chair spojrzał nierozumiejąco na starszego elfa.
Błogosławieństwo — powtórzył, wytrzymując spojrzenie łucznika. — Dla twoich zrękowin z moją Moirą.
Strzelec i tym razem zapanował nad twarzą. Wiedział. Stary, elfi diabeł wiedział o nim i swojej córce. Psiakrew, przecież to jasne, że domyślił się już dawno. Domyślił i skorzystał na tej domyślności. Będzie rok odkąd sumiennie wykonuje dla niego wszystkie mokre kontrakty, nie zadając pytań i licząc go za nie jak rodzonego brata. Czy to możliwe, że Ela’ach nie tylko wiedział, ale wręcz podsunął...
Falk wrócił pod jawor, do świateł, muzyki, obserwujących go wyczekująco rozmówców. Otrząsnął się z myśli ciężkich i ciemnych jak turońska zima. Wyciągnął dłoń po kopertę.
Biorę — wyrzekł krótko i bez negocjowania. Na twarzy wyraźnie zniecierpliwionego i nieswojego Couveta odmalowała się równie wyraźna ulga.
Potrzebne kontakty i adresy znajdziesz w środku, razem z instrukcjami i wekslem. Zapamiętaj dobrze i zniszcz list zaraz po przeczytaniu. Trzeba ci konia?
Nie trzeba.
Wróć też cały i zdrowy — oznajmił mu na pożegnanie Ela’ach. — Bo do tego, że wrócisz bohaterem, nie mam żadnych wątpliwości.
Chowając list za pazuchę, strzelec ukłonił się i bez słowa opuścił towarzystwo pod jaworem.


Na krótko przed świtem, w wynajętym pokoju karczmy „Lisia Jama”, Val’chair wysunął się z posłania, nie budząc śpiącej obok Moire Fiò. By odegnać resztki snu, podszedł do okna, czytając otrzymany wczoraj list w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Kiedy skończył, użył go jako rozpałki do kominka. Ranek był chłodny, a Moire nie lubiła marznąć po porannej kąpieli.
Nie żegnając się z kochanką, Falk ubrał się i bez śniadania zszedł prosto do stajni, aby siodłać wałacha. Czekała go dziś długa podróż, przynajmniej kilka dni w siodle. Nie miał czasu mitrężyć.
Kontakty, instrukcje i adresy paliły się w trzaskającym kominku jeszcze krótki czas po jego odejściu. Pokryty atramentem papier, zwijał się i rozpadał na popiół w pomarańczowych płomieniach. Zapowiedź największego wkładu elfich imigrantów w przyszłe losy Keronu ulatywała siwym dymem ponad zdezelowany dach samotnej gospody stojącej przy trakcie na Nowe Hollar.
Na krótko przed świtem, w pałacu królewskim w Saran Dun, Aidan Augustiański wysunął się z adamaszkowej pościli, nie budząc śpiącej obok Emilii Pragel, dwórki królowej Edwiny. By odegnać resztki snu, narzucił na siebie jedwabny szlafrok i wybrał na przechadzkę królewskimi ogrodami w pierwszych promieniach wschodzącego słońca.
Król nie spał najlepiej. Osobliwe koszmary o dziwnej, niepokojącej treści przez większość nocy utrzymywały go w płytkim i niespokojnym półśnie. Jego Królewska Mość nie potrafił przypomnieć sobie ich treści.
Wyłącznie to, że śnił mu się sokół.
***
Kot Czeladnik


Ofiara abo kat? Nieszczęsny los elfów miejskich, piórem gburowatego goblina opisany, czyli cztery podłości względem braci maluczkich.

Biedne elfiątko wpadło w złe towarzystwo? Osiedle niezrozumiałych adonisów cierpi męki, nękane niezrozumieniem i kamieniami ciskanymi przez żaków? Kolejny ostrouchy poeta publicznie rozdziera szaty, tarza na golasa w błocku i pokazowo umiera z głodu? Bladolica młodzież zbija się w łupieskie bandy z braku lepszych perspektyw i miejsc na uniwersytetach?

Farmazony, banialuki i duby smolone!

Jeśli kto pragnie poznać prawdę, niechaj czyta relację naocznych świadków pochodzących z mego rodzimego plemienia. Handlarza kapustą, latarnika, kanalarza-druciarza oraz dwójki węglarzy, którzy to nieraz sterroryzowani zostali, a akty nietolerancyi względem nich popełnione udziałem stały się nie kogo innego, a właśnie elfów miejskich. Ich to mienie, dobre imię, a nawet życie wydarte zostało, ale sprawy milicyjne umorzono, z obawy przed posądzenie o rasizm. Jako było, tak i piszę, a jeśli kłamię, niech uszy mi oklapną, a kuper szczeciną porośnie i krostami.

Historyja pierwsza tyczy się kupca Orma, sprzedawcy kapusty, którego stragan wieńczył ulicę Bławatną, a przy elfim osiedlu biegnącą. Żywot swój od wiosen przeszło dwunastu rzemiosłu oddając, ciężką pracą zdołał wyrobić sobie renomę, której łacno pozazdrościć przyszło innym kupcom. Jego to też elfie komando niejakiej Sikorki na oko swe wzięło. Przybyło tedy nocą zbirów kilku wiadomość zostawiając, w której żądanie haraczu i opłaty za ochronę wytłuszczono. Ugiął się kupiec ze strachu. Z tygodnia na tydzień haracz zwiększano, o bankructwo Orma niemal przyprawiając. Gdy wreszcie odmówił niecnotom, okna mu nocą wybito, ściany gównem i błotem wysmarowano, a do beczek z kapustą naszczano i szczurów zdechłych natopiono. Tydzień nie minął, a przez gomółkę świeżo w ołów wprawioną kamień przeleciał. Wypadł kupiec przed dom, a tam już czekało na niego zbirów czterech, którzy go kijami tak oprawili, że nieszczęśnikowi zęby wszystkie powypadały, a w głowie tak strasznie od razów pomieszało, że dotąd do fotela kołowego przykuty, a jeno fajda pod siebie, w przytułku mieszkając. Stragan jego, komando ku przestrodze innych spaliło.

Historyja druga, to świadectwo łotrostwa i uprzedzeń; aktu podłości straszliwej i rasizmu najprzedniejszego. Jak wiadomo, w całym mieście jedna jest miara latarni ulicznych, których to wysokością dziesięciu łokci kerońskich sięga. Tako i na Bławatnej, gdzie latarnik Hryzop światła pilnował. Wzrostu niewielkiego nawet na goblina, a łokci kerońskich bez uszu ledwo dwóch od ziemi odrósł, w fachu wspomagał się tedy drabiną szczeblową. Ileż to docinków i obelg ciskała w niego elfia młodzież! Ileż razy drabinę mu zabrano! Nieraz wisiał nieborak uczepion latarni, ratunku wołając, gdy spod nóg oparcie zabrano. Łotrostwo to całkowicie jawnie przy tym uprawiano, nic sobie z upomnień nie robiąc.

Trzecia opowieść niesie z sobą losy Dandiego Hyxgaarda, druciarza-kanalarza, co to trudnił się utrzymaniem miejskich kanałów i sprzedaży szmelcu wszelakiego, który znalazłszy i oczyściwszy na wózku wystawiał. Napatoczył się nieborak w tunelach na paczkę wielce podejrzaną, a ciężką, szarym brezentem okrytą. Sprawa smrodliwa wydawać się mogła i francowata. Miast ostawić znalezisko i wiać, aby się kurzyło jeno, zabrał je ze sobą, coby znajomym pokazać. Ledwo wyszedł na ulicę, a już go długouche łotrostwo opadło, sztyletem pod żebra częstując. Szczęściem straż w pobliżu była, i choć ująć się szybkonogich nie udało, to pakunek, przez nich zagubiony, swą zawartość okazał. Na nią składało się uncji sześć proszku sypkiego, a narkotycznego wielce. Tak to zrządzeniem losu Dandi po kanałach do skrytki szmuglerów zawędrował i spacer ten życiem sromotnie przypłacił.

Co się zaś tyczy historyi ostatniej, co braci Pixiego i Gnorka Valletów stała się udziałem, jest ona krótka, ale pouczająca wielce. Nocą z zasadzki napadnięto, wozy z węglem spalono, obydwu wraz z sześcioma ocalałymi pachołkami w dyby zakuto i w niewolę piratom sprzedano.

Niechże teraz każdy w swym sercu raczy ocenić, czy elfy miejskie sumienia swe czyste posiadają, skoro same niedolę cierpiąc, większym jeszcze i okrutniejszym oprawcą względem innych ras nielicznych się stają. Nie nam osądzać dlaczego, bo głęboko w rzyci, koło wczorajszego obiadu nam to zalega. Krwią za krew odpłacić niegodziwościom naszym przyjdzie kiedyś pora.

Rękopis nigdy nie trafił do druku. Znaleziono go przy zwłokach Mauriciusa Van Boheleta, bankiera i lichwiarza, którego zadźgano w wynajętym pokoju w karczmie Pod Złotym Kukurykiem. Oprawca zostawił wiadomość nasmarowaną węglem na blacie, której treść brzmiała: „śmierdź złodziejom, kłamczuchom i konfiturom”. Mordercę, którym okazał się ork Barzug, wtrącono do ciemnicy.
Spoiler:
ODPOWIEDZ

Wróć do „Dział Archiwum”