POST POSTACI
Paria
Opadła z powrotem na poduszkę, zbyt wycieńczona, by protestować. Nie widziała zresztą potrzeby, by na siłę wstawać, skoro łóżko było tak ciepłe i wygodne. Jedyne, czemu się sprzeciwiała, to wizja pozostania tutaj na kolejne dwa dni. Nic takiego się jej nie działo! Czuła się trochę słabo, ale z pewnością jak coś zje, to się jej poprawi, a nogę dało się zabandażować tak, by mogła chodzić. Nie rozumiała tylko dlaczego nie czuje w niej bólu. Nie miała dotąd zbyt wielu ran, ale te niewielkie, które miała, jednak bolały. Czy któryś z okładów miał zioła, które znieczulały?
-
Nie mogę leżeć tutaj kolejnych dwóch dni! - zaprotestowała słabo, posyłając kobiecie błagalne spojrzenie. -
Za dużo się dzieje, za dużo od tego zależy, jestem pani ogromnie wdzięczna za wszystko, ale już dwa dni straciłam, muszę... muszę przecież...
Co musiała? Potarła czoło dłonią, szukając odpowiedzi na to pytanie, lecz niestety go nie znalazła. Nie miała pojęcia, co mogłaby ze sobą zrobić, gdyby dali jej teraz ubrania i pozwolili iść w swoją stronę. Powrót do posiadłości baronowej nie wchodził w grę, odwiedzenie rezydencji Lady Cendan tak samo, szukanie Celestio było jak szukanie igły w stogu siana, a wszystkie dowody, które Libeth już miała, przepadły w kanałach razem z jej zdrowiem psychicznym.
Nie zapowiadało się to dobrze. Wątpliwości odnośnie słuszności tego wyboru, który podjęła na korytarzu przed garderobą, zawisły ciężkim kamieniem na jej sercu.
Iść czy nie iść za błaznem? Czy w tej chwili, ze swoją obecną wiedzą, zadecydowałaby inaczej? Było za wcześnie, a ona była zbyt zmęczona, żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Wtedy zobaczyła Kamelio na łóżku obok i przynajmniej jedna obawa rozwiała się, przynosząc odrobinę spokoju. Paria westchnęła ciężko i zamknęła oczy, chowając twarz w dłoniach. Nadal nie mogła uwierzyć w to, że udało się jej go wyciągnąć z kanałów - no, a przynajmniej z ich najgłębszej i z pewnością najgorszej części. Całe jej ciało było obolałe przez ciężar, jaki musiała ze sobą targać, a dusza krwawiła na myśl o instrumencie, który poświęciła, by elf przeżył. Ale przynajmniej było to warte zachodu, bo przyniesiono tu ich oboje.
-
Steczko lubi mówić zagadkami - jęknęła, czując, jak pod jej powiekami zbierają się łzy. -
A przez ostatnią godzinę drogi okoliczności nie skłaniały do rozmów. Poza tym nie wiedziałam, kto nas znalazł. Mogliśmy wylądować wszędzie.
Czyli dotarli w końcu tutaj, gdzie mieli dotrzeć od samego początku. Czy to znaczyło, że za moment wszystkie jej problemy zostaną rozwiązane? Raczej mało prawdopodobne. Mimo to, ulga jaką mimo bólu czuła Libeth była nie do opisania. Nie znała tego miejsca i poza opowieściami Kamelio nie wiedziała o nim nic, ale wciąż jawiło się ono w jej wyobraźni jako ostoja, bezpieczna przystań, w której ukryją ją
nawet przed królewskimi oczami.
-
Zrozumiano - odparła cicho, z twarzą wciąż schowaną w dłoniach.
Kiedy medyczka wyszła, zostawiając ją samą z nieprzytomnym elfem, Paria nie była już w stanie dłużej powstrzymywać emocji. Pozwoliła łzom spływać po policzkach i wsiąkać w poduszkę po obu stronach jej głowy, wciąż jednak rozpaczliwie starając się nie wydać z siebie przy tym żadnego dźwięku.
Wszystko poszło nie tak. Ostatnie dni to była jedna wielka porażka. Powinna była trzymać się przydrożnych karczm i zostać na szlaku. Po co pakowała się z powrotem na salony? Z jakiegoś powodu przecież nie lubiła tam grać. To wszystko by się nie wydarzyło, gdyby została tydzień dłużej w Czerwonym Stawie, zamiast beztrosko pakować się do baronowej Bourbon. Cieszyła się, że zobaczy ojca, ale czy nie mogła odwiedzić rodziny tak po prostu, bez okazji? Teraz zamiast przynieść im dumę, narobiła im problemów. Do tego cała ta podróż podziemnymi korytarzami i kanałami, która ostatecznie wycisnęła z niej resztki optymizmu - co było sporym osiągnięciem, mało komu się to udawało - i stan, w jakim teraz był Kamelio... też z jej powodu. Wzięła głęboki, urywany wdech, usiłując się uspokoić.
Powinna była zostać w karczmie.
Rany, którą miała na nodze, nie chciała oglądać, zresztą nie znała się na medycynie na tyle, by wiedzieć, czy faktycznie oderwanie od niej okładu i odsłonięcie jej nie spowolni gojenia. Nie mogła stracić kończyny, a zakażenia kończyły się różnie. Pogryzły ją szczury, czy zahaczyła o coś gdy upadała po wybuchu? Zresztą, co to w ogóle było?!
Głupi chłopak to było niedopowiedzenie. Kamelio był idiotą, skoro uznał, że wysadzenie w powietrze połowy kanału, razem z nimi, będzie świetnym pomysłem.
Połowa stolicy w ogniu, zaćmienie... Libeth nic z tego nie rozumiała. Był jakiś pożar? Zaćmienie... nie, nic z tego nie miało sensu. Zmusiła się do stopniowego wyrównania oddechu i starła łzy z twarzy, w końcu podnosząc się na łokciach, na tyle, by móc rozejrzeć się w poszukiwaniu okna. Nie wiedziała czego się spodziewać, raczej nie płomieni buzujących za szybą, ale dotarło do niej, że po tych całych podziemiach marzy o ujrzeniu choćby skrawka nieba.