Re: Wschodnie Wody

271
Na przekręcone miano zapowietrzyła się okrutnie i byłaby pękła, gdyby nie chuch cyrulika, od którego oczy zaszły jej łzami nie mniej, niż jemu samemu od golniętej gorzały w chwilę potem. Rozkaszlała się, podbite oko szarpnęło wrednie i zapulsowało, a elfka zaklęła szpetnie pod nosem, sięgając odruchowo do twarzy. W pół drogi nastąpiła jednak nieoczekiwana dywersja ze strony pirata i w ręku Esh znalazła się nie sponiewierana część jej liczka, ale wciąż mile chlupocząca zawartością butelczyna.

Lekarskim zaleceniom i kapłanom Krinn nigdy nie odmawiam — mruknęła, zadowolona, że wreszcie udało jej się znaleźć coś do picia. Nawet jeśli był to bimber, którym można odrdzewiać kotwice. Nauczona doświadczeniem, nabrała wdechu z dala od flaszki i pociągnęła tęgiego łyka. Jak się wnet okazało — był to raczej kiepski pomysł. Raz, że powietrze nabrane z dala od butelki zostawiało posmak potu i brudu na języku, a dwa — elfka nie była przyzwyczajona do takiego woltażu i nieomal się udusiła, próbując złapać oddech po tym, jak przepaliło jej gardło, krtań, żołądek i chyba samą duszę.

Karsto nie miał najmniejszego problemu, by wcisnąć jej piszczącą klatkę. Eshoar była chwilowo w innym wymiarze — księżycowym i migotliwym. Słyszała, co prawda, wywód cyrulika, lecz nie była w stanie zarzucić sieci na słowa, by zebrać je do kupy i nadać im ogólnego sensu. Przez chwilę miała nawet wrażenie, że zasnęła, bo pirat dwa razy zaczynał wątek. A może to on zasnął? Elfka nie wiedziała. Ale dotarło do niej imię zwierzaka oraz fakt, że to małpa, nie morski kot, i jak to małpa — lubi rzucać w ludzi gównem.

Nim zdołała dodać dwa do dwóch i zrozumieć, że właśnie została czymś jakby matką, ponad ich głowami, stłumiony drewnianą konstrukcją, rozbrzmiał dzwon pokładowy. Cyrulik zabrał dupę, zostawiając zdezorientowaną Eshoar wspartą o jedną z belek, z głupawym uśmiechem przyklejonym do twarzy, niemal opróżnioną butelką w jednym ręku i szamoczącą się w klatce małpą w drugim. Jakby była jego odbiciem sprzed chwili — w jakimś chędożonym, krzywym zwierciadle.

Cze-aj! — czknęła poniewczasie, osuwając się z klapnięciem na tyłek, a klatka wymsknęła jej się z ręki, uderzyła o podłogę i zawrzeszczała. — Szlag by... Co ja powiem Haarumowi... Wybacz, mój mały — zwróciła się do spanikowanego zwierzaka, szukając na oślep zamknięcia jego przyciasnego więzienia. — To się więcej nie powtórzy. Kto to widział morskiego kota w klatce trzymać... Barbarzyńcy — sapnęła, namacawszy wreszcie haczyk. — Tylko pamiętaj — powiedziała jeszcze, nim otworzyła drzwiczki — w innych możesz rzucać, ale nie we mnie. Jasne?
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

272
Karsto nie cze-ał. Pokładowy dzwonił nawet takiemu pijakowi jak on. Odbicie zostawiło ją w obmytym przecedzonym księżycem podpokładem — jedyną kąpielą, jaka zdawała się docierać do trzewi statku. Słodkawy, cytrusowy „bimber” rozrobiony wodą w proporcji na niekorzyść tej ostatniej uderzał niby Tsgaa, tedy z homeopatycznego punktu widzenia, na lekarstwo nadawał się całkiem-całkiem.
Całkiem-całkiem, wygodnie znieczulnie, smutnocholijnie i smasznie było jej po łyku, który wypalił sobie drogę, zalewając czerwia frasunku toczącego jej duszę, jeśli akurat toczył. Klatka rąbnęła, szczęknęła i wrzasnęła, cienko i jakby z wyrzutem. Poluzowany upadkiem haczyk ustąpił ledwie trącony dłonią liberatorki, otwierającej przed lokatorem ciasnego więzienia drogę na wolność i bez mała cały boży świat.
Macierzyństwo przeminęło, gdy z pogiętego więzienia, niby czarno-biała błyskawica, smyknął drobny i zwinny kształt, gubiąc się w rozrzedzonym, pełnym cieni mroku i bałaganie wspólnej sypialnej kajuty. Dzieci. Tak szybko dorastają i opuszczają rodzinne pielesze.
Górny pokład dudnił od kroków niezliczonych nóg — obutych, nieobutych, drewnianych. Słyszała nawoływania i gwar rozmów towarzyszących ciżbie zagęszczającej się w jednym miejscu, uciszanej modulowanym zawołaniem Gdziekotwy powtarzanym, dopóki, dopóty ostatni strzęp rozmów nie zmienił się w szmer i pojedyncze odgłosy szurania po pokładzie, pośród których nieprzerwane trzeszczenie kołysanej łajby i szum morza na powrót zaczęły istnieć dla dostrojonych do ignorowania ich wszechobecności uszu.
W końcu ledwie przesączający się z góry poważny kebbowy baryton, będący w danej chwili jedynym po falach głosem „Wyroku”. Jak same fale — wznoszący się i opadający na przemian, by być słyszanym i słuchanym.
Załogo. Bracia. Zdrada. Decyzja. Przystałem. Krwią.
Ostatnia zgłoska nie odeszła w ciszy. Utonęła w pomruku wzbierającym w aplauz kilkudziesięciu gardeł oraz tupotu, od którego drzazgi i pył posypały się na rozkołysane, opuszczone hamaki.

Re: Wschodnie Wody

273
Ejże! Wracaj no! Kurwa... Jak się woła do małpy... — mamrotała, dźwigając dupsko z podłogi. — Dobra, załóżmy, że to jednak kot, będzie łatwiej. Morski, co prawda, ale chuj tam... Kici, kici, Septo! Chodź tu do mnie, mały! Kicicici! No, bądź grzeczną małpką! Chodź! Nic ci nie zrobię, obiecuję! Przynajmniej dopóki nie zaczniesz rzucać we mnie bobkami, cholerny gówniarzu...

Kot morski czmychnął, za nic sobie mając okazywanie jakiejkolwiek wdzięczności czy posłuszeństwa. Iście, jak dziecko. Zamroczona tyleż cytrynówką, co panującymi pod pokładem ciemnościami, Eshoar jęła przeszukiwać po omacku kwatery sypialne. Sama nie mogła zdecydować w początkowej ich fazie czy bardziej chce znaleźć Septo, czy jakieś źródło światła, by znaleźć Septo. Zajęta tym jakże ważkim dylematem, zapomniała na chwilę o biciu dzwonu. Właściwie miewała momenty, w których była święcie przekonana, że ów dzwon bije tylko w jej głowie. Osobliwy stan minął, gdy dziesiątki stóp nad elfką zgromadziły się i zadudniły o pokład, a jej naleciał do oczu jakiś syf, gdy odruchowo spojrzała w górę.

Nagle okrutnie zakręciło ją w nosie. Kichnięcie było tak potężne, że jeszcze chwilę potem Eshoar miała wrażenie, że twarzoczaszka lada moment jej odpadnie, jakby była maską, albo łupiną orzecha. Plusem było to, że po całym procederze nieco otrzeźwiała. Niezależnie więc od tego czy Septo się znalazł, czy też planował w skrytości profanację którejś z pirackich koi, elfka wdrapała się po schodkach, wychylając głowę jak świstak, by zobaczyć o co jest całe to zamieszanie. Nie podobały jej się słowa-hasła wypowiadane przez Kebba. Pozbawione rozwinięcia, które było najwyraźniej jasne dla wszystkich poza nią, brzmiały wyjątkowo złowróżbnie.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

274
Próżne były jej wołania. Daremne jej wabienie, bezowocne prośby, również bezcelowymi okazały się zaklinania i obietnice. Ciemność wspólnej sypialni pod pokładem, niby mężczyzna kilka lat po ślubie, pozostała niema, obojętna i śmierdząca na jej czułość i wyrozumiałość. Raz tylko jeden zapiszczała tłustym włochatym szczurem, który niechybnie w nagłym przypływie l'appel du vide puścił się suicydalnym zrywem w jej stronę, przebiegając jej między nogami i dając nura w stertę skrzynek.
Dzwon na górnym pokładzie napierdalał jak wszystkie w Hollar w roku 920 II Ery. Eshoar nie od razu skojarzyła, że już nie sam dzwon, ale echo rezonujące w jej głowie, zwarzone z echem niedawnej adrenaliny, cytrynówką, która bynajmniej nie była cytrynówką i bólu spowodowanego gwałtownym kichnięciem — którym jak jej się zdawało — powołała do życia nowy firmament, lecz ruchome gwiazdy, które ujrzała zaraz po nim, tańczyły wyłącznie dla jej oczu.
Nie licząc tych faktycznych, które odbijały się w nich, kiedy wychynąwszy nad pokład jak chomik z norki, spojrzała w noc, na coś, co miało powracać do niej kolejnymi nocami. Być może wspomnieniem. Marą. Majakiem. Dusznym koszmarem.
Z początku go nie poznała. Worek zaciśnięty pętlą cienkiego powrozu na szyi, zdecydowanie odbierał mu urody. Powieszonego do góry nogami za ręce i nogi tuż nad burtą i zebraną przez niej czernią piratów — morzu łbów: łysych, zarośniętych, skołtunionych, przewiązanych bandanami, zwróconych w jedną stronę — przemawiającego przy sterburcie Kebba na tle trupiego księżycowego oblicza.
… mym kapitańskim prawem i w imieniu poległych zwracam się tedy do żyjących: cóż zapłatą za krew braci?
Pytanie, w fakcie poczynionych już przygotowań i oporządzenia metysa, należało w najlepszym razie uznać za retoryczne. A także w fakcie jednogłośnej, chóralnej odpowiedzi pirackiej czeredy wznoszącej okrzyki oraz zaciśnięte pięści ponad głowy.
Kil! Kil! Kil!
Haruum wzniósł dłonie ponad rykiem, spojrzał w oczy tłumowi, w swym zapamiętaniu pozbawionym już jednostek i indywidualności.
Czy i wy chcecie dlań tego…?
Kil! Kil! Kil!
… wystarczającą pokutą za zdradę?
Kil! Kil! Kil!
Tłum wył. Ktoś, całkiem z tyłu rozdarł się „Za Agharravdaga!”, ktoś inny, widać bardziej narwany dorzucił od siebie okrzyk w intencji pomszczenia jeszcze dychającego Trugana. Nie czekając czwartego piania, kapitan krótkim ruchem dłoni dał znać majtkom zebranym przy krążku linowym, by poluzowali napiętą linę, opasającą okręt „w kłębie”, a związanego metysa w kostkach i nadgarstkach
Zaćmiwszy na moment błękitny księżyc, spętany Thkurib, niechciane dziecko niczyje, bo dwóch światów, uderzył bezwładnie w jego odbicie w niespokojnym morzu. Na kolejny gest Kebba, samo poruszenie palców władnej ręki, zebrani przy linach majtkowie, pociągnęli go szybkim, rytmicznym szarpnięciem jak do stawiania takielunku. Ustalając rytm, już bez rozkazu powtórzyli procedurę. Raz, drugi, kolejny. Pogwizdująca zewsząd załoga, wpasowywała się w niego tupaniem, od którego cały pokład trząsł się jak w szkwale.
A ona, pomimo całego hałasu oraz tego, że statek był wielki jak cholera, mogła przysiąc, że niemal słyszy Thkuriba zgrzytającego o jego dno.

Re: Wschodnie Wody

275
W pierwszej chwili nie zrozumiała na co patrzy. W następnej — przerażenie walczyło z zaprzeczeniem. Patrzyła, ale nie chciała widzieć. Nie chciała ROZUMIEĆ, co widzi. Było jednak za późno. Na wszystko. Poczuła słabość w nogach, znacznie gorszą od tej po przepalance Karsto, bo wywołaną pierwotnym, odzierającym z wszelkiej godności uczuciem. Strachem. Osunęła się kilka schodków w dół, siadając tak, by nikt jej nie widział z pokładu i ukryła twarz w dłoniach. Nawet gdyby miała szansę heroicznie rzucić się na ratunek metysowi — nie zrobiłaby tego. Tyle wiedziała i tyle rozumiała. Czas pomoże przejść nad tym do porządku dziennego. Kiedyś. Oby.

Eshoar, tancereczka, kapitańska dziwka, piratka od siedmiu boleści!, prychnęła w myślach z gorzką pogardą, której nigdy jeszcze nie skierowała ku samej sobie. Co ty tu robisz, dziewczyno? Co najlepszego wyrabiasz? Wydaje ci się, że to jakieś pierdolone przedstawienie, bajka, gdzie wszystko kończy się dobrze, romansidło napisane przez taką samą, nie znającą życia kretynkę jak ty? Gówno. Gówno! GÓWNO!

Elfka oparła czoło o szorstkie drewno i zacisnęła zęby, oddychając ciężko. Miała ochotę krzyczeć, wrzeszczeć na całe gardło. Mogła to zrobić. W ogłuszającym aplauzie dla katorgi i bezpardonowego zabójstwa kozła ofiarnego, jakim stał się Thkurib, nikt by jej nie usłyszał. Mimo to zmilczała. Waląc raz po raz pięścią w twarde, chropowate deski, nie czuła bólu zdzieranej do krwi skóry, obitych kostek i wbijających się głęboko drzazg. Czuła tylko żal. Kurewsko wielki, ciężki jak ołowiana kula u szyi, wypełniający ją po same brzegi żal. Do Kebba, jak najbardziej, ale przede wszystkim do siebie samej. Bo mu zaufała. Bo dała się zwieść na własne życzenie. Bo wydawało jej się, że może w jakikolwiek sposób wpływać na jego uświęcone pirackimi obyczajami i prawem decyzje, że może go... oswoić.

Głupia.

Nie wiedziała jak długo tkwiła tak, przyczepiona do ściany niby morska pąkla, mając w głowie naprzemiennie: pustkę i wyrzuty sumienia. To ostatnie, uśpione i nieużywane przeszło trzydzieści lat, ewoluowało teraz w tak zastraszającym tempie, że stało się realnym zagrożeniem dla stabilności emocjonalnej oraz psychicznej Eshoar. Jawnym tego dowodem był obecny stan elfki, która nie wyobrażała sobie, że ma wstać i iść w tę czarną, krwiożerczą ciżbę, że ma się uśmiechać i udawać, że wszystko jest w porządku, że ma przyklaskiwać pirackiej sprawiedliwości. Świadomość, że zabrnęła za daleko, i że nie ma dokąd uciec — paraliżowała ją tyleż psychicznie, co fizycznie.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

276
Im dalej od brzegu, tym mocniejszy rozbrat prawda życia i prawda romansideł brały ze sobą. Tym bardziej ryby śmierdziały, od wody ciągnęło i łamało w kościach, ożywcze, awanturnicze potyczki stawały się zgoła nieożywczymi, regularnymi masakrami, a opisywani przez nieznające życia kretynki piraci, z szarmanckich bestii stawali się po prostu bestiami. Po bestialsku lojalnymi i spolegliwymi. To jest: tak długo jak dać im łup do szarpania.
Roztrzęsiony, drżący i rozgwizdany pokład nad nią wołał jej więcej, wznosząc swą skargę do morza, które powtarzało ją refrenem, dopóty echo nie zaplątało go w którąś z odległych łamiących się fal. Roztrzęsiona Eshoar wznosiła swoją skargę we wzburzonych jak morze myślach, niemą i ciężką jak anker u szyi. Miast czerni w górze — czerń podpokładu. Tak wybrała. Jedyna prócz myśli ucieczka, jaką można było się salwować.
Strach, owo odzierające ze wszelkiej godności uczucie było tu wraz z nią. Bardziej prawdziwe i namacalne niż wszystko, czego dotychczas doświadczyła przez ostatnie trzy dekady swojego snu o życiu. Strach, jak mogła stwierdzić elfka, gdy podniosła już twarz znad pozdzieranych o deski dłoni, był mały, o zjeżonym futerku i jak to strach: miał wielkie, ciemne oczy, którymi wpatrywał się w zapalające pod pokładem pochodnie, uczepiwszy mocno jej łydki.
Nie ma kto przypilnować — powtórzył za Karsto jak spóźnione echo, zapalając kolejną nieznany jej lub niezapamiętany, zdaje się męski głos. — Żeby psubraty oświetliły — Nie, jej muzykalne ucho zdecydowanie by go pamiętało. Był to chyba jedyny niezachrypnięty — krzykiem, nawykiem, wódki łykiem głos na całej łajbie. Przemawiający miękko, bez pośpiechu. Przemieszczający się bez szmeru i szustu zdolnego wynieść się ponad wszechobecne i dookolne skrzypienie statku, w zupełnych ciemnościach, zwalczając je z pomocą niewielkiego światełka kołyszącego mu się u boku.
Niechbym zatem ja oświetlił na pożegnanie, staruszku. Trafnie, oj trafnie cię przechrzcili — przemawiał czule do okrętu, a kilka krótkich stuknięć w mroku zdradziło pieszczotliwe klepnięcie burty. Eshoar nie wiedziała skąd, ale miała pewność, że to było właśnie to. Jak gdyby drewno zamruczało w swoim trzeszczącym języku, rade tej pieszczocie.
Iście chlew — zgodził się z nie tak dawnym przedmówcą, odstawiając światło na deski i zatrzymując na granicy cienia, z którego migotliwy refleks wyławiał ledwie zarys jego niewysokiej, wyprostowanej sylwetki. — Ale w połowie taki jak na górze.
Tobie zaś powiem — wznowił po krótkiej ciszy. — Że nie wyciągną go żywego. Oni tam.— Przez moment ujrzała jego oczy, podnoszone ku górnemu pokładowi, wielkie i ciemne jak u czepiającej się jak pąkla kapucynki, która widząc ich krótki rozbłysk, natychmiast płochliwie wspięła się elfce na podołek, przemykając po udzie, naznaczonym krótkim i bezbolesnym muśnięciem pazurów. — Wołają o martwą krew. Krew z rany zadaną zawczasu, by nie zawisł ani utonął.
Ta rana — rozpalone niedawno światła zamrugały jednocześnie, nasycona smołą bryza przetoczyła się w ciemności podpokładu. Wczepiona w podartą sukienkę małpka zakwiliła i zawierciła się trwożliwie. Głos przybrał na sile jak łopot szmat pod pełnym ciągiem, jak dziób prujący farwater. — Bliźniacza do rany Starego. Podpisana tym samym żelazem. Nie jego położą dziś w nocy w łodzi Przewoźnika, nie oń upomni się Błękit odpływów. A ty, Zachodni Wietrze? Upomnisz się o niego? Zali poślesz mu ostatnie pożegnanie wraz z okrzykiem mew?
Ciemność — oczu i podpokładu przyglądała jej się wyczekująco, przemówiwszy do niej jej własnymi myślami.

Re: Wschodnie Wody

277
Uniosła się odruchowo i zastygła, gotowa w każdej chwili wycofać się rakiem po schodkach, ku górze, z uczepioną do niej, cudownie odnalezioną zgubą. Widać mieli ze sobą coś wspólnego — ona i morski kot. Obydwoje, powodowani strachem, chowali się jak myszy po norach.

Elfka, choć obita zewnętrznie i rozbita wewnętrznie, była niemal pewna, że pod pokładem nie było nikogo poza nią, Karsto i zaplątanego teraz w jej włosy Septo, kiedy tu przyszła. Skąd ten obcy, tak przyjemny dla ucha i równie niepasujący do pirackiego otoczenia głos? Skąd nagła obecność, błysk latarni i otchłanie ciemnych oczu? Mężczyzna wyrósł jak spod ziemi, choć tej pośrodku morza próżno było szukać. Eshoar poczuła jak skóra na karku jej cierpnie, a drżenie wystraszonego zwierzaka przenika jej własny układ nerwowy. Zacisnęła zęby i pięści. Zdarta na kostkach skóra zapiekła, samotna drzazga wbiła się głębiej w ciało.

Ta historia mnie wykończy, jak Ula kocham, pomyślała histerycznie. O czym on gada? Stary? Jaki Stary? Jaka rana? Nie dość, że tkwię na pirackim statku? Musi być jeszcze nawiedzony? Słodka Osurelo... Przysięgam, że jeśli wyjdę z tego cało... Jeśli wyjdę z tego cało, będę dobrym elfem. Zajmę się czymś pożytecznym. Wyjdę za mąż. Urodzę gromadę bachorów... to znaczy dziatek. Będę płaciła podatki. Wiodła wstrzemięźliwe i uczciwe życie. Obiecuję. Tylko niech ta paranoja się wreszcie skończy...

Zacisnęła powieki i policzyła do trzech, w nadziei, że gdy je otworzy — zjawy nie będzie. Że rozwieje się jak dym na wietrze, a rozpalone pochodnie okażą się martwe i zimne. Że obecność i głos znikną. Miast tego, wszystko przybrało na sile.

Pożegnam — wydusiła w końcu ze ściśniętego gardła. Tkwiła nieruchomo, zahipnotyzowana spojrzeniem ciemnych oczu. Nie była do końca pewna ani tego, co widzi i słyszy, ani tego, czy mowa jest o nieszczęsnym Thkuribie czy może kimś zupełnie innym, jakimś duchu przeszłości z poprzedniego wcielenia Wyroku. — Kim jesteś?
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

278
Kim byłem — poprawił ją, przegryzając chwilę milczeniem. — Mówili „Bautermann”, po ojcu. Ale ty możesz „Bau”. — Głos widziadła uspokoił się jak fala wycofująca po przypływie. Zaszumiał miękko i odlegle, napominając ją łagodnymi syknięciami. Gdy otworzyła oczy, te drugie, ciemne i hipnotyzujące nadal tam były, lecz nie przeglądała się w nich wrogość ani gniew. Wyłącznie troska i ciekawość.
Zefir się nie lęka, nie musi, nie mnie. Przyszedłem tylko zapalić. By odegnać mrok. — Ciemność zgęstniała w jednym miejscu, materializując wyłuskanym z grubsza konturem ręki, która wyciągnęła się w kierunku pobliskiej i wspierającej podpokład belki, wieszając na wystającym z niej samotnym gwoździu niewielki przedmiot, umykający jej wzrokowi z tej odległości. — Przyszedłem z ostrzeżeniem. Też, by odegnać. — Dłoń cofnęła się w ciemność, która zamrugała na nią, gasnąc punktami tak ciemnymi jak ona sama. Odznaczającymi się od niej tylko rozedrganą połyskliwością. — Pożegnaj go na rozdrożach, Zefir. Pożegnaj i strzeż się.
Strzeż się Yggra — szepnął mrok, milknąc na zawsze.
Ostatnie łuczywa, wiodące ku zajmowanym przez nią schodom, zatliły się i zapłonęły bez niczyjej pomocy, rozrzedzając ciemności do teatrzyku cieni rzucanych przez wszechobecne w pomieszczeniu prycze, graty i hamaki. Wraz ze światłem, pod pokład wróciły dźwięki, jeszcze do niedawna napływające doń z góry. Ale już nie krzyk i tupania, wyłącznie krzątanina i szum dziesiątek głosów, w tym zaledwie kilku podniesionych. Ponad nimi: jeden znajomy, należący do Gdziekotwy, nakazującego zbiegowisku rozejść się i oddalić. W treściwych i oględnie nieparlamentarnych słowach. Znieruchomiały Septo, ośmielający się najwyżej drżeć, natychmiast nabrał ruchliwości niby wymyślne krasnoludzkie cacko nakręcone kluczykiem. Z podołka na ramię, z ramienia na bark, z barku na kark, a z niego na głowę, wczepiając i nurzając w splotach i falach jej włosów. Głośnym piskiem tuż nad jej uchem wykrzykując piskliwą aprobatę dla wymoszczonego właśnie legowiska.

Re: Wschodnie Wody

279
Bau... — poruszyła niemal bezgłośnie ustami, smakując miano zjawy. Nie mogła opędzić się od myśli, że już je gdzieś słyszała. Jednocześnie miała wrażenie, że tkwi w zawieszeniu, że jest gdzieś pomiędzy — nie do końca w tu i teraz, ale też ani w przeszłości, ani w przyszłości. Jakby czas zepsuł się na moment, albo wpuścił ją w jakiś zakamarek, gdzie normalne reguły nie obowiązywały.

Nie wiedziała czy to rozstrój nerwowy dawał się jej we znaki, czy też głos osobliwego anioła stróża miał w sobie coś kojącego i dodającego otuchy, lecz istotnie — tak jak sugerował Bautermann — przestała się lękać. Wciąż jednak tkwiła na schodach nieruchoma, scalona z okrętem niby galion i dopiero gdy wybrzmiało ostrzeżenie, a widmo rozpłynęło się w podmuchach czasu wracającego do siebie, elfka ożyła. Podobnie jak wspinający się jej na głowę ancymon, którego w pierwszym odruchu próbowała ściągnąć. Czując jednak, że czepił się jak rzep psiego ogona, dała spokój i czym prędzej podeszła do belki, przy której Bau — jak jej się zdawało — coś pozostawił.

Gdy na wciąż jeszcze miękkawych nogach zbliżyła się do drewnianego wspornika, nagle przed oczy napłynęły jej poszarpane fragmenty pewnej opowieści — jednej z wielu, którymi przed laty, gdy była jeszcze małą dziewczynką, karmił ją dziadek marynarz. Co prawda w jego historii opiekuńczy duch statku występował pod imieniem Bauta, lecz podobieństwa nie sposób było zignorować. Umęczony przeżyciami ostatnich godzin umysł elfki nie od razu połączył wątki, nie potrafił również przywołać szczegółów ze słyszanych przeszło dwadzieścia lat temu bajęd, a mimo to Esh poczuła lęgnący się z wolna gdzieś głęboko niepokój.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

280
Czas znów popłynął. On, statek, w końcu ona sama, wyrwawszy z bezruchu, do jawy nawracającej światłem i dźwiękiem.
Zbliżywszy się do belki — ujrzała wyraźnie — na wbitym weń haczyku tkwił klucz do kapitańskiej sypialni. Identyczny z tym, który nie tak dawno zwróciła Kebbowi.
Pokład nad jej głową dudnił i podskakiwał. Nocne powietrze przesycał gwar rozmów. Dla piratów, przynajmniej niektórych spośród nich, zbliżał się czas spoczynku.
Ik! — poradził Septo z czubka jej głowy.

Re: Wschodnie Wody

281
Eshoar nie pojmowała jak zjawa mogła rozpalać najprawdziwszy w świecie ogień i zostawiać najzupełniej materialne klucze do kapitańskich kajut na wbitych w belki pordzewiałych gwoździach. Nie były to jednak pierwsze zdarzenia w ciągu kilku ostatnich dni, których elfka nie pojmowała, toteż zrobiła to, co większość istot rozumnych w podobnej sytuacji — przeszła nad nimi do porządku dziennego.

Masz rację — mruknęła, sięgając po klucz. — Pora się zbierać.

Przez chwilę biedziła się jeszcze nad miejscem ukrycia kluczyka, wciskając go ostatecznie pomiędzy ściśnięty szarfą materiał poszarpanej sukni a skrywane pod nim nagie ciało. Tam raczej nikt nie będzie zaglądał... o ile sama na to nie pozwoli. Albo jej pozycja na Wyroku nie ulegnie nagle drastycznej zmianie. Nie, na to nie mogła pozwolić. Wziąwszy się tedy w garść, Esh postanowiła sobie i obiecała, biorąc na świadka gnieżdżącego się jej we włosach kota morskiego, że wydostanie się z tej pływającej klatki i wróci do domu. Wróci do Taj’cah. Później niech się dzieje, co chce. Po tym, co przeszła, kealgańskie groźby jawiły się jej dziecięcą igraszką, ba!, krotochwilą wręcz. Wspinając się po schodkach, parsknęła mimo woli na wspomnienie zgrozy, jaka ją ogarnęła wtedy, w mapiarni. Kręcąc głową z niedowierzaniem, Eshoar wyszła na tętniący życiem pokład.

Mając ostrzeżenie ducha i wywołany nim niejasny niepokój gdzieś z tyłu głowy, chciała jak najprędzej dotrzeć do zajmowanej przez siebie kajuty i przebrać się w coś, co istotnie zasługiwało na miano odzienia, a nade wszystko — poczuć ciężar szabli na biodrze. Przybrawszy więc możliwie najbardziej pewną siebie pozę oraz krok, elfka ruszyła przez piracką ciżbę, licząc w cichości ducha, że nikomu nie przyjdzie do głowy zawracać jej marznącego obecnie pod strzępami cytrynowego szyfonu tyłka.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

282
Kiedy wróciła na pokład, nie było już tam Thkuriba. Zniknął, zostawiając po sobie tylko luźną linę, na której końcu zdawał się wisieć teraz sam błękitny Zarul, odbijając sinym blaskiem od fokżagla.
Zniknęły stłoczone przy przerzuconej przez falszburtę sznurowej drabince Tygrysy, przepadł gdzieś Fekervari. Był niesmak. I przenikliwy chłód wieczora tańczący na odsłoniętych udach do spółki z pirackimi spojrzeniami, hojnie i pytająco obdarowującymi również śliwę pod jej okiem i małpę wplątaną we włosy.
— Ej, ej, patrzajta!
— Gruba impreza musiała być!
— Hej, małpiszon, gdzieżeś taką dziewkę nalazł!
— Ki diabeł morski?
— Ten, no, kot?
— Co „kot”? Nie pleć, Yumur.
— Ja ją kojarzę, to ta cholera Agharravdaga, co ja wygrał w karty!
— Daga? A nie Starego przypadkiem?
— Małpa, nie dziewka, ty kozi, kurwa, łbie.

Wylegali zewsząd. Szczerbaci, zębaci, pękaci, tykowaci, żylaści i muskularni. Rozpraszali się spod masztu, zmierzając ku dziobowi, rufie, na przydzielone wachty, a tylko niektórzy — pod pokład, tam skąd właśnie przychodziła. Niektórzy rozchodzili się wyraźnie ponurzy i skwaszeni, reszta uderzała w tony przeciwne — plotkowali i żarli się tak, że nie odróżniłbyś od mew na nadbrzeżu. Mieli o czym. Dzisiejszemu dniu brakowało wiele do ideału, ale na pewno nie wydarzeń. I choć Kebba również nie było już na pokładzie pośród nich, nawet bez szczególnego nadstawiania ucha mogła przekonać się, że pozostawał obecny na ich ustach.
— … boś głupi. Tamten gówniarz niczemu nie winien.
— Zdrady winien! I zasadzki na naszych!
— Nie on jeden! Ja pytam, czemu reszta tedy nie dynda!
— Układać się chcieli. Kapitan wywiedział się od nich, gdzie truchło ukryte.
— Wywiedział, nie wywiedział, cuchnie to wierutnie, układać się z Tygrysami. Co szkodziło wywiedzieć i wywiesić, e?
— Co jeden to mundrzejszy! Widać oni nie tacy głupi, żeby wszystko wyśpiewać naraz. Zresztą lza ich wcześniej sprawdzić. Przypilnować, czy nie prowadzą na mieliznę.
— Jeszcze tydzień bez wraku i sam zmienię się w jeden. Ile my już gonimy za tą mrzonką, co? Popłynęliby na eskapadę, zażyć trochę otwartego morza i świeżutkich dostaw…

Okręt dryfował. Gdziekotwa, ważny jak najstarsza baba na bazarze, krążył i zadzierał głowę, badając napięcie sztagów. Zajęty, nie zauważył oddalającej się elfki z małpą na głowie, choć zaiste, takie widoki nie trafiały się codziennie.
Pod osłoną nocy i stygnącego zamieszania dotarła do kajuty, która przywitała ją strzaskanym sekretarzykiem, wystudzoną kąpielą oraz jej szablą. Najlepszą, a przynajmniej najbardziej stałą rzeczą, jakiej mogła spodziewać się w dzisiejszym dniu.
Porzucając wygodne gniazdko w splotach warkoczyków, Septo ześlizgnął się po jej ramieniu i zeskoczył na krawędź balii, by nabrać w małą przygarść nieco wody. Skosztowawszy jej, kwiknął z wyrzutem i długim susem poszybował na szafeczkę, zrzucając z niej dzbanek, aranżując go do obecnego wnętrza. Mianowicie roztrzaskanym. Trudno powiedzieć czy przypadkiem, czy w ramach protestu.

Re: Wschodnie Wody

283
Elfka z małpą na głowie, podbitym okiem i w poszarpanej kiecce przedefilowała przez pokład, wyobrażając sobie, że to po prostu najbardziej popieprzony występ w jej życiu. Owa myśl pozwoliła Eshoar zachować godność przynajmniej wewnątrz, bo na zewnątrz... Cóż — koń jaki jest, każdy widzi.
Niewybredne komentarze puściła mimo uszu, do spojrzeń (choć zwykle ździebko pochlebniejszych) przyzwyczajona była nie od dziś. Jedyne, co dało się elfce we znaki, to wątpliwości zalegające na dnie jej sumienia, nieznośnie je obciążające, a podzielane najwyraźniej przez co poniektórych spośród pirackiej braci, co tylko pogarszało sprawę.
Z ciężkim westchnieniem spojrzała na zimny księżyc, zatrzymując się przed schodkami prowadzącymi do kajut gościnnych. Majtająca gdzieś u jego dolnej krawędzi lina wyglądała jak ścieżynka, po której można by wspiąć się do innego świata.
Albo zejść.
Dookoła migotały miriady gwiazd, jasne i widoczne jak na dłoni pośród ciemności późnej godziny i morza. Zefirówna słyszała kiedyś, że to dusze zmarłych, czuwające nad tymi, których czas jeszcze nie nadszedł. Nigdy nie zastanawiała się czy to prawda, czy ma to jakikolwiek sens albo urok. Teraz jednak myśl, że maleńka, mrygająca intensywnie gwiazdka tuż nad błękitnym Zarulem to duch Thkuriba wydała się elfce pokrzepiająca.
Dokądkolwiek trafiłeś, mam nadzieję, że odnajdziesz tam spokój. Żegnaj, Thkuribie var-Dzarra... I wybacz mi — szepnęła, a podmuch przesyconego solą powietrza porwał jej słowa w noc.
Marne to było pożegnanie, lecz na lepsze Eshoar nie miała obecnie środków, sposobności ani czasu. Zresztą nie wiedziała nawet w co i czy w ogóle metys wierzył. Postanowiła jednak, że przy najbliższej okazji (to jest: na upragnionym lądzie) przekaże w jego imieniu datek którejś ze świątyń. Mając odbity pod powiekami obraz pięknej twarzy Thkuriba, elfka doszła do wniosku, że będzie to świątynia Osureli.
Poza tym doszła również do kajutki.
Wślizgnęła się doń nie niepokojona przez nikogo. Szybko zamknęła drzwi na klucz i od razu zrzuciła z siebie resztki pokrwawionej sukni. Czapka z morskiego kota zdjęła się zaś sama, demonstrując przy okazji jak wygląda małpi foch.
Czego się spodziewałeś? Leśnego źródełka? — prychnęła elfka, wciskając tyłek w zesztywniałe od wyschniętego potu portki. — Jeśli w ogóle używają tu słodkiej wody, to na pewno nie do kąpieli. Ani do picia — dodała, przypominając sobie „biesiadę”, po czym zanurkowała głową w rozdartą, żałośnie wymiętą, podśmierdującą najróżniejszym plugastwem tunikę z czegoś, co jeszcze kilka dni temu było najprzedniejszym jedwabiem sprzedawanym w Złotym Porcie.
Ale nie martw się, mój mały — podjęła po chwili, mocując się z paskami napierśnika. — Zaraz poszukamy czegoś do przepłukania gardła. I tak mus nam z kapitanem pomówić. A jeśli ktoś ma dostęp do świeżej wody na tej cholernej łajbie... Uh... Szlag by... Nosz... rrrwamać!... To... khurr... To właśnie on — zakończyła Eshoar, czerwona na twarzy i zaspana, za to w pełnym (a przynajmniej tej jego części, która ostała się w zawierusze ostatnich dni) rynsztunku.
Poruszyła na próbę rękami i nogami. Czując opór zesztywniałej materii, zrobiła kilka przysiadów i wymachów ramion, z sykiem przecięła powietrze szablą raz i drugi. Z niezadowoleniem skonstatowała ból w nadgarstku. Musiała podeprzeć się bezwiednie, gdy dupnęła o deski. Na wspomnienie twardego lądowania elfka poczuła łupanie w krzyżach.
Chyba się starzeję... — mruknęła, chowając ostrze.
Przysiadłszy na jednym z niewielu znajdujących się (i ocalałych) w kajutce sprzętów, czyli krześle przyśrubowanym do podłogi, Zefirówna westchnęła i przymknęła oczy. Próbowała przypomnieć sobie te wszystkie wieczory pod gwiazdami, gdy dziadek snuł swoje opowieści, jak wówczas sądziła, wyssane z palca. Tymczasem była niemal pewna, że Bautermann, którego spotkała jakąś godzinę temu, to ów Baut z historii tysiąca i jednej nocy starego Zefira. Faol miał zwyczaj zdrabniać wszelkie nazwy własne, toteż nie mogło być mowy o pomyłce — Eshoar miała bliskie spotkanie z opiekuńczym duchem statku.
Albo zwidy.
Tak czy inaczej, myślała elfka, bawiąc się kluczem od kapitańskiej kajuty, ostrzegł mnie, nie Kebba. Dziwne... Z tego, co pamiętam, Baut służył kapitanowi. Pojawiał się gdy... Nagle coś zaskoczyło w głowie Eshoar i elfka poderwała się na równe nogi.
On zwiastuje katastrofę! — rzuciła w pustkę izby. — Yggr... Strzeż się Yggra... Potwór morski?
Poczuła jak drobne włoski na karku jeżą się jej nie wiedzieć który to już raz tego dnia i tej nocy. Nie miała ochoty na rozmowę z Haarumem, była zmęczona i obtłuczona, marzyła już nawet nie o gorącej i pachnącej kąpieli (która tak notabene należała się jej jak psu buda), lecz o kilku godzinach snu, choćby i na gołych deskach. Musiała mu jednak powiedzieć o potencjalnym niebezpieczeństwie, w końcu płynęli na tej samej łajbie... A nuż słyszał o tym całym Yggrze, pomyślała, przygryzając wargę. Może to wcale nie jest kraken... Może... Ach, szlagszlagszlag!
Nucąc bezwiednie starą żeglarską kołysankę, lekko drżącymi dłońmi schowała klucz do sakiewki z monetami i ruszyła do drzwi. Nagle zatrzymała się we framudze, przypominając sobie o czymś.
Idziesz? — zapytała, zerkając na Septo przez ramię.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

284
Wstępując w kajutę, chciała spokoju dla Thkuriba, z płonącym na niebie życzeniem na to, że na tym lub którymkolwiek ze światów taki spoczynek był w ogóle możliwy.
Ubranie i napierśnik — choć sztywne i nieświeże, poddawszy się gimnastyce i intensywnym wysiłkom, dopasowały się w końcu do elfki, z gracją i wygodą zrzuconej i wczorajszej skóry. Z szablą poszło lepiej — wschodnia serpentyna świstocięła ciasny zaduch kajutki, przypominając się dłoni ciężarem, kiedy ta uczyniła nią kontrolny krzyż.
Poprzedzonemu serią klątw szermierczemu popisowi, kapucynka imieniem Septo świadkowała z najciemniejszego kąta okupowanej właśnie szafeczki, cicha i grzeczna jak morska mysz.
Ikr! — zawtórowała jej zniekształconym ostrzeżeniem, kiedy już zerwała się z jednego z niewielu znajdujących się w kajutce ocalałych sprzętów. I nie kazała na siebie czekać. Gdy Eshoar zdążyła zerknąć przez ramię, ta już znajdowała się na nim, czepiając utwardzonego naramiennika jak małżonka spóźniającego się męża-rybaka.
Drogę do kapitańskiej kajuty pamiętała i odnalazła bez zwłoki i zbędnej turbacji. Jedyne czego nie pamiętała, był grodzący wejście do niej młodzieniec w pasiastych spodniach i narzuconej na gołe ciało, pomimo hulającej na pokładzie bryzy, szamerowanej kamizeli, zdaje się, że również kupionej w Złotym, albo zdartej z kogoś, kto był ją tam kupił. Pod ubraniem — dobrze zbudowany półelfi metys, bądź kwarteron, wygolony jak po tyfusie, podpierający się rapierem jak elegant laską. Kojarzyła z widzenia, jako jednego z czerni „Wyroku”.
Patrzył na nią zza bladej twarzy i zacienionymi oczodołami. Objaw zmęczenia lub dopełniającego się na niebie Zarula, którego światło w oczach niektórych miewało tę osobliwą właściwość, że postarzało i zupiorniało wszystko, na co padało. Czerniło również krew, która nie zdążywszy jeszcze dobrze zaschnąć, smoliła się długimi zaciekami od drzwi kapitańskich kwater.
Co jest? — spytał niechętnie, patrząc przy tym nie na nią, lecz na jej włochaty naramiennik, wolną dłonią odruchowo sięgając ku pękowi srebrnych łańcuszków, okręcających mu nagą, jeśli nie liczyć wytatuowanego na niej memento (czarnej diablicy z wężowym ogonem), szyję.

Re: Wschodnie Wody

285
Zdziwiona wystawieniem warty, elfka zatrzymała się, unosząc tę brew, która była do tego zdolna. Nie spiesząc się, powoli i dokładnie obcięła pirackiego dandysa, po czym kiwnęła głową z uznaniem, mrucząc coś pod nosem. Zauważywszy zaś reakcję mężczyzny na widok małpy — prychnęła, uśmiechając się półgębkiem.
Bez obaw — rzekła, opierając dłoń na biodrze, a drugą czochrając Septo pod brodą. — Woli złoto. Jak pańcia. Prawda, mały?
Niebrzydka rzecz — podjęła, wracając wzrokiem i całą uwagą do dandysa. — Czy poza zadawaniem szyku ma jakieś zastosowanie praktyczne?
Kamizela — wyjaśniła Esh, wskazując palcem pierś pirata. — Wygląda na sakramencko drogą. I co najmniej równie niepraktyczną... w takich warunkach. Kapitan u... O! Jaki ładny tatuaż!
Elfka zbliżyła twarz, by lepiej przyjrzeć się bohomazowi uwiecznionemu na szyi mężczyzny, po czym podnosząc nań wzrok, w ostatniej chwili ugryzła się w język i zamiast zadać najbardziej kretyńskie pytanie, zadała tylko kretyńskie:
Ma jakieś znaczenie?
Obrazek

Wróć do „Taj`cah”