Lazaret

1
Obrazek
Stojący na styku Dzielnicy Bursztynowej i dystryktu biedoty budynek górował nad pozostałymi. Nie wyróżniał jest jedynie wielkością i grubością ścian, oj nie... Wokół tego miejsca słychać było znacznie wyraźniejsze jęki, bulgotanie sparaliżowanych i wrzaski podczas operacji. Wybite okna, łóżka strzaskane przed gmachem i wiecznie otwarte, ogromne drzwi dopełniały wizerunku grozy. Można by pomyśleć, że miejsce to opuszczone i nawiedzane przez dziwne duchy wrzeszczące jak potępieńcy. W rzeczywistości było jednak stokroć gorzej. Wewnątrz, na podłodze leżeli chorzy, często nie mieli pod sobą nawet szmaty, która chłonęłaby ropę bez przerwy wyciekającą z pękających wrzodów. Nieliczni lekarze ślizgali się po osoczu, którego pełno było na podłodze. Smród gnijących ciał, fekaliów i wymiocin był niewyobrażalny. Na ścianach wisiały różnorakie amulety, symbole, i przedmioty, często zaimprowizowane, nie znaczące nic szczególnego. Opiekunowie, często ochotnicy z bogatszych dzielnic, skruszeni i przerażeni widokiem zarazy za oknem pomagali jak mogli, bez odpowiedniego wykształcenia jednak potrafili tylko uśmierzyć nieco ból umierania.

Re: Lazaret

2
Lekarz zza chusty wyraźnie z niesmakiem patrzył na ptaszysko po czym w końcu się odezwał.
-Cwanyś. Widziałeś co się dzieje z chorymi? Zapraszam. -pociągnął Sylviusa w głąb lazaretu pokazując mu to co się tam dzieje. A działo się sporo, dantejskie sceny rozgrywające się na podłodze w każdym pomieszczeniu szpitala przyprawiały w najlepszym wypadku o ciarki i zawrót głowy. Higiena w tym miejscu praktycznie zupełnie nie istniała. Lekarze z cienkim materiałem zasłaniającym twarz nosili w wiadrach brudną, zimna wodę obmywając nią czoła rozpalonych. Zarządca, który wyszedł naprzeciw alchemika, zaprowadził go do swojego biura. Zamknięte, ciężkie, drewniane drzwi tłumiły wrzaski z sal. Nieznajomy usiadł na poszczerbionym prześle za biurkiem i zdjął szmatę z twarzy. Oczom bohatera ukazała się twarz niezwykle zniszczona, brudna i poorana zmarszczkami.
-Nie ma sensu nosić tych szmat, i tak jesteśmy wszyscy chorzy, Ty również, zapewniam Cię. Zaraza uderzyła w miasto jak pocisk z katapulty. Nagle, niespodziewanie i z impetem. Dwie dzielnice są praktycznie zmasakrowane. Sam widziałeś z czym tu się męczymy, to coś atakuje wszystko. Pierwej kaszel i gorączka, sraczka jak po żarciu z wysp, potem bóle mięśni, zawroty głowy. No i wyłażą te wrzody na całym ciele, pękają, śmierdzą jak jasna cholera. Miasto trzeba puścić z dymem ze wszystkimi mieszkańcami w środku. -mężczyzna chwycił butelkę z płynem o specyficznym zapachu i szybko przechylił połykając sporą ilość zawartości.
-Spirytus, jedyne co mnie jeszcze przy życiu trzyma. Odkaża rany wewnątrz organizmu i zabija bakterie. Nazwij mnie alkoholikiem, choć bliżej mi do lekomana. -zarechotał okropnie tłumiąc to po chwili chrapliwym kaszlem, splunął za siebie krwią. Zajmującą dyskusję przerwała kobieta, która otwarła szeroko drzwi, miała na sobie męski strój i stary rękaw przewiązany przez twarz, Sylvius jednak wszędzie poznałby te oczy. Było to nikt inny jak Eliza Herd. Prześliczna arystokratka, która zawsze miała (w przeciwieństwie do swojego tatusia) wspaniałe, miękkie serce, które alchemik zdołał zdobyć. Była matką jego jedynego (miał nadzieję) dziecka. Prawie nie zwróciła na niego uwagi, trudno się dziwić, pod maską ptaka krył się jej dawny ukochany, jednak ani okoliczności, ani wygląd mężczyzny nie pomagały jej w zidentyfikowaniu nieznajomego. Wbiegła, wzięła z szafki taką samą flaszkę z jakiej popijał medyk i uciekła.
-Coś się tak zagapił? Elizka Ci się spodobała? Jak nam wszystkim! -znów się zaśmiał -Miała ponoś tylko jednego, aż bym ją... No, nieistotne, przedstawiałeś się? Na imię mi Lucan, jestem miejscowym zielarzem, dziś zarządcą tego wspaniałego przybytku. Interesuje Cię zaraza?
Rozsiadł się wygodniej i pociągnął kolejny łyk krzywiąc się.
Ostatnio zmieniony 08 gru 2016, 22:36 przez Aberyt, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: Lazaret

3
Ptaszysko powędrowało wolnym i miarowym krokiem za lekarzem, który przemierzał obrzydliwe wnętrze lazaretu. Stukot potężnych buciorów niknął w przerażających krzykach i jękach pacjentów. Warunki tutaj panujące przysparzały go o ból głowy i mdłości. Najlepiej odwrócił by wzrok od tych ohydnych obrazów, ale nie było gdzie uciec oczami. Ten krwawy dramat rozgrywał się dookoła. W całym budynku, w którym nie można było ukryć się przed zgrozą. Na ziemi leżało pełno ofiar epidemii, która rozszerzyła się wpierw wśród najuboższych. Nie przebierała jednak wśród ras, płci czy kastach. Podłoga była mokra od osocza i ropy, która wydobywała się z pękających pęcherzy. Powietrze było skażone chorobą i rozkładem. Nawet wonne olejki, znajdujące się w dziobie, nie potrafiły uchronić od tego fetoru. Wielu z pacjentów już z pewnością nie żyło, ale nie było komu ich wynieść poza mury. Inni zaś oddawali już ostatni oddech, albo wpadli w stan bezgłośnej agonii.

Nie widać było dla nich ratunku. Szpital oferował więc jedynie uśmierzenie bólu i pielęgnację. Jednak nawet tego nie potrafił zapewnić, a Sylvius był tego zupełnie pewny. Znał od podszewki takie sytuacje. Znał realia takich przybytków. Dysponowali zbyt małą ilością środków leczniczych. Środki znieczulające były bardzo drogie i ciężkie do wytworzenia. Sam alchemik nie wiele miał takich preparatów w swojej pracowni. Stworzenie wartościowego opium wymagało zebrania dużej ilości główek maku i pozyskaniu z nich białego mleka, a następnie odpowiedniego spreparowania go. Bardzo czasochłonne i wymagające zadanie, do którego bardzo często wykorzystywał Karola. Nie uczył się przy tym zbyt długo, ale pozwalał na pracowanie swojemu mistrzowi przy bardziej skomplikowanych zadaniach. Liczba pacjentów w stosunku do pracujących tutaj ludzi ograniczała możliwość odkażania ran. Przemykający medycy jedynie przepłukiwali ich ciała, dając ukojenie od gorączki za pomocą zimnej czystej wody. Niczym jednak nie było to ukojenie, kiedy choroba pożerała ich coraz bardziej, a oni musieli zmagać się ze wszystkimi jej dolegliwościami. Przede wszystkim narastającym bólem. Rzemieślnik znał sposoby na przeciwdziałanie temu, ale nikt rozsądny nie będzie marnował takich środków na trupy. Ten burdel, który ktoś śmiało nazwał lazaretem, nie dysponował nawet czystymi płótnami, aby wymieniać stare zabrudzone, sztywne od krwi i ropy opatrunki. Twarz mężczyzny skryta pod rzemienną maską wykrzywiona była w grymasie, który przypominał mieszankę odrazy i gniewu. Najbardziej komicznym faktem jest, że banda altruistów, która była przekonana o istotności swojej pracy, nie potrafi dać im nawet godnej śmierci. Wszyscy odchodzili we własnych odchodach w najgorszych szatach, leżąc na zimnej i brudnej podłodze wyniszczonym przez chorobę. Ich zwłoki potrafiły tak leżeć nawet pewien czas, aż ktoś łaskawie nie wyrzucił ich za bruk. Rodziny nie zgłaszały się po swoich bliskich. Obawiali się zbyt bardzo zarazy, albo sami się z nią zmagali lub już dawno przegrali tę walkę. Równie dobrze mogliby umierać na ulicy.

Nic nie było tutaj na swoim miejscu. Sylvius był tego świadomy nawet będąc jedynie alchemikiem. Nie był medykiem, ale znał się bardzo dobrze na różnych specyfikach. Nie przeprowadzał zabiegów, nie zszywał rannych, ani nie wyjmował strzał po wystrzale z łuku. Był jednak skarbnicą wiedzy jeżeli chodzi o anatomię, zielarstwo i przyrządzanie substancji leczniczych. Qerel potrzebowało kogoś z doświadczeniem walki z pandemią, a nie zgrai imbecyli podających się za akolitów, potrafiących jedynie rozszerzać jeszcze bardziej chorobę. Nie wiedział co bardziej go osaczało w tym miejscu- nieograniczona śmierć i zaraza czy głupota pracowników lecznicy. Miejscu, które powinno być kojarzone z życiem i nadzieją, bliżej było do nekropolii. Lazaret nie spełniał swojej roli. Przyjmowanie tłumów zarażonych i upychanie ich w każdym możliwym miejscu nie był przejawem litości i dobroci, lecz tworzeniem zbiorowej mogiły. Najgorsze było to, że panował tutaj niezwykły mróz. Początkowo alchemik miał wrażenie, że to tylko przez te potężne kamienne mury. Po chwili jednak zerknął na wyjście. Znał to uczucie. To była śmierć. Zamieszkała tutaj i zupełnie się rozgościła. Nie wychodziła stąd lecz czekała w przedsionku na kolejną ofiarę. Co chwilę ktoś umierał, a ona życzliwie przyjmowała go pod swoje czarne skrzydła. Brała wszystkich, bez wybrzydzania. Najbardziej jednak czekała na tych lekkomyślnych lekarzy, nie stosujących podstawowych zasad higieny i bezpieczeństwa. Noszący przesiąknięte od krwi stroje, skrywający twarze jedynie za szmatami i brodzący w fekaliach własnych pacjentów.

Trzymał się duży dystans od każdego, który tutaj się kręcił. Wszyscy byli nosicielami zarazków, które z chęcią przeniknęłyby do jego organizmu i doprowadziły do zgonu. On jednak nie zamierzał się tak łatwo złapać w jej sidła. Dlatego unikał nawet bezpośredniego kontaktu z zarządcą lazaretu. Nikt tutaj nie liczył się ze zdrowiem. Słowa mężczyzny zupełnie nie zrobiły na nim wrażenia. On stał przed nim w dobrym stanie, a ta karykatura medyka słaniała się na nogach przeżarta przez chorobę. Pamiętał Victorię, która była okazem zdrowia wśród gnijącej od wewnątrz tłuszczy, która dobijała się niegdyś do ich przytułku. Dawne czasu…

- Nie spalisz całego miasta z taką łatwością, choć zarządzając w ten sposób kliniką, przyśpieszasz jedynie rozprzestrzenianie się tego paskudztwa. Umrzesz razem z tym motłochem, a alkohol jedynie znieczula ból, który trawi twoje trzewia. Nie jestem zwykłym świrem, który zwiedza żywe cmentarzysko. Przyznam się, że nie przywykłem do takiego widoku. Nie da się przyzwyczaić do obrazu takiego niewyobrażalnego cierpienia i nieokiełznanego chaosu. Najgorsza jest jednak bezradność. Znam ją. Wtedy tylko ogień staje się rozwiązaniem. Dla Ciebie jednak nie będzie on wybawieniem, chyba że od agonii – stał przed biurkiem, przy którym siedział gospodarz. Nie zamierzał siadać na wskazanym mu miejscu. Unikał kontaktu ze wszystkimi przedmiotami, które tutaj się znajdowały. Walizkę z przyrządzonymi wcześniej specyfikami trzymał w dłoni. Nie zamierzał stawiać ją na podłodze, która naznaczona była śmiercią.

- Kontynuując. Jestem Sylvius Aurinuget z rodu tych Aurinuget z Saran Dun. Nie przyszedłem chwalić się tytułami wielkiego alchemika, bo godność mojej rodzin dawno została wykradziona. Ja sam zaś nie jestem nikim, kto mógłby reprezentować moją rodzinę. Jestem tylko rzemieślnikiem, który od czasu śmierci naszego króla, osiadł w książęcym mieście prowadząc skromny zakład. Z pewnością o mnie słyszałeś i nie musisz wykrzywiać swojej twarzy. Przychodzę tutaj jako człowiek doświadczony, który może zaradzić tej katastrofie, albo przynajmniej postarać się ją zatrzymać. Niegdyś zmagałem się z podobnym wrogiem, jak ta klątwa, która spadła na Qerel. Znam to uczucie bezradności, które opanowuje umysł. Zapijasz strach, a nie leczysz się. Umrzesz tak samo jak oni lub mnie wysłuchasz. Ogień jest ostatecznością. Rozum zaś pierwszą drogą do rozwiązania. Dlatego też noszę na sobie ten strój, który został stworzony niegdyś na zamówienie przez znamienitego kowala. Raz uratował mnie przed śmiercią, choć równie głęboko nurzałem się w odmętach choroby, jak ty teraz. Obrałeś złą drogę, ale możesz zawrócić i zrobić coś rozsądnego bo inaczej pogrążysz siebie, swoich ludzi, a przede wszystkim tę budę. – zaczął bardziej atakować mężczyznę- Stoję w dziurze, z której wylewa się zgnilizna, ropa, fekalia i krew, a wszystkiemu winny jesteś Ty i twoja piękna idee. Tylko zupełnie to nie jest estetyczne, a raczej budzące odrazę. Doprowadziłeś do tego, że jedyne miejsce mogące powstrzymać chorobę, jest wylęgarnią zarazy. Zmieniłeś sale medyczne w prosektorium. Sam wiesz, że smród tych gnijących ciał, przyciąga tylko kolejne chodzące zwłoki. Zamierzasz coś z tym zrobić, czy nadal bezczynnie patrzeć, jak śmierć pożera Ciebie i innych?
_________________________________ *** __________________________________________________________________________________ *** _________________________________ 72. rok Trzeciej Ery, Vindegrof Czarne ptaszysko niknęło w wieczornych ciemnościach drogi wiodącej do Zaavral w tle płonącej niewielkiej wioski. Pożoga objęła już całą miejscowość. W oddali było widać nie jedną lecz trzy potężne łuny. Vindegrof było ostatnim największe z nich wszystkich. Nie było innego sposobu, aby zatrzymać zarazy. Trzeba było wykorzystać ogień, który oczyści skażone miejsca. Mężczyzna zaś szedł miarowym krokiem w stronę wozu, na którym siedzieli ostatni ocaleni- dwóch medyków, którzy podjęli się wraz z nim tego przedsięwzięcia. Samuel był starym kapłanem Loliusza. Prawdopodobnie tylko dzięki swoim czarom trzymał to paskudztwo z dala od siebie. Victorie zaś uratował jej pedantyzm i uporczywe unikanie kontaktu z kimkolwiek, będącym potencjalnie zarażonym. Zresztą przez cały pobyt we wiosce zamieniła z Sylviusem koło dziesięciu słów i to krótko po ich przyjeździe. Później zamknęła się w jednej z komnat, gdzie przyrządzała różne specyfiki- była zielarką. Wpuszczała do środka jedynie Samuela, ale ostrzegając go, by trzymał dystans. Jemu przekazywała również wszelkie maści, wywary, napitki i okłady dla pacjentów. Mag nie odnosił jej naczyń, w których dostawał specyfiki. Za każdym razem wyciągała nowe z pewnością nie skażone chorobą. Przed każdym oknem i drzwiami umieściła preparaty wypuszczające parę, mającą za zadanie oczyszczać powietrze. Poza tym przy swoim stoliku paliła dziwne kadzidła o odurzającym zapachu. Ze sobą przywiozła zapas suchego prowiantu i nie ruszała niczego innego. Była bardzo dobrze przygotowana do kontaktu z epidemią. A młody Aurinuget? Ciężko byłoby odpowiedzieć na to pytanie. Czy miał więcej szczęścia niż rozumu? Czy to niezwykła receptura octu siedmiu złodziei, która jest bogata w bakteriobójcze olejki eteryczne? Czy niezwykły strój, który pozwalał mu obcować z chorymi, ale zabezpieczyć się przed zarazą? Czy częste mycie rąk alkoholem i płukanie przełyku? Najbardziej prawdopodobny jest zbieg wszystkich powyższych okoliczności w jednym momencie.

Dwudziestotrzylatek wracał od żołnierzy, którzy zdali raport z rzezi. Na barkach trójki spoczęło podjęcie tak trudnej decyzji, ale zupełnie stracili nadzieję na zatrzymanie tej zarazy. Musieli odizolować mieszkańców we własnych domach, ale strach i żal zaczęły zmieniać ich w dzikie bestie. Najgorszym potworem jednak była sama choroba, która pożerała mieszkańców od środka. Zaczynało się w niewinny sposób. Gorączka, dreszcze, kaszel i biegunka. Niespecyficzne objawy nie zwiastują tego co dzieje się później. Zapalenie płuc przeistacza się w duszności z krwiopluciem i sinicą, która następnie przeobraża się w zgorzel z czerniejącymi kończynami, zaczynając od palców po całe dłonie i stopy. Ludzie i elfy umierali w męczarniach, których nie dało się powstrzymać. Najgorsze było jednak odkrycie naukowca Luida z Oros, który dokonał kilku sekcji zwłok ofiar, a później sam się zaraził. Choroba w środku pożerała człowieka. Jego wnętrzności gniły. Wątroba, żołądek, jelita, trzustka, dwunastnica- zupełnie wszystko ulegało wyniszczeniu. W końcu zabrakło opium i innych środków leczniczych. Łatwiej było ich zabijać niż trzymać w lazaretach. Nic nie pomagało. Uzdrowiciele z pozostałych wiosek i wszyscy ich mieszkańcy zmarli. Wykończeni przez zarazę, albo dobici przez żołnierzy niezależnie od swojego statusu społecznego. Nie było ratunku i każdy musiał się z tym pogodzić.

Gdzieś głęboko w Sylviusie uchowała się jednak myśl, że można było ich uratować, że popełnili zbyt dużo błędów, że szukali w złym miejscu i zbyt mało szczegółowo, że brakowało im umiejętności i wiedzy, że mieli zbyt mało czasu, że za słabo wierzyli we własne szanse, że nie potrafili już więcej patrzeć na śmierć niewinnych. Bolesny widok umierających dzieci i ich matek. Starców, których pertraktacje z Usalem o los wnuków, nic nie dają. Wierzących, którzy w krzyku błagają o łaskę i przebaczenie. Alchemik przez całe swoje życie będzie nosił tą porażkę, gdzieś głęboko zakopaną w sobie.
*** Wszystko zaczęło się od listu od szlachcica Senelli, który posiadał na wschód od Zaavral kilka wiosek z plantacjami davgońskich białych winorośli. Było to krótko po śmierci jego wuja Hektora. Nie wiedział co ma z sobą począć. Zamierzał wyrwać się z Saran Dun i sprzedać skład alchemiczny, który otrzymał w spadku. Zlecenie od wysokiego elfa było jak wybawienie, które miało nakreślić jego nową drogę. Nie posiadał jeszcze wtedy tak wielu umiejętności jak Hektor, a tym bardziej daleko mu było do jego ojca- Teomila. Podjął jednak zadanie z racji sporej sumy pieniędzy, która była mu zaoferowana. Miał współpracować z czwórką wybitnych naukowców, których zadaniem było powstrzymanie zarazy. Rozniosła się już po dwóch miejscowościach i istniało zagrożenie o wiele większe niż strata kilku plantacji- śmierć mogła dotrzeć do większych miast jak Ujście, Zaavral, czy Oros. Nic dziwnego, że zaangażowano do tego kilka wybitnych osób. Wszystko zaś było uknute w tajemnicy, aby przerażające wieści nie rozniosły się na całą Herbię.

Na ich czele stał Luida. Wybitny anatom i niemagiczny medyk, który wykładał w Oros. Jego publikacje były wykorzystywane również na wielu innych uczelniach. Zapraszano go nawet na wykłady do Nowego Hollar. Przeprowadził jedne z pierwszych publicznych sekcji zwłok na rynku w Oros, które spotkały się z wielkim oburzeniem, ale również podziwem. Warto było również wspomnieć o Gal-danhu znachorze z Karlgardu, który ponoć powstrzymał suchotę pustynną, która panowała w tamtejszym rejonie w 46. Był dość starym goblinem, który studiował niegdyś w akademii czarnoksięstwa. Często podróżował po Urk-hun, gdzie leczył chorych i zniedołężniałych. W tamtych stronach nazywano go Wielkim Uzdrowicielem. Szlachcic zwerbował również kapłana Loliusza, który niegdyś osiedlił się na ziemiach Keronu oraz ekscentryczną zielarkę z okolic Meriandos. Cały komplet dopełnił alchemik z wielkiej rodziny. Szkoda tylko, że nie posiadał takiej wiedzy jak jego przodkowie.

Sylvius między innymi w spadku po Hektorze otrzymał projekt ojca niezwykłego stroju, który miał zabezpieczać w dużym stopniu jego właściciela przed wszelkimi chorobami. Teomil nazwał go Szatą Usala, gdyż ptasi wygląd przypominał trochę jedno z mrocznych wyobrażeń tego boga śmierci. Według założeń tego znamienitego alchemika, powinien być to typowy strój noszony przy wszystkich epidemiach, a nawet stosowany codziennie w lazaretach. Wtedy był czymś niespotykanym. Dzięki kontaktom znamienity kowal z Saran Dun wykonał go na zamówienie. Był prawdziwie piękny, a zarazem przerażający. Gruba kilkowarstwowa szata z kapturem wraz ze skórzanymi wstawkami na narzędzia i podręczne mikstury. Długie skórzane rękawice, kończące się dopiero przy łokciach. Potężne buty z wysokimi cholewami. Przerażająca rzemienna maska w kształcie ptasiej głowy z ogromnym dziobem, w którym znajdują się dziury do oddychania, ale również miejsce na olejki eteryczne. Na oczach szerokie grube szkła, które przypominały ogromne ślepia bestii.

Przydzielono go wraz z kapłanem i zielarką do Vindegrof największej z miejscowości, do której później dotarła zaraza. Pozostała dwójka zaś znalazła się w epicentrum choroby- Dawon. Samuel przejął piecze nad poczynaniami ich badań. Otrzymali dom wójta, w którym zorganizowali lazaret. Wykorzystywali wszelkie sposoby, aby przeciwdziałać chorobie. Różnego rodzaju leki wykonane za pomocą alchemicznej aparatury i prostych zielarskich metod. Victoria zupełnie nie współpracowała z Sylviusem, uważając go za mało doświadczonego i mającego zbyt bliski kontakt z zarażonymi. Magia kapłana również nie pomagała, a Loliusz zupełnie nie słuchał swojego wiernego wyznawcy. Nic nie pomagało. Na ich oczach śmierć zabierała wszystkich. Niewinni mieszkańcy gnili na ziemi prowizorycznej lecznicy. W końcu brakło im specyfików i leków, a dotarły do nich wieści, że epidemia rozniosła się dalej. Postawiono więc wojska dookoła miast i strzelano do każdego, kto próbował opuścić siedlisko choroby. To wzbudziło szaleństwo wśród mieszkańców. Dochodziło do aktów wandalizmu. Jeden z chłopów rzucił się nawet na gobliniego szamana i dotkliwie go ranił, a tym samym zaraził go. Umarł kilkanaście dni później. Nie potrafił pomóc sobie, a próbował innym. Dawny dom wójta był przepełniony zwłokami. Nie było czasu wynosić zwłok, które okropnie cuchnęły. Fragmenty ciała odrywały się od półżywych ofiar. Nikt nie umiał im pomóc. Po informacjach z Dawon, że profesor Uniwersytetu Oros ma pierwsze objawy garoni (nazwa wśród naukowców na każdy rodzaj epidemii, której nie da się powstrzymać), trójka pozostałych podjęła trudną decyzję. Spalić wszystkie wioski. Nie było innego wyjścia.

Senelli nie był zadowolony tym rozwiązaniem, ale zrozumiał. To jedno zdanie powtarzano później przez długi czas. Nie było innego wyjścia. Usprawiedliwiali się w ten sposób. Tak naprawdę byli przepełnieni strachem. Tym samym, który opanowywał te dzikie tłumy rzucające się na prowizoryczne lecznice postawione we wioskach, które spłonęły wraz ze wszystkimi mieszkańcami. Nikogo nie uratowano. Z całej epidemii wyszła tylko trójka. Do skrytego w Zaavral wysokiego elfa przybyli z żalem i smutkiem. Nie zostali przywitani z radością, ale smutkiem. Byli przegrani, nawet jeżeli otrzymali jedną trzecią ustalonego wynagrodzenia. Szlachic był szczodry, choć stracił trzy plantacje, a przede wszystkim swoich ludzi. Rozumiał jednak, że żadna ilość gryfów nie odegna od tej trójki złych wspomnień i tych okropnych obrazów. Rozeszli się i żaden z nich więcej się nie widział.
*** Samuel powrócił do Fenistei, gdzie wzniósł świątynię swojego bóstwa. Nie był jednak już tym samym elfem co dawniej. Cichy i markotny. Nigdy na głos nie modlił się do Loliusza, jak czynił to dawniej. Zmarł z bliżej nieokreślonego powodu podczas Nocy Spadających Gwiazd w 83. roku.

Victoria zaszyła się w chatce na obrzeżach Meriandos. Ponoć zupełnie zwariowała. Zaczęła gadać do siebie i praktykować jakąś nieznaną magię oczyszczającą. Miejscowi kojarzyli ją z dokonywania usunięcia niechcianego dziecka u młodych pannic. W 85. dokonano na niej samosądu oskarżając o porywanie dzieci i wykorzystywanie ich do mrocznych praktyk.
_________________________________ *** __________________________________________________________________________________ *** _________________________________ Sylvius na chwilę wpadł w zadumę. Na początku można byłoby pomyśleć, że skończył najlepiej z całej trójki. Dożył najdłużej po tamtym felernym zadaniu. Musiał się jednak zmierzyć ze starymi wyrzutami sumienia. niepowodzenie i lękiem. Inni by zrezygnowali lub załamali się. Tamten niedoświadczony młodzieniec jednak zniknął, a zastąpił go wyrachowany, zimny lecz pełny użytecznej wiedzy alchemik. Coś wewnątrz niego podpowiadało mu, że musi zmierzyć się z szalejącą w mieście epidemią. Dlatego przeżył tamtą tragedię i dotrwał do tego dnia.

Z tego stanu wyrwało go skrzypnięcie drzwi i wchodząca do środka kobieta. Z początku nie poznał jej. Dawno się nie widzieli, a on zupełnie był zaprzątany myślami na temat choroby szalejącej w Qerel. Wtedy ujrzał coś znajomego w tych oczach. Przebudzony gniew i strach zastąpiła inna równie głęboko skrywana emocja- tęsknota i smutek. Nie wierzył, że znajduje się obok niego kobieta, którą stracił wiele lat temu. Pomyślał, że to ktoś bardzo podobny, przypominający Elizę. Nie mogłaby się tutaj pojawić. Jej ojciec by na to nie pozwolił, aby objęła ją śmierć zatrutego miasta. Nawet jej dobre i miękkie serce, nie powinno przyprowadzić jej w tak trudnych czasach do lazaretu, objętego zarazą. Dopiero słowa zarządcy lecznicy utwierdziły go, że nie ma zwidów. Naprawdę znajdowała się tutaj najpiękniejsza istota, którą spotkał. Ta sama, której zniknięcie zupełnie wypaczyło jego psychikę. Nigdy więcej nikogo nie pokochał. Zmienił się w zimnego Sylviusa, który za naukami Hektora, wyciągał tylko z ludzi gryfy, które następnie ukrywał w skrytce pod deską za szafą. Tylko wobec Karola był milszy niż do innych, jakby przelewał w niego miłość, która zarezerwowana była dla jego potomka. Chciał rzucić obecną rozmowę i pobiec za nią. Nie wiedziałby jednak co ma powiedzieć. Rozstali się i z biegiem czasu stali się dla siebie obcy. Tym bardziej on. Nie był tym samym Sylviusem co kiedyś. Ona by go już nie potrafiła kochać. Tylko dlaczego ona tutaj jest? Więc zaraza objęła i ją? Gdzie jest ich dziecko? Czy narodziło się, czy zmarło w epidemii? Miał tyle pytań, które chciał zadać teraz Lucanowi, ale nie mógł. Musiał rozwiązać to wszystko w zupełnie inny sposób. Nie mógł przyznać się do związku z tą szlachcianką, choć bardzo pragnął móc z nią zamienić choć słowo i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Potrafił już kontrolować nawet te najbardziej silne uczucia, które w nim buzowały. Swój świat wewnętrzny oddzielił od rzeczywistości. Tak żyło się o wiele lepiej. Nie nawiązując silnych relacji, które później tracisz. Kochał tylko jedną noc, a nad ranem odchodził. Miał rozum w przeciwieństwie do tych półgłówków, z którymi przyszło mu się stykać i zamierzał go wykorzystać do zdobycia wszystkiego co potrzebuje.

- Nie jestem tutaj dla żadnej kobiety. Nie zamierzam zarazić się tym paskudztwem. Dobrze o tym wiesz. Przejdźmy więc do sedna. – przerwał i odchrząknął, a zabrzmiało to jak kraknięcie, kiedy wydobyło się z maski- Masz już objawy choroby. Jest wśród was ktoś, kto jeszcze nie ma gorączki i kaszlu? Ktoś kto może być potencjalnie zdrowy? I czy podejmiesz odpowiednie kroki, aby przywrócić temu miejscu odpowiedni mu status, niezależnie od moich wskazań? Przede wszystkim czy zamierzasz ze mną współpracować? Walczyłem już z epidemiami i znam sposoby, które mogą zapewnić nam przewagę. Teraz jesteśmy bardzo daleko za śmiercią, ale małymi krokami damy radę ją wyprzedzić i oszukać. Jeżeli tylko wyrażasz taką chęć Lucanie.

Re: Lazaret

4
Lucan spojrzał na ptaka rozbawiony. Miał nadzieję że ten żartuje. Objawy choroby? On kurwa umiera, cud, że jeszcze trzyma się na nogach, bogowie pozwolili mu na to chyba tylko po to, żeby mógł robić chłodne kompresy innym konającym.

-Powiedz mi chłopcze, kpisz sobie? Ja konam. Są zdrowi, Elizka, cała górna część miasta. Pewnie są i tutaj pojedyncze przypadki niezarażonych. Sam nie wiem jak to się dzieje. Może to kwestia... -nie zdążył skończyć zdania, bo przerwała mu eksplozja z sąsiedniej sali. Momentalnie wybiegli i rozejrzeli się dookoła. Walające się małe elementy gruzu ciągle unosiły się w powietrzu fruwając i rozbijając się o ściany. Większe przygniatały ludzi leżących bliżej wyłomu. Zmasakrowane kamieniami i chorobami ciała prezentowały się nieciekawie. Kiedy opadł kurz, wszyscy żyjący zatęsknili za jego zbawienną zasłoną. W szczelinie w ścianie stało kilku mężczyzn w czarnych szatach. Twarze mieli zasłonięte maskami w kształcie pozbawionej wyrazu twarzy. Pierwszy z nich wyraźnie roślejszy stał wyraźnie z przodu trzymając w ręku wielki, ząbkowany nóż. Drugą zaś za włosy szarpał nikogo innego jak właśnie Elizę. Nim ktoś zdążył zareagować, do środka lazaretu weszli pozostali i unosząc ręce wycisnęli z żywych resztkę energii. Na nogach pozostał alchemik, wraz z Lucanem i Elizą.

-Posłuchaj mnie uważnie znachorze. Ta kobieta wiele dla Ciebie znaczy, wyczuwam to. -rzucił i ruchem ręki zszarpnął maskę. Jego twarz była poorana zmarszczkami i bliznami, ledwie dostrzegalny był tatuaż na ustach imitujący zęby szczerzącej się czaszki. Eliza z grymasem bólu na twarzy rzuciła okiem w kierunku medyków. Widać w jej spojrzeniu było błaganie o pomoc. -Każdy ma w tym mieście jakiś interes. W naszym jest wszechobecna śmierć. Zarzucisz badania, w przeciwnym razie twojego syna i tą piękną kobietę spotka los znacznie gorszy niż potrafisz sobie wyobrazić. -uśmiechnął się obleśnie i podniósł w górę rękę z dzierżącą nóż. W pierwszej chwili nic sie nie wydarzyło. Chwilę później jednak w całej sali zwłoki chorych zaczęły się ruszać, by później wstać i patrzeć ślepo w stronę Sylviusa.

-Sylvius? Jeśli to na prawdę Ty, proszę... -wykrzyczała szlochająca Eliza. Starzec zgasił jej krzyk ruchem ręki.

Przerażony sytuacją Lucan, nie kontrolujący swoich zachowań, z wrzaskiem rzucił się na pomoc kobiecie. Zagrodził mu drogę jeden z czarnych stojących z tyłu i wygiął mu rękę tak, że ten klęknął przodem do Sylviusa, tyłem zaś do swojego oprawcy. Ten zaś wyjął nóż i przyłożył go do powieki medyka. Bez słowa wbił go płytko i przy akompaniamencie wrzasku mężczyzny i swojego śmiechu wyłupał mu oko. Puścił ofiarę, która bez siły opadła na ziemię dysząc ciężko i zwijając się z bólu.

-Weź pod uwagę, że nie negocjujemy. Zbyt długo staliśmy w cieniu. Ku chwale Usala! Znajdźcie mi wiedźmę! -krzyknął starszy sprawiając, że tłum martwych marionetek wybiegł z budynku. Zaraz za nimi udali się nieznajomi ciągnąc Elizę przy sobie. Odwrót osłaniało czterech spośród nich. Jasne było, że nie ma sposobu na odbicie kobiety w tej chwili. Leżący na ziemi Lucan zaczął powoli się podnosić zasłaniając drżącą dłonią pusty oczodół.

Re: Lazaret

5
Zarządca nieudolnie odpowiadał na jego pytanie. Nie widział potrzeby słuchania jego nędznych wywodów o jego stanie zdrowia. Ważne, że nie konał na jego oczach. Potrafił mówić, posiadał odpowiednią wiedzę na temat kondycji miasta i postępującej chorobie oraz miał pod sobą miejsce, które było dla niego w tym momencie bardzo istotne. Oczekiwał pomocy w założeniu punktu badawczego, w którym będzie mógł sprawdzać skuteczność, przyrządzonych przez siebie specyfików. Nie chciał poświęcić do tego celu swojej pracowni, która nie nadawała się na punkt medyczny. Potężne kamienne mury nadawały się idealnie do tego celu. W jego głowie pojawiło się wyraźne wyobrażenie przeobrażonej placówki. Wyniósłby stąd, oczywiście nie o własnych siłach, wszystkich zarażonych. Te gnijące truchła, które nie nadawały się już do niczego, prócz oddaniu się w ręce Usala. Wykorzystałby pracowników do oczyszczenia pomieszczeń z fekaliów, krwi i ropy. Podłogi obmyte z fekaliów, krwi i ropy; łóżka przygotowane na przyjmowanie pacjentów i sterylne narzędzia. Wykorzystując swoje kontakty w mieście zaopatrzyłby lazaret w odpowiednią aparaturę, która mogłaby oczyścić morowe powietrze. Para wodna i olejki eteryczne stałyby się aromatami, krążącymi po salach, zamiast smrodu odchodów, rozkładu i śmierci. Wybrałby zdrowe osoby na współpracowników, a następnie przeszkoliłby w podstawowych zasadach higieny. Mieliby odpowiednie stroje, a nie brudne szmaty przewiązane dookoła twarzy. Wśród osób, które zaangażował w te działanie widział Elizę. Mógłby na nowo ją poznać. Zobaczyć jak się zmieniła. Tyle lat minęło, że mogła być teraz zupełnie inną osobą. Najważniejszym było jednak to, że miałby możliwość nadzorowania jej stanu i uchronienia przed bezpośrednim kontaktem ze chorobą. Była jeszcze jedna rzecz, przed którą sam Sylvius nie potrafił się przyznać. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o swoim dziecku. W tych trudnych czasach to właśnie najmłodsi byli najbardziej narażeni na wirusy.

Idealnie przemyślana lecznica stałaby się placówką badawczą, a nie zwykłym przytułkiem, do którego przyjmowano by każdego. Alchemik przejąłby funkcję zarządcy tego miejsca i dopuszczałby tylko osoby w odpowiednich stadiach choroby. Pozwoliłoby to na nadzorowanie przebiegu zarazy, określenie jej stadiów i dokładne opisanie objawów. Mógłby również w ten sposób ograniczyć niebezpieczeństwo zarażenia się pracowników. Mężczyzna zakładał, że nie wszystko może zrealizować tak jak zakłada. Nie znajdowali się w miejscu i czasie, który pozwoliłby na rewolucję. Podstawą było zapewnienie spokojnej i efektywnej pracy nad stworzeniem leku. Wszystko było nakierowane na ten jeden cel. Ciężko było określić ile procent jego motywacji w tej kwestii była ulokowana w pomocy swojej ukochanej, na ile liczyła się ambicja i rozwiązanie dawnej porażki, a ile znaczyło dla niego zadowolenie Fedora.

Cały misternie utkany w głowie Sylviusa plan, został zrujnowany w jednej chwili, wraz z walącą się ścianą w głównej sali lazaretu. W powietrzu nadal unosiły się tumany kurzu i nic nie było widać. Roznosił się tylko krzyk przerażonych chorych, a inni w swoim własnym tempie jęczeli w nieprzerwanym procesie umierania. W końcu pył opadł ukazując sprawców tego zdarzenia. Z początku ciężko było się zorientować kim konkretnie byli. Cała uwaga rzemieślnika skupiła się na bezbronnej kobiecie, którą trzymał jeden z roślejszych nieproszonych gości. W pierwszym momencie jego ciało wyrwało się do przodu, ale zastygł w bezruchu. Nic dobrego nie zrobi poddając się swoim emocjom. Opuścił ręce wzdłuż tułowia i zrobił się nieczułym draniem, który tylko obserwował całą scenę, która rozgrywała się przed nimi. W końcu nie trzeba było tłumaczyć z kim mieli do czynienia. Magia, którą się posługiwali, nie należała do zwykłego kanonu czarów bojowych. Definitywnie byli czarnoksiężnikami i nekromantami. Wcześniej nigdy nie miał z nimi do czynienia, ale nie sposób było rozpoznać te mroczne praktyki. Nie zrozumiałym było tylko co robili w Qerel i dlaczego zaatakowali przytułek. I jak to było możliwe, że taki atak został przeprowadzony w centrum książęcego miasta bez reakcji władzy czy Sakirowców. Epidemia. To wszystko zmieniało. Kontakt z miastem i resztą świata był od dawna odizolowany. Jakub z pewnością opuścił swój zamek przed rozwojem epidemii. Zakon nie zajmował się zarazami tylko demonami.

Ich reprezentant po zdjęciu maski zwrócił się w jego kierunku. Nie patrzał się na zarządcę lazaretu, który miał za zadanie pomagać ofiarom tego miasta. On skupił się właśnie na nim, jakby uważał alchemika za kogoś godnego rozmowy. Nie był przecież nikim istotnym. Nie władał żadną magią, choć jego ojciec znał się na czarowaniu, które wykorzystywał w swojej pracowni. On nadal żałował, że los nie darował mu pewnych umiejętności magicznych. Ułatwiłoby to choćby rozpalenie ognia pod kolbą, albo wymieszanie żrącej substancji bez wykorzystania przyrządów, wykonanych z drogich i trudnodostępnych materiałów. Nie był również kimś wpływowym. Był zadłużony u Fedora na bardzo dużą sumę gryfów i tylko dlatego podlegał jego wpływowi. W innym wypadku nie musiałby bawić się w te wszystkie nielegalne produkcje narkotyków i skupić się na tworzeniu perfum. Jedynym zasobem, który odróżniał go od przeciętnego mieszkańca Herbii, była obszerna wiedza na temat tworzenia mikstur. Nie można było mu odmówić, że był wśród specjalistów w tej dziedzinie, choć bardzo marnował swój talent w niewielkim zakładzie w Qerel. On jednak nie potrzebował zasiadać w loży rzemieślniczej, ani rywalizować z wielkimi alchemikami z zachodu. On był zadowolony ze swojego życia, choć było w nim tak wiele nierozwiązanych konfliktów i problemów, które dręczyły go nieraz w koszmarach. Nawet nie był świadomy, jak bardzo potrzebował pomocy w rozwikłaniu własnych rozterek. Czego więc chciał od niego ten przerażający ktoś. Mógłby go zabić w ciągu chwili, a negocjował z nim. Nie był więc takim malutkim karaluchem, za jakiego się poczuwał.

- Oferujesz mi śmierć za śmierć? Nic na tym nie zyskuję. Staję naprzeciwko braku wyborów. Mam pozwolić sobie i innym umrzeć z bezczynności lub spróbować działać? Jesteś słabym dyplomatom, jeżeli stawiasz mnie przed podjęciem tylko jednej słusznej decyzji. – odpowiedział zupełnie spokojnym głosem, jakby rozmawiał na temat receptury wywaru na kurzajki, który niegdyś przyrządzał dla czarownic, ukrywających swoje mroczne praktyki.

Nic bardziej mylnego. Choć jego głos wydobywający się przez rzemienną maskę wydawał się przerażający, ale spokojny, on w środku był istną burzą. Z jednej strony czuł strach. Taki prawdziwy egzystencjalny przed własną śmiercią. Nie był człowiekiem na tyle starym, aby zastanawiać się nad wyborem własnej trumny. Oj czasami zdarzało mu się nad tym zastanawiać w formie rozrywki przy spożywaniu śniadania, ale nigdy nie podchodził do tego poważnie. Miał wielu wrogów, a niekiedy wybierał się w mniej bezpieczne podróże, ale nigdy nie zakładał możliwości utraty życia. Teraz zaś stał przed osobnikami, które otaczały się śmiercią. Jego żywot był zagrożony. Nie to jednak najbardziej wysuwała się wśród wszystkich stanów Sylviusa. Czuł troskę o losy swoich bliskich. Jak bardzo się by nie zmieniła, nadal była częścią jego życia. I teraz wiedział, że ma syna. Chłopca, które mógłby wychować na swojego następcę. Nie mógł ich znów stracić. Nie w taki sposób. Nie w cierpieniu. Z drugiej strony musiał odrzucić własne dobro. Nie pomoże im, jeżeli będzie skupiał się tylko na sobie i własnych wewnętrznych rozterkach. Nikt nie przeżyje epidemii, jeżeli nie odnajdzie leku na tę paskudną chorobę. Wymrze całe miasto wraz z Elizą i ich synem. On podjął już trudną decyzję nawet jeżeli będzie go zbyt dużo kosztowała. Musiał zakończyć coś co zaczął wiele lat temu, jeszcze przed przeprowadzeniem się do miasta książęcego.

Prośby i krzyki kobiety bardzo go raniły. Objąłby ją i zapewnił, że będzie bezpieczna. Nie mógł tego zrobić. Musiał stać nieruchomo wpatrując się, jak odchodzą wraz z nią i tłumem ożywionych trupów. Na litość Usala! Co tutaj się dzieje. Te wszystkie gnijące i ropiejące zwłoki podnosiły się z ziemi i powędrowały w głąb miasta. W tym momencie alchemik zupełnie zmienił zdanie. Najwłaściwszym byłoby spalenie tego przeklętego portu, aby to cholerstwo nie wyszło poza mury miejskie. Było za późno na takie działania. Musieli stworzyć lekarstwo, które nie tylko powstrzyma epidemie, ale przede wszystkim pokrzyżuje plany panoszącym się po Herbii nekromantą. Nie. To nie było tak, że Sylvius zamierzał mieszać się w jakieś porachunki nekromantów z resztą świata. Dla niego mogli sobie żyć na swojej wysepce i praktykować mroczne rytuały. Każdy w domowym zaciszu może robić co chce. On tylko chciał uratować swoją ukochaną, dziecko i pozbyć się choć jednego koszmaru- trzech wiosek, z których nikt nie przeżył. Czy Qerel spotka taki sam los?

Wtedy jeszcze ten żałosny Lucan, który nie był w stanie zrobić nic pożytecznego. Nikt by teraz nie mógł zatrzymać tego mrocznego orszaku. Eliza była w ich rękach i nawet dobre intencje, przynosiły tylko nędzne konsekwencje. I los zarządcy lazaretu był najlepszym przykładem tego. Scena wyłupania oka nie była przyjemna. Wielkie ptaszysko jednak stało wyprostowane naprzeciw swoim rozmówcą i wpatrywało się w ten obrzydliwy proceder. Nie zabili go, ale poważnie uszkodzili. On i tak zaraz wypluje płuca, a jego ciało stanie się jednym wielkim ropiejącym wrzodem. Nie było dla niego ratunku, ale był źródłem cennych informacji. Umysł Sylviusa stał się bardziej wyrachowany i analityczny. Chciałoby się powiedzieć po trupach do celu, ale to przysłowie zarezerwowane było tylko dla nekromantów.

Zostali sami. Nie było czasu na stratę czasu na rozmowy o ich samopoczuciu i pogodzie. Choć byłaby to przyjemna odmiana od panującej atmosfery w powietrzu. Alchemik zbliżył się do mężczyzny, ale niezbyt blisko. Nie chciał narazić się na bezpośredni kontakt z nim. Tyle niepotrzebnych zarazków.

- Kurwa. Co tutaj się dzieje?! – zacharczał spod maski – Nekromancji, porwanie Elizy, szalejąca epidemia… to nie jest zwykły zbieg okoliczności. Wstawa do jasnej cholery, trzeba coś zrobić coś tym krwotokiem – gadał do Lucana jakby nic się poważnego nie stało – wracajmy do gabinetu, łykni tego swojego bimbru, rozumiesz cokolwiek z tego? Znasz imię syna Elizy? Potrzebuję go bardziej niż ci się wydaje. Jesteśmy skończeni. To miasto oczyści już tylko ogień, ale cholera… nic na tym już nie stracę. Cóż to za komedia. - uśmiechnął się i dodał cynicznie – zanim umrzesz mógłbyś mi odpowiedzieć na te parę pytań i przestań już się drzeć, bo nawet maska nie izoluje na tyle twoich wrzasków, aby były znośne dla uszu.

Re: Lazaret

6
Piękne plany snuły się po głowie alchemika, który wyobrażał sobie, jaką metamorfozę przejdzie to miejsce. Przez krótką chwilę czuł on, że może jednak da się coś zrobić dla dzielnicy biedoty, że ci, których można jeszcze uratować, ozdrowieją. On, Sylvius Aurinuget miałby stać się bohaterem tych ludzi! Nieludzi oczywiście też, lecz niestety wszystko poszło do piachu, zarówno część lazaretu, którego ściana rozpadła się na dziesiątki, jeśli nie setki kawałków oraz idee kształtujące się w jego umyśle. Potem przed jego oczami zaistniała iście groteskowa, a na swój sposób tragiczna scena, podczas której dużo rzeczy się działo i nie wszystkie były jasne dla alchemika.

Z tych najważniejszych – kobieta, której tutaj przede wszystkim nie powinno być, a także jej potomek, prawdopodobnie zostali porwani przez grupę anarchistów lubujących się w zwłokach. Po drugie, Sylvius zyskał sobie kolejnych wrogów, tym razem nie będących jedynie mafijnymi windykatorami, lecz umiejącymi posługiwać się magią, zakazaną trzeba nadmienić. Po trzecie, miał na głowie zarażonego zarządcę lazaretu wrzeszczącego, jakby ktoś mu przed chwilą wydłubał oko... a nie, jemu RZECZYWIŚCIE ktoś wydłubał oko. Cóż, do dzikich wrzasków miał pełne prawo, nawet pomimo rosnącej irytacji alchemika. Tak więc wrzeszczał i wrzeszczał, a nieprzyjemny głos mężczyzny bynajmniej pomagał w całej sytuacji. Odrobina empatii naprawdę by się tutaj przydała. Nawet głupie zapewnienie, że wszystko będzie dobrze lub równie głupi żarcik o zmianie profesji na pirata. Lecz nie, Sylvius oczekiwał od Lucana odpowiedzi na dręczące go pytania, wzięcia się w garść oraz bogowie wiedzą czego jeszcze. Nie dziwota więc, że ten nadal krzyczał wniebogłosy i odmawiał wszelkiej współpracy.

Był jeden pozytyw, jeśli można tak to ująć. Alchemik w jeden bardzo szybki i prosty sposób pozbył się niepotrzebnych wpół martwych istot. Mógł więc w spokoju zająć się resztą czynności, które zaplanował w swojej rzemieślniczej główce... gdyby to było takie proste! Cokolwiek więc Sylvius pragnął uczynić z płaczącym jak małe bobo i wydającym dzikie odgłosy Lucanem, musiał to przerwać. Bowiem w wyrwie powstałej przez magię nekromantów stanęła kolejna postać, której zarysy mógł zauważyć, lecz nic poza tym, gdyż kurz wciąż wisiał w powietrzu i ograniczał pole widzenia.
*** Nie ulegało wątpliwości, że Bill i Bob zaprowadziły Jedeusa we właściwe miejsce. Poniekąd wyglądało to na lazaret, gdyby nie parę istotnych faktów, które zmieszały porządnie druida. Otóż, tak, jak zdążył sam zauważyć, szpital emanował aurą charakterystyczną dla takiej kostnicy czy chociażby cmentarza. Na próżno było doszukiwać się tutaj nadziei na ponownie ozdrowienie. Kolejnym całkiem ważnym faktem było to, że Jedeus słyszał czyjś krzyk. Pojedynczy, poprzetykany szlochem, lecz trwający, jakby ktoś bardzo cierpiał. Bill, ten bardziej gadatliwy osobnik z klatki, nadstawił swoich małych uszu, po czym postanowił skomentować całą tę sytuację.

Coś tu śmierdzi. Nie lubię tego miejsca. Ja Ci mówię, Jadeus, że to zły pomysł. Jeszcze nas tam oskubią! Bo niby zaraza w nas siedzi, phi! Przecież my czystsi sto razy od was, ludzi jesteśmy. Ślina z języka jest sto razy bardziej skuteczna od wody! O. Patrz w swoje lewo, kuzynie ze strony ciotki, siostrzeńca, partnerki wuja, brata, mego stryja. Tej dziury tam za moją ostatnią wizytą nie było... — Jedeus również zerknął w stronę, którą zasugerował Bill, choć przecież to nie do niego była końcówka tej wypowiedzi. Jednak w sumie i tak by to zaraz zauważył...

Gruzy. Wielkie, odrąbane części ściany walały się po gruncie. Do tego te mniejsze kawałki oraz pył, który wciąż nie opadł i sugerował niedawne rozwalenie części lazaretu. Przeszedłszy za róg budynku, Jedeus zauważył dziurę mniej więcej sześć stóp na sześć, otwierającą dodatkowe przejście do szpitala. Ciekawość wzięła nad nim górę i przeszedł nad zwałami gruzu, zaglądając do środka. Można powiedzieć, że spodziewał się... większej ilości rannych, tudzież martwych, sądząc po przerażającej aurze roztaczającej się wokół. Tymczasem lazaret trwał niemalże pusty, nie licząc dwójki ostałych tam bywalców, nie wyglądających jednak na pacjentów... cóż, przynajmniej jeden z nich. Sytuacja bowiem wyglądała tak, że wrzeszczący jegomość w brudnych łachach klęczał na środku sali, wyjąc i trzymając się za twarz. Nad nim stał upiór z koszmarów, mężczyzna w szatach, którego lico przyobleczone było w maskę przedstawiającą ptaka z niezwykle długim dziobem. Jedeus znał takich. Przechadzali się po mieście dostojnym krokiem, za nic mając sobie zarazy i panujące wszędzie bakterie i wirusy. Nie czuli podobno przez te maski smrodu rozkładających się ciał leżących odłogiem na ulicy. Kpili sobie ze śmierci, a być może nawet ją uosabiali – może byli sługami Usala, dlatego jego sprawiedliwość ich nie dotykała w najbardziej kryzysowych sytuacjach? Była to fakultatywna zagadka nie należąca w tym momencie do priorytetów druida. On znalazł się na miejscu i miał komuś dostarczyć te szczury... o ile oczywiście będzie chciał to zrobić. W końcu te przemówiły ludzkim głosem...

Re: Lazaret

7
Przebłyski słońca, które do tej pory towarzyszyły krasnoludowi w tym przedziwnym dniu, zaczynały zanikać. Niebo powoli ciemniało, zalewając powoli miasto mieszanką coraz mroczniejszych barw. Niedługo dzięki chmurom, nad głowami mieszkańców zapanować miała nieprzenikniona czerń. Jednak na razie światła było na tyle dużo, żeby Jedeus mógł się zorientować, że coś jest tutaj nie tak jak powinno. Nie chodziło oczywiście o aurę śmierci. Do niej zdążył się już trochę przyzwyczaić.

Sam Bill zaczął wygłaszać swe opinie, które nie ograniczyły się oczywiście do krótkich spostrzeżeń. Nakierowany przez szczura oraz gruz rozrzucony gdzieniegdzie, skierował się brodacz w lewą stronę. Skręcił w mniejszą ulicę, a jego oczom ukazał się widok wyjątkowo niepokojący. Kawałki, które wcześniej wydawały się być gruzem, stanowiły części ściany, która w niewyjaśniony sposób została zburzona, pozostawiając po sobie dość sporą wyrwę. Coś lub ktoś odpowiedzialny za ten czyn musiał być w pobliżu, gdyż kurz nie zdążył jeszcze opaść.

Zachowanie gryzoni niesionych w klatce, wskazywało na ich mocne zaniepokojenie albowiem nawet Bill nie odezwał się w tym momencie nawet słowem. W tym momencie, mając przed sobą zniszczenie jakiego dokonać mogłaby katapulta lub potężna magia, krasnolud uzmysłowił sobie pewną istotną rzecz. Znajdował się przed miejscem, w którym leczy się ludzi. Normalnie powinno być przepełnione, szczególnie w czasie takiej epidemii, chorymi, umierającymi oraz tymi, którzy przegrali swą walkę z chorobą. Jednak tutaj dało się słyszeć tylko jedną osobę. Zdawało się również, iż jest ona nie tyle chora co raczej torturowana. Takie darcie się, Jedeus słyszał jedynie w sytuacjach, gdy ludzi obdzierano ze skóry, palono na stosie lub w inny wymyślny sposób doprowadzano do powolnej śmierci. Aj cholera jasna. Co ja tu kurwa robię? Najpierw rozwścieczony motłoch, potem rozgadane szczury, teraz pieprzona dziura w ścianie. Mogłem pójść na południe, ale nie kuźwa. Grzyby musiały mi się skończyć akurat w tej chędożonej okolicy... A kij z tym. Wewnętrzny dialog początkowo wyglądał tak jakby Jedeus miał zrobić w tył zwrot i dać sobie spokój ze szlachetnymi misjami ratowania ludzi. Rozwaga jednak wzięła w jego głowie górę. Nie mógł przecież uciec z miasta, zaraza mogłaby i po niego sięgnąć swymi łapskami, a jeśli nie, to oprychy pewnie zrobiłyby to za nią.

Pierwszy krok był najcięższy, gdy mięśnie stawiały delikatny opór. Jednakże zaraz poszedł drugi, a za nim trzeci. Nie minęła sekunda, a krasnolud był już w pylnej powłoce. Nie minęła druga, a był on już po jej drugiej stronie. Lewą ręką luźno trzymał klatkę, gotowy ją puścić na ziemię, natomiast mocniej zacisnął dłoń na swej lasce, gotowy w każdej chwili odeprzeć napastnika lub większą ich ilość. Jego oczom ukazał się jednak widok całkiem odmienny od kilku wersji, które zaprojektował sobie w głowie. Ta akurat, chociaż tak na prawdę była w miarę normalna, bardzo zaskoczyła Jedeusa. Jeden jegomość, ten wydzierający się wniebogłosy klęczał na podłodze, trzymając się za twarz. Nie widać było jakich dokładnie obrażeń doznał, ale widoczne cierpienie musiało być niebotyczne. Przynajmniej można było tak założyć po reakcji rannego. Drugi delikwent natomiast kompletnie zbił brodacza z tropu. Był to kolejny z tych dziwnych przebierańców w ptasich maskach. Trudno było go ocenić, gdyż twarz miał skrytą i stał jak wryty. On to wszystko rozpierniczył? Czy po prostu szok go zjadł i tak stoi? Odstawił pośpiesznie klatkę z Billem i Bobem pod ścianą i trzymając teraz laskę oburącz, zwrócił się do obu obecnych przed nim mężczyzn. Nie oczekiwał jednak odpowiedzi od tego klęczącego.

- Zastałem Lucana albo Fedora? Nie było czasu spytać, który mnie przysyła, a do którego zmierzam. Miałem dostarczyć tu jak najszybciej klatkę.
"Jeśli myślisz, że jesteś zbyt mały by coś zmienić, spróbuj zasnąć z komarem latającym nad uchem"

Re: Lazaret

8
Krzyk dawnego zarządcy zrujnowanego lazaretu roznosił się echem po pustych murach. Nie przerywał drzeć swojego gardła, aż robiło się mdło od kolejnego wrzasku, wydobywającego się z jego ust. Nie mógłby po prostu cierpieć po cichu. Dobrze wiedział, że proceder wyrwania oka nie należał do przyjemnych. Na szczęście nie miał przyjemności tego do świadczyć. Tylko zamiast wstać z tej ohydnej podłogi, która jeszcze nie dawno była zasłana półżywymi mieszkańcami, nadal turlał się jak zwierzę. Wpierw zatrzymał jego cielsko końcem buta, aby przestał wierzgać z bólu, a następnie chwycił go za fraki i podniósł z miejsca. Przy tym uważając, żeby nie potargał jego szat. Zamierzał trzymać się od tej zarazy jak najdalej.

- No dalej ruszaj się. Jak mam ci pomóc, jak tylko trzymasz się za swoją szpetną twarzyczkę i płaczesz nad swoim losem. Gdybym nawet potrafił przyszyć sprawnie tą twoją gałkę i tak już nie będziesz widział. Jeżeli się nie ruszysz to od razu można byłoby ci skręcić kark. Zupełnie do niczego się nie nadajecie – ostatni komentarz rzucił gdzieś w przestrzeń od niechcenia.

Zamierzał właśnie powędrować do gabinetu, w którym jeszcze przed chwilą prowadził mało uprzejmą rozmowę, ale ktoś się nagle pojawił. Kolejna nieproszona persona. Wstępnie krępe gabaryty jegomościa wyróżniały go na tle powoli opadającego pyłu po nadzwyczajnej masakrze w wykonaniu nekromantów. Alchemik jeszcze dochodził do siebie po nieprzyjemnym spotkaniu z tamtymi typami. Przez jego ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Kolejny szaleniec zamierzał odwiedzić ich tego felernego dnia. Tego było już za dużo. Puścił samego medyka do jego pokoju, a sam postanowił rozprawić się z obcym. Jego dłoń odziana w długą rękawiczkę, stanowiącą ważny element osłony, spoczęła na jednej z fiolek u jego boku. Była żółta, a zawierała w sobie silny kwas. Rozlanie takiej substancji na twarzy delikwenta z łatwością zatrzyma go na dłużej niż kilka minut.

Wtedy też zobaczył w całej okazałości mężczyznę, który dzierżył w jednej z rąk klatkę ze szczurami. Więc to ktoś od Fedora. Miał nadzieję, że więcej przyniosą mu gryzoni. Zamierzał poszukać jakichkolwiek zmian w ich fizjologii oraz sprawdzić, czy nie są nosicielami choroby. Dwa nie nadadzą się na za dużo. Co najwyżej rozetnie ich malutkie ciałka i przyjrzy się dokładnie, czy zaraza wpłynęła na ich organy wewnętrzne. Powinni niedługo przynieść więcej tych kanałowych bydlaków. Sam rzemieślnik miał rozstawione pułapki w swojej piwnicy, bo nie raz w odwiedzinach wpadały te ohydne stwory. Martwił się o wszystkie zbiory ksiąg i składników alchemicznych, w których się lubowały. Stąd nawet u konstruktora machin wojennych swojego czasu zamówił prototyp sprytnych pułapek, które przypominały długie rury, w które wpadały całe stada tych sierściuchów. I tutaj się ukazywało skąpstwo Sylviusa. Nie zabijał ich, ani nie wypuszczał. Udawał się do rzeźnika z najbiedniejszej dzielnicy i sprzedawał je na mięso. Pospólstwo nie gardziło pieczonym szczurzym mięsem, a on zgarniał kilka miedziaków. Był to bowiem bardzo dobry układ z jego perspektywy.

- Lucan jest niedysponowany. I to mnie miałeś przynieść te gryzonie. Prowadzę badania w celu uratowania tego zawilgotniałego miasta, ale najwyraźniej ktoś próbuje pokrzyżować mi plany. Potrzebuję pomocy, aby doprowadzić ten lazaret do porządku. Poszukuję również ludzi do pracy. Zdrowych. Muszę bowiem wykorzystać wszystkie środki, które posiadam, aby zatrzymać ten kataklizm. Pójdź za mną do gabinetu. Tam skończymy rozmowę. Muszę coś ważnego uczynić. – powiedziawszy pierwsze słowa do krasnoluda, skierował się do niewielkiego pomieszczenia.

- Zamknij się już i powiedz co mam robić. Umiem załatać ranę, ale nigdy nie miałem styczności z wyrwanym okiem. Dzięki tym przeklętym nieistniejącym bogom. Czyli w sumie nie dzięki nim, tylko swojej ostrożności – skierował słowa, gdy tylko znalazł się w środku – Chcesz żyć to mnie pokieruj, albo się wykrwaw. Byle szybko.

W tym czasie przeszukał pokój w celu znalezienia przydatnych przedmiotów. Wszelkich opatrunków, narzędzi chirurgicznych, leków i środków medycznych. Na tych ostatnich na szczęście się znał, więc nie obawiał się, że poda coś niewłaściwego Lucanowi. Poza tym również zamierzał wyjąć bimber na blat i odnaleźć pióra wraz z atramentem.

- Szczury zostaw na razie gdzieś pod ścianą. Są najmniejszym problemem. Chętnie wyjaśniłbym Ci sytuację, która miała tutaj niedawno miejsce, ale naprawdę jej nie rozumiem. Kim jesteś? Raczej nie przypominasz mi kogoś z bandy Fedora. Obcy? Nie kojarzę twojej twarzy, a raczej znam wszelkich guślarzy w mieście. Czym się w ogóle zajmujesz?

Re: Lazaret

9
Ostry głos Sylviusa przebijający się przez maskę w końcu dotarł do zrozpaczonego zarządcy lazaretu. Lucan umilkł nieco i przestał wić się na brudnej podłodze oraz nie oponował, gdy alchemik podciągał go do góry. Wstając, zatoczył się nieco, ale finalnie ustał o własnych siłach, nadal jednak kurczowo trzymając się twarzy. Wtedy też do rozwalonego szpitalu wszedł Jedeus z klatką z Bobem i Billem, jego nowymi przyjaciółmi. Medyk, wciąż oszołomiony stratą jednego ze swoich narządów, prawdopodobnie nie zauważył pół-krasnoluda, tylko chwiejąc się, jakby był pijany, ruszył do swojego gabinetu, zostawiając na krótką chwilę dwójkę panów samych ze sobą.

Szczury na razie się nie odzywały, prawdopodobnie zaniepokojone obecnością Sylviusa, któremu przecież zostały przeznaczone na rzeź. Dreptały tylko wte i wewte oraz niuchały swymi noskami, nasłuchując rozmowy. Niewiele tutaj mogły wywnioskować, ze względu na to, że bardzo szybko konwersacja przeniosła się do sąsiedniego, nieuszkodzonego w wyniku nagłego napadu nekromantów pomieszczenia. Obydwoje zostawili za sobą gruzy, pył i zmasakrowane, pozostałe w środku ciała, kierując się do nieco przyjemniejszych warunków.

Lucan czegoś szukał. Nadal łkał, ale wyglądał na takiego, co zdążył się uspokoić chociaż częściowo. Nieporadnie grzebał po półkach, lecz gdy dwoje mężczyzn wkroczyło do środka, podskoczył przerażony. Dopiero, gdy zdrowym (tak naprawdę jedynym ostałym) okiem zerknął na nich, opanował swe emocje. Zaprzestał poszukiwań i usiadł na krześle, zdecydowanie wyglądając na przestraszonego. Także Sylvius nadal ubrany w maskę ptaka wywierał na roztrzęsionym teraz zielarzu duże wrażenie, będące głównie strachem. Na Jedeusa nadal nie zwracał uwagi, jakby ten był częścią otoczenia lub rozpłynął się w powietrzu.

Zatamuj... krwawienie. Odkaź... — wybełkotał mężczyzna, wolną dłonią kierując alchemika ku półkom. Gdy ten zaczął w nich grzebać, szybko znalazł jakieś w miarę czyste bandaże, a także specyfik, który po oględzinach okazał się być jakimś zielarskim specyfikiem łagodzącym ból. Prócz tego nieprzydatne w tym momencie fiolki z płynami, nawet jakieś proszki... niewiele tego było, wszystko wskazywało na to, że lazaret słabo się trzymał. Stał się poniekąd umieralnią, a z lecznicy niewiele pozostało.

Bimber stał na stole – niedokończony poprzednio przez Lucana, czekał, aż ktoś go użyje w odpowiednim celu. Pióro oraz atrament leżało w szufladzie biurka, skąd alchemik je wyciągnął. Teraz pozostało opatrzyć zarządcę. Ten widząc, że Sylvius ma przynajmniej te opatrunki do zatamowania krwotoku, odjął dłoń od twarzy. Widok do najprzyjemniejszych nie należał, to trzeba przyznać. Tutaj Jedeus dowiedział się, co się stało Lucanowi – mężczyźnie wyrwano oko. Powieka zasłaniała oczodół, lecz gdyby Sylvius ją uniósł, by dostać się do środka, obydwoje mogliby ujrzeć ziejącą, ciemną pustkę, która była obrzydliwa sama w sobie. Krew nie przestawała spływać po policzku, przez co zarządca wyglądał, jakby płakał krwawymi łzami. Któreś z naczyń krwionośnych musiało zostać uszkodzone podczas niedbałej operacji usuwania gałki ocznej, przez co teraz należało coś zrobić z tym krwotokiem. Ponadto dziura była na tyle duża, że bez problemu ktoś mógłby tutaj wsadzić co najmniej trzy palce. Dalej, w środku, była sieć naczyń krwionośnych oraz pozostałe części endogeniczne. Wyżej wspomniana powieka, nie mając na czym się oprzeć, nietrzymana niczyimi palcami po prostu opadała, będąc wtedy nieco wklęsła, z wiadomych względów. To wyglądało naprawdę niemiło, a najlepsze w tym wszystkim było to, że Sylvius musiał to zatamować materiałem.

Słabo to wygląda — skomentował rzeczowo Bob, siedząc razem ze swoim kuzynem pod ścianą, tam, gdzie Jedeus postawił klatkę po wejściu do osłoniętego gabinetu. Tutaj należy nadmienić, iż alchemik NICZEGO nie słyszał prócz serii pisków, podczas gdy Jedeus owszem, rozumiał szczury, jakby te gadały w jego ojczystym języku. I te oto szczury właśnie próbowały nawiązać jako taką rozmowę z pół-krasnoludem.

Słuchaj, stary — odezwał się Bill, ten gadatliwy, mniej więcej w tym samym momencie, co Sylvius pytający Jedeusa. — Nie oddawaj nas! On nas rozpruje, szukając jakiegoś choróbska, którego u nas nie znajdzie. Naprawdę, to jest nadaremne. Wypuść nas, a powiemy ci, od kogo wyciągnąć o tym. Na tym parszywym okręcie spotkaliśmy naszych ziomków, które widziały, co się tam stało. Rozumiesz? Wiemy kto, jak i dlaczego to zrobił! Nie uważasz, że to dobra umowa? Nasza wolność w zamian za informacje?

— Jak nam nie wierzysz, to cię nawet zaprowadzimy gdzieś i uwierzysz!
— dodał swoje trzy grosze Bob.

Pisku, pisku, pisk, słyszał alchemik z Lucanem, którzy zajęci byli bardziej przyziemnymi sprawami. I tylko w mocy Jedeusa było uwierzenie lub nie tym małym szkodnikom...

Kolejka:
1. Jedeus
2. Sylvius

Re: Lazaret

10
Pomimo poziomu absurdu zastanej w lazarecie sytuacji, Jedeus w miarę szybko doszedł do siebie. Zorientowawszy się, że spotkane osoby nie stanowią dla niego zagrożenia, poluzował chwyt na swej lasce, choć nadal zachował czujność. Nie uszło tedy jego uwagi, że coś błysnęło w ręce ptakowatego. Krasnoludowi nie było jednak dane dostrzec co by to mogło być. Ostrze? Jakiś talizman? A może coś czym można rzucać. Widząc spokój tego dziwnego osobnika, dostrzec można było zaciekłość, nawet pomimo twarzy skrytej za maską. Nie sprawiał wrażenia wojownika, nie posiadał żadnej widocznej broni, jednak gotowość do stawienia oporu potencjalnemu przeciwnikowi, świadczyła, że nie może być lekceważony.

Drugi z obecnych mężczyzn, ten który przeżywał katusze trzymając się za twarz, został podciągnięty z ziemi i zaprowadzony do gabinetu, który nie ucierpiał podczas wizyty czegokolwiek lub kogokolwiek robiącego dziury w ścianie. Człowiek-ptak zajął się opatrywaniem Lucana jak się okazało w międzyczasie. Po kilku zdaniach karcących niepoważne zachowanie, ranny opuścił ręce odsłaniając pustkę jaką pozostawiło usunięte oko. Widok do najprzyjemniejszych nie należał, choć różne dziwne rzeczy zdarzało się Jedeusowi widywać. Badania? I pomocy potrzebujesz przy ratowaniu miasta? Byleś sakwę miał ciężką, wtedy z chęcią pomogę.

Zadziwił się krasnolud, gdy człowiek-ptak obsypał go pytaniami. Patrzył na niego oceniając co mu powiedzieć i ile zatrzymać informacji dla siebie.

- Nie jestem stąd i nie jestem z niczyjej bandy. Wędruję to tu to tam. Jeśli zaś o zawód mój chodzi to ciężko to określić. Jedni mówią, żem znachor, druid, grajkiek, inni, że opętany ćpun. Zależy za co się akurat złapię, ale z guślarstwem nie mam nic wspólnego.

Skoro już wiedział, że z dwójki mężczyzn jeden zwie się Lucan i jest jakoś powiązany z ludźmi podziemia, to teraz dobrze byłoby jeszcze się dowiedzieć kim jest drugi i czym się obaj zajmują. Bill i Bob, które do tej pory siedziały cicho jak myszy pod miotłą, teraz nagle się uaktywniły uniemożliwiając zebranie nowych informacji. Jednak okazało się, że dwaj włochaci kuzyni również mają coś co mogłoby się przydać Jedeusowi. Wysłuchał całej oferty i na szybko postarał się przeanalizować całą sytuację, jej możliwości, zalety, wady.

- Skoro potrzebujesz pomocy to myślę, że rozmawiasz właśnie z odpowiednią osobą. Jedna rzecz mnie tylko zastanawia. Wspominałeś o swoich środkach, które możesz przeznaczyć na walkę z chorobą. Ciekawi mnie, jak liczne są te środki. - Krasnolud przypominając sobie o obietnicy jaką złożył gryzoniom, uznał, że połączy ich ochronę z zabezpieczeniem swojego asa z rękawa. Podszedł do klatki i stawiając wszystko va banque, uklęknął i po otwarciu drzwiczek od szczurzego więzienia, przystawił ręce do otworu, zachęcając kuzynów do wejścia mu po ramieniu.
"Jeśli myślisz, że jesteś zbyt mały by coś zmienić, spróbuj zasnąć z komarem latającym nad uchem"

Re: Lazaret

11
Dłonie, skryte pod wytrzymałym lecz niezbyt grubym materiałem rękawiczek, przeszukiwały szafki znajdujące się w gabinecie zarządcy lazaretu. Jego wzrok przemknął po wielu szklanych naczyniach z różnorakimi preparatami. Był profesjonalistą w swoim fachu, ale nie jasnowidzem. Nie były mu w tym nawet potrzebne informacje, co znajduje się w środku. Trafił w końcu na to co potrzebował. Substancję odkażającą, jakiś specyfik przeciwbólowy i czyste opatrunki. Przerywając na moment rozmowę z nowoprzybyłym, skupił się na opatrzeniu krwawiącego oczodołu Lucjana, według jego instrukcji. Przy tym gadał coś pod nosem co zupełnie nie podnosiło jego pacjenta na duchu.

- Nigdy nie zajmowałem się felczerstwem. Znaczy nigdy się tym zbytnio nie interesowałem. Pamiętam Sandre, która pracowała w moim warsztacie, który spłoną. Ona jako jedyna przeżyła sam incydent, ale była taka poparzona. Skóra zupełnie odrywała się od jej ciała. Nie wiedziałem jak jej pomóc więc cały ją obandażowałem. Kiedy trzeba było zmienić opatrunki… trzeba było zrywać materiał wraz ze strupami otwierając na nowo rany. Umarła.

Alchemik się nie śpieszył, bowiem starał się dokładnie stosować do poleceń zarządcy, który był lekarzem. W przeciwieństwie do jego marnych umiejętności. Znał się na anatomii i udzielaniu pierwszej pomocy, ale nie można byłoby tego porównać do skomplikowanych zabiegów. Nigdy nie tamował krwotoku po wyrwaniu gałki ocznej. Miał jednak zgrabne ruchy i zwinne palce. Warzenie mikstur, przygotowywanie wywarów, odmierzanie uncji składników, odlewanie mililitrów i posługiwanie się skomplikowaną aparaturą, wykształciła w nim zmysł sprawnego rzemieślnika. Nie obyło się oczywiście bez popełnionych błędów w pracowni. Jeszcze było to za czasów nauki pod okiem surowego wuja. Poparzył sobie wtedy oparami kwasu rękę, jedynie z własnej nieodpowiedzialności. Od tamtej pory wpierw stawia na swoje bezpieczeństwo. Teraz od zarazy oddzielał go przerażający strój z czasów porażki. Miał nadzieję, że i tym razem uratuje jego życie przed śmiercią w okropnym cierpieniu.

Ponure ptaszysko opatrzywszy zarządcę lazaretu odwróciło się z powrotem do krasnoluda. Rękawiczki miał poplamione krwią. Chwycił jakiś materiał, aby oczyścić je z brudu. Wyglądał przez chwilę jak oprawca, umywający ręce. Ciężko było utożsamić go z nadzieją Qerel, a przecież właśnie tym teraz zamierzał być. Ratunkiem dla zamkniętego miasta, w którym toczyła się epidemia. Chciał wynaleźć lekarstwo na nieznanego wirusa, który zagrażał nie tylko jemu, ale również jego bliskim i całemu znanemu mu światu, który zamykał się wokół stolicy książęcej prowincji. Chwycił drugie krzesło, na którym siedział za pierwszym razem, gdy odwiedził lecznicę. Wyjął spod fałd swojego stroju z dobrze zabezpieczonej kieszeni jakiś pergamin i rozłożył na stole. Była to mapa całej Herbii. Dobrze wykonana praca kartografa. Poco jednak było mu przyglądanie się całemu kontynentowi i wszystkim wyspą go otaczającemu, gdy problem rozgrywał się wewnątrz portu. Chwycił pióro i zamoczył w ciemnym atramencie, który przyległ do zaostrzonej Dutki, jak zaraza trawiąca ciała niewinnych. Oczyścił z nadmiarów atramentu przyrząd do pisania o kant kałamarza i przyłożył pewnie je do kartki, snując płynnie litery, tworzące imię i nazwisko. Przybysz był zbyt daleko, aby dostrzec co tam zostało napisane. Lucjan zaś był zbyt zajęty swoim bólem, który nieznacznie tylko uśnieżyły lekarstwa. Tylko, przez chwilę zasnute smutkiem oblicze alchemika, skryte pod rzemienną maską, widziało ten napis rozpoczynający się kwadratem. Gabriel Aurinuget. Nie był pewien czy tak nazywa się jego jedyny potomek, który nosiła w ciele jego dawna ukochana. Zanim odebrali ją z jego ramion, właśnie tak chcieli nazwać syna. Od niewielkich przylatujących wiosną z archipelagu ptaków nad tereny Księstwa Ujścia. Małe o niebieskich brzuszkach ptaki. Gabrielki. Były zwiastunem definitywnie odchodzącej zimy. Gdy gabrielów słyszysz śpiewy, czas zacząć jare siewy. Mężczyzna miał nadzieję, że zaraz ujrzy symbol kwadratu na zaczarowanej mapie, która przybliży Qerel i wskaże drogę do jego dziecka. Zaraz potem przy legendzie pojawił się kolejne napisy kółko - „Eliza Herd” i trójkąt Karol Topkin.

- Ugrzęzłeś w szambie po same uszy, jeżeli przybyłeś tutaj niedawno – skomentował to oschle patrząc się na rozmówcę – Nie wiem jak liczna rzesza tych osób jeszcze żyje. Qerel jest potężnym miastem pełnym rzemieślników, ale również zwolenników Jakuba. Niegdyś służyliśmy jego książęcej mości. Należę tak jak każdy z rzemieślników do wspólnoty. Pomagaliśmy od zawsze sobie. Kowal, zielarz, stolarz, kołodziej, szewc, krawiec, płatnerz, piekarz. Myślę, że w obecnej chwili nikt nie będzie oczekiwał pieniędzy za wspólne dobro. Martwi mnie nie tylko zaraza lecz również pojawienie się bandy czarowników, która zabiła wszystkich w lazarecie i dokonała wyłomu w jednej ze ścian. Chciałbym przywrócić tutaj działalność badawczą, aby odkryć lekarstwo na chorobę. Te szczury przydadzą się w badaniach. Sprawdzimy, czy je również trawi zaraza. Jeżeli tak to gdzie jest jej główne siedlisko. Poza tym potrzebuję kilku pomocników. Najlepiej jakiś zdrowych dzieciaków, którzy pozbierają tutaj całe moje towarzystwo. Poza tym muszę odnaleźć kilka osób w osobistej sprawie.

Re: Lazaret

12
Przemowa Sylviusa zdecydowanie nie pokrzepiła zarządcy lazaretu, który zerkał zdrowym okiem na niego z błyskiem przerażenia. Musiał oddać się w ręce niedoświadczonego lekarza, obcującego przeważnie z substancjami chemicznymi niźli ludźmi, co zresztą było poniekąd prawdą w przypadku alchemika. Musiał jednak zawierzyć się jego dłoniom, jeśli nie chciał dostać zakażenia, od którego łatwo jest wylądować jako jedno z wielu bezimiennych ciał.

Następnym krokiem Aurinugeta było znalezienie swych bliskich. W tym celu użył posiadanej, magicznej mapy, której egzemplarzy na świecie było zaledwie kilka. I tam właśnie Sylviu postanowił wpisać nazwisko i imię swego domniemanego potomka. Problem był w tym, że mapa nic nie pokazała – jakby ten zwyczajnie nie istniał lub zaczęła szwankować. Następnie wyszukał swą ukochaną i tutaj przedmiot już zadziałał poprawnie. Wpierw z mapy kontynentu linie na pergaminie poczęły układać się w Qerel, potem zaś przeszły w rysunki przedstawiające zarys portu. Trójkącik przedstawiający Elizę był umiejscowiony w jednym z portowych magazynów, przynajmniej na chwilę obecną. Karol natomiast siedział w pracowni mężczyzny.

NIE MA TEGO DOBREGO, JA SIĘ ZMYWAM — pisnął Bob, słysząc Sylviusa i jego kolejną wspominke o rozpruwaniu flaków jemu i Billowi, szybko czmyhając obok Jedeusa i znikając w kurzu wciąż utrzymującym się po rozwaleniu ściany. Odnośnie tego drugiego, ten nieśmiało wkroczył na dłoń pół-krasnoluda i wspiął prędziutko na jego ramię, sadowiąc się tam wygodnie. Jego czarne oczka zerknęły podejrzliwie na alchemika, piszcząc przy tym: — Nie oddasz mnie, prawda? Nie jesteś taki? Ja ci powiem, gdzie szukać odpowiedzi, ale nie rób tego na miłość Krinn! Ja ci powiem, że mi ziomki mówiły, że to wszystko ukartowane było, to choróbsko. No i że wszystkich, co cokolwiek wiedzieli, wyrżnięto, ale że ponoć jakieś zapiski zostały ukryte na tym statku, co ponoć przyniósł to paskudztwo. Co ty na to? Ja znajdę moich ziomków, one ci pokażą, gdzie to jest i wszyscy będą szczęśliwi! Ale nie oddawaj mnie!

Co słyszał Sylvius? Odgłosy przeciętnego szczura. Nic poza to. Lucan nadal wił się z wsadzonym opatrunkiem w pusty oczodół, podczas gdy alchemik postanowił jeszcze przetrząsnąć pokój w poszukiwaniu różnych preparatów mogących się mu przydać. Znalazł wtedy w jednej z półek dwa szklane, niewielkie flakoniki po perfumach z naklejoną etykietką: Necro-off. Były niebieskawe i wyglądały w gruncie rzeczy dosyć podejrzanie. Po psiknięciu wydzielały dziwny zapach, który dla nosa Sylviusa wcale nie był wonią perfum. Może warto byłoby przetestować je oraz sprawdzić ich skład?
Spoiler:

Re: Lazaret

13
Zaraza, inteligentne szczury, czarodzieje. Kurwa nie za dużo tego? Dopiero co jedynym problemem był brak ziół. Teraz mam zapierdalać za darmo jak jakiś ćwok i to w całym tym gównie. Humor krasnoluda cały czas się pogarszał, z każdą porcją informacji jakie były mu serwowane. Mogło mieć to związek z długą przerwą bez używek, chociaż od zażycia ostatniej porcji Łysiczki minęło zaledwie kilka dni. Pewne było, że jeśli utknie tu na dłużej to zacznie mu odwalać. Tylko raz zdarzyło mu się odstawić wszelkie zioła i grzyby na dłużej, gdy został zatrzymany pod zarzutem chędożenia krowy jakiegoś tępego chłopa. Oczywiście oskarżenia były bezpodstawne, ale chłop to chłop i swoje ograniczenia intelektualne ma. Tak czy owak, kwestia wypłaty schodziła na drugi, jeśli nie trzeci plan.

- No dobra, gildie, srildie, wszystkie te miejskie bzdety są mi znane. O księciu też nieco słyszałem, ale nie to jest istotne. Przejdę po prostu do sedna. Nikogo w mieście nie znam, nie mam żadnych funduszy, a moje zapasy grzybów i ziół są na wykończeniu. Prędzej zdechnę od tej chędożonej zarazy, niż znowu dopuszczę, żeby dopadły mnie efekty odstawienia. Nikt z otoczenia, by tego nie chciał. Mogę pomóc ale coś za coś. - W międzyczasie z klatki, którą Jedeus otworzył, spierdzielił Bob - Niewdzięczny futrzasty gryzoń. - na szczęście jego kuzyn Bill postanowił dotrzymać danego słowa i w zamian za opiekę zaproponował cenne informacje. Co prawda wiązało się to z większą zgrają szczurów, ale czy jakiś wybór był? Brodacz nie zamierzał złamać swej przysięgi, tym bardziej, że zwierzęta bardziej cenił od ludzi. - Mam dla ciebie propozycję... ym, jakkolwiek ci na imię. Ja jestem Jedeus. Ale, propozycja. Szczurów... szczura nie dostaniesz, bo zdążyłem go polubić. Nie znam się co prawda na takich badaniach, ale wydaje mi się, że informacja o celowym rozpętaniu epidemii, powinna być równie przydatna. Jeszcze cenniejszy może być fakt, że istnieją jakieś notatki czy zapiski.

Mało który bohater zostaje nim ze zwykłego altruizmu, bezpodstawnie. Prawie zawsze jest jakiś ukryty motyw. Czy to chęć zemsty, pragnienie zmazania swych win z przeszłości czy najzwyczajniej w świecie chęć zysku. W tym wypadku krasnal miał w dupie czy jego działania kogoś uratują czy nie. Zależało mu jedynie, by przysmolić swą fajeczkę czymś mocniejszym od suszonych kwiatostanów, które były smaczne i przyjemne, jednak nie otwierały mentalnego okna, jak je zwykł nazywać wuj Bubdusaf. Głód, pragnienie i zmęczenie też nie znikały pod wpływem dobrych uczynków. Gdyby bogowie rzeczywiście chcieli, żeby ich dzieci sobie pomagały to coś takiego by wymyśliły. Jedynie rośliny i zwierzęta odwdzięczają się za okazaną dobroć. Jedeus nauczył się tej brutalnej prawdy już dawno temu i do tej pory jeszcze nie zdarzyło mu się zetknąć z jakimś wyjątkiem. Nieważne czy byłby to człowiek, elf, krasnolud czy ork, wszystkie rasy przejawiały ten sam egoizm w stosunku do reszty.

- Tak jak mówiłem, nikogo nie znam, więc nie będę w stanie ci nikogo znaleźć. Mogę najwyżej wspomóc starania w leczeniu, gdyż wuj przekazał mi jako taką wiedzę o uśmierzaniu bólu, opatrywaniu ran, no i na zielarstwie znam się bardzo dobrze. Muszę jednak uzupełnić zapasy, no i przynajmniej zjeść cokolwiek, bo żołądek zaczyna mi zasysać. To jak będzie?
"Jeśli myślisz, że jesteś zbyt mały by coś zmienić, spróbuj zasnąć z komarem latającym nad uchem"

Re: Lazaret

14
Nie był żadnym konowałem, ale wykonał polecenia mężczyzny bez zastrzeżeń. Starał się być ostrożny, aby nie doprowadzić do żadnego zakażenia, ani nie dokonać dodatkowych uszkodzeń. Nie było w tym żadnej delikatności typowej dla medyków, ale jego ruchy miały pewną grację. Obcując na co dzień z probówkami, substancjami toksycznymi i żrącymi, ogniem oraz różnego rodzaju sypkimi i płynnymi substancjami, trzeba było być uważnym. Niekiedy wystarczyło dodać kilka ziarenek za dużo saletry, aby doprowadzić do wybuchu, a następnie pożaru. Nic dziwnego, że prowadzenie laboratoriów alchemicznych było mało popularne. Nie wiązało się jedynie z przymusem posiadania dużej wiedzy oraz ciągłym zdobywaniem składników, ale przede wszystkim z zagrożeniem. Wypadki w cechach tego typu były dość częste. Sylvius sam z siebie był dumny, jeżeli chodzi o przeprowadzony zabieg, ale nie oczekiwał pochwały. Nie czuł potrzeby bycia docenianym przez mało znaczące osoby. Nawet kobiety przychodzące do jego zakładu i rozchwalające perfumy, były dla niego obojętne. Liczyli się tylko bliscy, a ich do tej pory nie miał zbyt dużo. Rodzina umarła, a więc pozostał mu Karol. Teraz zaś okazało się, że gdzieś w tym zapyziałym mieście znajduje się dwójka osób, dla których dodatkowo warto było wygrać pojedynek z zarazą. Nie tylko dla swojej ambicji, nie tylko dla ucznia, ale dla dawnej ukochanej i swojego potomka. Jego ukrytym pragnieniem było posiadanie dziecka, które przejmie bo nim schedę i będzie kontynuowało ambitne plany. Wcześniej to całą nadzieję pokładał w Karola.


Wziął w dłonie niby perfumy, które tak naprawdę posiadały dziwną specyficzną woń, nienadającą się do stosowania na skórę w celu estetycznym. Oj nie. Był to charakterystyczny zapach palonego drewna, który przynosił przed oczy obraz stosów z popielącymi się ciałami heretyków. Przez moment nawet miał uczucie, że przez jego skrzętnie wykonaną rzemienną maskę dostały się tumany gryzącego w gardło i nozdrza dymu. Najdziwniejszym jednak było to, że cały czas stał przy szafie z różnego rodzaju butelkami, a w pomieszczeniu nie było ognia. Tylko mu się wydawało. To ta substancja z flakoniku powodowała dziwne omamy lub bardzo wyraziste wyobrażenia. Schował je za pazuchę. Na pewno się przyda .

Wtedy też pochylił się nad pergaminem, na którym nie pojawił się obraz jego dziecka. Zagryzł wargę rozczarowany. Czyżby ich syn nie żył, albo zostało mu nadane inne imię. Westchnął. Nic teraz nie poradzi. Będzie musiał wpierw odnaleźć Elizę, a dopiero później dowie się, gdzie skrywa się ich dziecko. Teraz jednak miał o wiele większy problem. Rozwiązanie problemu zarazy.

- Jestem Sylvius. Nie podam ci ręki bo pewnie już jesteś zarażony. Pokieruję Cię do swojego ucznia, który ugości Cię w moim domostwie. Będzie w stanie zaoferować Ci również pewien zapas ziół czy innych składników. Mam nadzieję, że nie oszukasz nas i nie opuścisz bez pomocy. W innym wypadku sczeźniesz w tym mieście bo tylko ja jestem nadzieją Qerel. I tak marną bo ostatnią wioskę objętą epidemią pod moją opieką spalono. Trzy wioski. – powiedział z pewnym żalem do samego siebie, ale krasnolud i tak nie był w stanie tego usłyszeć przez ptasi dziób. Chwycił mapę i pokazał ją nieznajomemu – tutaj masz wskazówki jak dotrzeć do mojej pracowni. Nie zostawię Ci mapy, bo jest dla mnie zbyt cenna. Lepiej zapamiętaj jak tam się dostać. Mam dla Ciebie również posłanie dla Karola, mojego ucznia. - Wręczył mężczyźnie krótki liścik napisany na jednym z wolnych pergaminów. Pozostawił go trochę do wyschnięcia, a następnie złożył na dwie części.
  • Drogi Karolu,

    osoba, która wręcza Ci ową wiadomość jest krasnoludem, zawieruszonym w Qerel. Zna się na ziołach i medycynie. Jest kimś przydatnym w okresie epidemii. Przyjmij go, nakarm i napoi. Możesz mu dać trochę z naszych zapasów, ale nie przesadź. Musimy sami być przygotowani na pracę w czasie epidemii. Zaoferuj mu pomoc. Oczekuj na kolejne posłanie. Mam nadzieję, że wykonałeś wszystkie zlecone zadania. Ocet już się przygotowuje? Wywarów pewnie nie zdążyłeś jeszcze wszystkich przygotować. Postaraj się pośpieszyć pracę. Przekaz przyrządzone eliksiry Jedeusowi.
- Ach właśnie. Wspomniałeś, że masz jakieś cenne informację na temat epidemii. Dość dziwne, ale cokolwiek wiesz powinieneś mi to przekazać. Nie liczy się źródło. Liczy się, aby było pomogło w moich badaniach. Jak nie oddasz mi tych szczurów znajdę sobie kolejne – stwierdził po czym sam zaczął przyglądać się swojej mapie, jakby próbował wypatrzeć kwadratu. Nic się jednak nie pokazało – i jeszcze jedno, jak będziesz przechodził przez te wszystkie ulice w kierunku mojej pracowni, zgarnij kilka dzieciaków, które nie wyglądają na zbyt chore i wyślij je tutaj do lazaretu. Powiedź, że mogę im pomóc, jeżeli one pomogą mi.

- Jak się czujesz Lucanie? Będzie z Ciebie jeszcze jakiś pożytek - powiedział do wykończonego mężczyzny w momencie, gdy krasnolud opuścił lecznicę.

Re: Lazaret

15
Konwersacja panów szybko dobiegła końca — raczej się dogadali, nie było między nimi większych problemów, więc nie ma tu czego nawet wspominać. Wymienili się uwagami, rzeczami, życzyli powodzenia... cokolwiek. Jedeus szybko zniknął wraz ze szczurem, którego zdawał się darzyć jakąś niewyjaśnioną empatią. Sylvius mógł mieć tylko nadzieję, że pół-krasnolud go nie zawiedzie, ani nie nadużyje jego zaufania.

Fioleczki z dziwnym, rozpryskiwanym preparatem szybko zniknęły w kieszeniach alchemika. Mapa nadal nie pokazywała miejsca pobytu jego syna. Być może po prostu nie nazywał się tak, jak go Sylvius nazwał, co mogło być bardzo prawdopodobne. Wiele czynników składało się na miano nowo narodzonego dzieciaka — nawet presja ze strony dziadków lub widzimisię matki. Albo coś się z nim stało dawno temu, a nekromanci po prostu blefowali. Teraz jednak to było nie dość, że mniej ważne, to na dodatek było bardziej wyliczanką, niźli logicznym wyciąganiem wniosków.

Szszzkuuurwaa, jak się cz-cz-uję?! Ty jeszcze pyyytasz? — wyjęczał zarządca lazaretu, wijąc się na krześle i cały czas trzymając poranioną część twarzy. Dostał czkawki od płaczu i teraz cały czas wydawał śmieszne (choć w tej patowej sytuacji nie powinny być takie) odgłosy. Zdawał się jednak uspokajać powoli, co raczej pasowało Sylviusowi, który nie musiał już użerać się z jego rozchwianym aktualnie charakterem. Można nawet chyba było prowadzić jako taką konwersację, jeśli można tak to ująć.

W lazarecie nastała cisza przetykana odgłosami wydawanymi przez Lucana. Nawet na zewnątrz nikt nie hałasował, co w normalnych okolicznościach było co najmniej dziwne. Teraz jednak, gdy choroba szalała w najlepsze, cisza stała się normalna. Nie cisnęła się już na uszy, wkrótce szum krwi i bicie serca przestawały być słyszalne. Stawała się nawet czymś przyjaznym. W zatłoczonym mieście, gdzie krzyk wybijał się ponad krzyk, to było po prostu kojące.

Najśmieszniejsze w całej tej sytuacji było to, że odcięta od dzielnicy biedoty i portu szlachta qerelska bawiła się w najlepsze w swoich czystych, sterylnych willach, w dupie mając los żebraków i tanich kurew.

I co... c-co zamierzasz zrobić? — zapytał jednooki mężczyzna załamującym się głosem. Dalej jednak było słychać w nim swego rodzaju drwinę, nawet pomimo cierpienia wyraźnie zaznaczającego się w jego tonie. — Zabrać się z-za leczczenie? N-n-nie ma dla nas nadziei. N-nie ma.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Qerel”