Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

16
— Felivrin? Ten Felivrin? Felivrin... Nargothrond? Tak? Dobrze wymawiam twoje nazwisko? Huhu, no ładnie narozrabiałeś, kolego! Ale jednak plotki o twojej śmierci były, jak widzę, lekko przesadzone. Nieźle! — Szklanki stuknęły w toaście za zdrowie zmartwychwstałych. To zdrowie faktycznie by im się przydało. — Pogrzeb zrobili ci ponoć taki ładny, nie?

Dziurawiec pokręcił głową z niedowierzaniem i zaśmiał się, by po chwili przeprosić za tę niestosowność. Nieładnie śmiać się przecież z czyjegoś pogrzebu, nawet jeżeli domniemany denat jednak okazuje się żywy.

— Wybacz, poniosło mnie. Jeśli chodzi o mnie, to mieszkam tu od kilkunastu lat, kupiłem i wyremontowałem to miejsce niedługo po studiach, kiedy postanowiłem uciec w dzicz i odciąć się od cywilizacji... Hehe, przyznam, że wtedy trochę była na to moda, wiesz, wszyscy młodzi buntownicy po uniwerku nagle chcieli "prowadzić proste życie z dala od miejskiego zgiełku", budowali sobie wieże po najgłębszych lasach, tralalala, a potem był płacz, że wygód miejskich brakuje i do roboty na uczelni daleko. No ale w moim wypadku jakoś faktycznie się to sprawdziło. Cenię przyjaźń, jak już mówiłem, ale nie lubię, jak mi się za bardzo zawraca głowę. W ciszy mogę spokojnie żyć i pracować. Widok wody za oknem mnie odpręża. A co do Saelir’th... ona wprowadziła się... nieco później. Może z pół roku temu. To całkiem świeża sprawa.

W tym momencie wyraz twarzy Ernesta nabrał takiego tajemniczego, trochę okraszonego dumą odcienia. Podobnie szczerzył się przyjaciel Felivrina, Finde, kiedy słodka Yassamin z rok starszej klasy wreszcie zgodziła się iść z nim na randkę. Cóż, właściwie Fide miał ten rodzaj uśmiechu przyklejony niemal permanentnie do tej swojej głupawej paszczy.

— To co się z tobą działo przez ten prawie rok? W ogóle to prawda, co gadają, że ta cała afera międzywymiarowa to twoja sprawka? Ta Brama... rzeczywiście to ty ją trzymałeś w sekrecie na terenie uczelni i z hukiem aktywowałeś? — Dziurawiec był wyraźnie zafascynowany tematem. — Nie krytykuję, żeby było jasne — sprostował. — Kimże jestem, żeby krytykować? W końcu iluż z nas ma ambicje i marzenia, na które reszta trochę krzywo patrzy? Ha?
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

17
Widać jednak jego miano dorobiło się jakowejś sławy. Kiedyś nawet by go to cieszyło ale jego obecna sytuacja sprawiała, iż miast tego przez krótki ułamek czasu miał ochotę podziurawić Pana Dziurawca. Od tak, dla zatarcia śladów. Jednak kaleka zdawał się być niegroźny. Albo faktycznie życie z dala od cywilizacji było dla niego stworzone i za nic mu było, iż osoba przed nim w pogoni za mocą doprowadziła rzekomo do śmierci setek istot... albo był do tego stopnia pewien, że nic mu nie grozi. Jak by nie było, ta sytuacja pasowała uczonemu. Tolerancja Ernesta była lekko niepokojąca... ale mogła być też najlepszym z czym mógł się elf spotkać w swej obecnej sytuacji. Przełykając pasjonująca historię czarodzieja o jego żywocie i wieży próbował zrozumieć jakim cudem przez pół roku ukrywał pod swoim dachem Mroczną Elfkę. Nie miała wyjścia? Została wygnana przez swoich współbraci? A może Mroczne Elfy wymarły? Profesor pogładził się po brodzie.

— Czyli jednak wieści się rozeszły. Ech... mam nadzieje, że nikt z moich bliskich nie zrobił niczego głupiego po tym teatrzyku i przemowie o samokontroli. Pogrzeb za życia... ciekawe doświadczenie. Co prawda ceremoni nie widziałem przez te całe międzywymiarowe wędrówki... ale podobo większość kadry płakała.

Tutaj sam parsknął śmiechem. Ilekroć wyobrażał sobie tą bandę nadętych i otyłych lłysych małp sączących łzy nad pustą trumną czuł rozbawienie... teraz zaś gdy dał mu upust poczuł się jeszcze lepiej. Odrobina cydru i kompan swobodnej rozmowy poprawiły mu humor. Oczywiście nie rozwiązywały jego wszystkich problemów... ale pozwalały zapomnieć o nadchodzącej podróży i szukaniu nowego miejsca do życia. Przez chwilę dyszał próbując powstrzymać falę rozbawienia po czym podjął temat.

— Tak... płakali. Ciekaw jestem ilu zapłakało nad moją trumną a ilu nad wkroczeniem Zakonu do Uniwersytetu, uciętą pensją czy zarekwirowanymi sprzętami. Doprawdy... wiem że uczelnia podupadała ostatnio ale kiedy wróciłem z... gdziekolwiek i kiedykolwiek by to nie było, potrzebowałem pół dnia by zrozumieć cały ten chaos.

Profesor popadł w zadumę. Zapatrzony w świetliste kule powoli mknące po suficie zdawał się szukać odpowiedzi. Odpowiedzi na ostatnie pytanie Ernesta. Czy był winny? Czy to on spowodował całą tą rzeź i katastrofy? Nie... ale i tak. Smoczy Pył miał wielką moc. Moc której nie byłby w stanie pojąć. Jego duża ilość mogła miast wzmacniać magię przetworzyć prosty czar w przemiany w coś zgoła innego. Czy był winny? Jeśli tak to równie dobrze mógłby zabić teraz Ernesta. Dlaczego? Był seryjnym mordercą więc co by to zmieniło? Dlaczego tego nie zrobi? Bo nie czuje się winny. Proste pytania i prostr odpowiedzi. Czy był winny? Nie... a przynajmniej nie całkowicie. Jeśli już winny był tamten wstrząs... a więc owe dziwne przedmioty. A trzymaniem ich tam zajmowali się jego... serdeczni przyjaciele. Tak. Tej wersji powinien się trzymać.

— Co porabiałem przez rok... zobaczmy. Wylądowałem w świecie, w którym o dziwo elfy są jeszcze bardziej prześladowane i próbowałem tam nie zginąć z powodu parszywego zakażenia, próbowałem nie stracić zmysłów na przesłuchaniach i próbowałem nie dostać depresji gdy po powrocie dowiedziałem się co miało tu miejsce. Podsumowując... był to dość pracowity rok. Co zaś do początku owej tułaczki. Brama... widocznie zamurowana jest w fundamentach uczelni. Brama... albo innego rodzaju portal. Sulon raczy wiedzieć. Byłem w trakcie pewnego... delikatnego eksperymentu trnasmutacyjnego w uniwersyteckich podziemiach. Doszło niestety w jego trakcie do wycieku katalizatora na skutek nieprzewidzianych wstrząsów, ten zaś dość nietypowo zareagował w kontakcie z podłogą, płomienie, znaki, potem błysk, utrata świadomości... no i obudziłem się otoczony ludźmi, którzy mówili okropnym i nieznanym mi narzeczem. Co zabawne czarodziej który wywoła te cholerne wstrząsy, które pochodziły z dziwnych anomalii zamkniętych w przedmiotach... wpisał się na tą całą listę poparcia dla Zakonu. — tu elf skrzywił się okropnie — Zważywszy zaś na całą atmosferę jaką Zakon roztacza nad Oros i uczucia jakimi obdarza moich współbraci... zdaje mi się, iż lepiej jak najszybciej opuścić jego okolice. Zwłaszcza, że to dziwne źródło anomalii z podziemi zdaje się rezonować i dalej działać. Ale szanowny Pan Tetrah jest oczywiście niewinny i to wcale nie jego wybuchające naczynia są problemem i zagrożeniem tylko mój zakłócony rytuał. Kiedy opuszczałem mury miasta wybuchła Wielka Biblioteka... cóż może pogrzebała ze sobą tego idiotę i nie będzie już więcej tragedii. Inaczej niedługo najpewniej pojawi się drugi "Felivrin" który będzie pięknym pretekstem do kolejnych restrykcji. W takim tempie za rok wszyscy magowie skończą w obrożach. Wszystko dlatego, że ktoś pozwoził do lochów ulegające samo destrukcji artefakty i nie raczył po sobie posprzątać... w takich warunkach nie da się pracować!

Pociągnął kolejny łyk cydru i gniewnie odstawił pustą szklankę na stół. Zadziwiające jak odrobina dobrej woli ciągnęła za język. Z drugiej strony wydarzenia opisane przez Felivrina był delikatnie wybielone i choć faktycznie dalej był w nich współwinny całego zajścia, to stawał się również ofiarą. Ernest zdawał się być też dobrym sposobem na sprawdzenie jak taka wersja historii zostanie odebrana przez jego ewentualnych przyszłych pracodawców. No i ten poczciwiec na wózku budził zaufanie. Jednak to nie on był teraz najważniejszy. Elf zwrócił swój wzrok ku ciemnej postaci emanującej aurą Podziemi i zbierając się na odwagę zapytał.

— Proszę wybaczyć moją ciekawość... jaką rasę Pani reprezentuje?

Czemu to zrobił? Czy chciał znowu usłyszeć ten piękny głos? A może chciał zobaczyć jak elfka przekazuje coś od siebie, nie zaś suche polecenie? Może chciał pozwolić Ernestowi przemyśleć sytuacje w jakiej było Oros? Nie. Był ciekaw. Ciekaw czy jego teoria była prawdziwa. Ciekaw czy istnieje jeszcze choć jedna elfia rasa, która nikomu nie służy i żyje gdzieś tam wolna od ludzi.
Ostatnio zmieniony 04 wrz 2017, 14:40 przez Melawen, łącznie zmieniany 1 raz.
Spoiler:

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

18
— Tę samą rasę, co ty, Czarodzieju. Oboje jesteśmy elfami.

Mroczna Elfka wciąż brzmiała w uszach profesora jak cudowna kryształowa pozytywka, z której płynęła czarowna melodia na dobranoc. I tylko jedna jedyna ciemniejsza nutka w całej symfonii była w stanie zasugerować, że to "dobranoc" może mieć w sobie także coś z ostatniego pożegnania przed wiecznym odpoczynkiem.

— Rasa ma dla ciebie znaczenie, Felivrinie? — Ernest uniósł lekko brew, po czym machnął do dziewczyny, odprawiając ją z jadalni. — Możesz iść odpocząć, Saelir’th. Dziękuję za twoje towarzystwo. Zawołam cię, jak skończymy.

Kobieta zamknęła okno i wyszła, posłusznie i obojętnie, cicho zamykając za sobą drzwi, a przedtem odrzucając jeszcze na plecy te swoje loki w kolorze pereł. Dziurawiec zaś podjął na nowo temat Felivrina i jego historii.

— Zapomnij na chwilę o niej. Wiem, że to trudne, ale proszę. Wróćmy do ciebie i twojej opowieści, przyjacielu. Twoja... przepraszam, że zapytam, to musi być drażliwy temat, ale zapytam jak kaleka kalekę: ta twoja ręka? Potrafię poznać, że nie zawsze tak miałeś i to raczej świeża strata. Mam rację? Jeszcze się nie przyzwyczaiłeś, prawda? Czyja to robota? Przytrafiło ci się to w tym... innym świecie, po drugiej stronie Bramy? Taki wróciłeś? A może... nie, chyba nie są mimo wszystko AŻ TAK chorzy. Cholerny Zakon, to jakaś tragedia, co wyrabiają z naszą uczelnią, nie? Tyle zrujnować w tak krótkim czasie, niewiarygodne! I jeszcze biblioteka! Nie kojarzę tego całego, jak mówiłeś? Tetraha? Co to za gość? No wszystko jedno, skoro podpisał tę parszywą kolaborancką listę, to pfu, życzę mu jak najgorzej. Na pohybel takim jak on, Feli. Mogę ci mówić "Feli"? Na pohybel tym mendom, zdrajcom czarodziejskiej konfraterni.

Napełniona na nowo szklanka Ernesta Dziurawca wzniosła się ponownie do toastu, tym razem bardziej ponurego i zaciętego, zupełnie jak twarz maga, który ów toast wznosił.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

19
Przeżuwając twaróg wraz z trawiącą go irytacją, która narosła w nim po opisie ostatnich wydarzeń, Felivrin odprowadził wzrokiem ciemnoskórą elfkę. Jej osoba pozostawał wciąż dla niego tajemnicą. W zasadzie to samo tyczyło się jej współbraci. Gdyby udało mu się pociągnąć ją za język... elfa przeszedł dreszcz na ową myśl. Możliwość badania wyizolowanej kultury... tak było to wręcz... podniecające uczucie. Uczony miał ochotę puścić wodze fantazji utonąć w domysłach... ale ostatecznie powstrzymał swoje zapędy. Nie było po co trwonić czasu na czcze marzenia. Najważniejszym było obecnie przeżycie i nie nadużycie gościnności Ernesta. Powoli począł też hamować się z piciem cydru. Co jak co, ale kac w środku lasu był ostatnim co było mu teraz potrzebne. Jego wzrok ponownie skierował się ku dzwonkom dumnie obwieszczającym swe o dziwo opóźnione obumieranie na środku stołu. Zapewne Ernest by go spoliczkował... ale owe kwiaty jaki elfka były w jego oczach tym samym. Zagadką naukową... czy też magiczną. Dlaczego wyglądały tak a nie inaczej? Dlaczego kwiaty jeszcze żyły? Dlaczego elfka nie chciała sprecyzować swego pochodzenia. Ach... słodkie tajemnice będące urokiem zanurzenia się w świat magii i czarów.

— Proszę wybaczyć, nie chciałem nikogo urazić. Po prostu... rasa... pochodzenie... właściwości... występowanie. Czasami nie mogę się powstrzymać. Zbieranie informacji o... wyjątkowych jednostkach z niespotykanymi cechach wchodzi w nawyk gdy jest się nauczycielem magii przemiany...

Tu elf urwał. Profesor... nie posiadał już tego tytułu. Jakkolwiek "Felivirn" który został pogrzebany nigdy nie istniał... to tytuły wraz jego śmiercią stały się nieważne. Zaś próbując je odzyskać spotkałby się i tak z procesem mającym na celu udowodnienie, iż nie jest ich godzien. Jednym słowem... nie był już Felivrinem Profesorem Transmutacji. Był co najwyżej Felivrinem Czarodziejem. A znając bezwzględną biurokrację Oros mógł spodziewać się, iż na wieść o jego przeżyciu cofnęliby mu i certyfikat ukończenia uczelni. Był więc w najlepszym wypadku... magiem. Wystukując palcami na stole nierówny rytm świadczący o tym, iż do pełni dawnej koordynacji ruchowej jeszcze nieco mu brakowało niedawny nauczyciel kontynuował.

— ... a raczej gdy było się nauczycielem. Przez rok moi uczniowie nie dostali zapewne żadnego zastępstwa... nie zdziwiłbym się na taki wygodny sposób zmniejszenia liczby godzin lekcyjnych. Na dodatek z tego co wiem opłaty za uczęszczanie do szkoły poszły w górę... i na bogów ciekaw jestem na co idą skoro obcięto pensje nauczycielskie. Najpewniej na Zakon. W końcu to oni są tu najbardziej poszkodowani... muszą się tak poświęcać chroniąc cywilną ludność przed krwiożerczymi bestiami jakimi widać jesteśmy. Klasy rozgonione i zdziesiątkowane, lata użerania się z młodzieżą idą w niwecz, a z całych badań zostaje raptem pęk chaotycznych notatek. Rok... w jeden rok tracisz uczniów, dorobek naukowy i kończynę... bo fanatycy religijni, którzy mieli nas chronić przed nieumarłymi stwierdzili jakoś, że zabijanie magów jest tego integralną częścią. Doprawdy nie wiem czy ci, którzy się na to godzą mają z tego jakieś dochody na boku czy są po prostu głupi.

Dawny członek ciała pedagogicznego poczuł przeogromną chęć uduszenia własnymi rękoma paru tych wykrzywionych w wyrazie dezaprobaty twarzy. Twarzy należących do jego dawnych kolegów z pracy. Kolegów... bądźmy szczerzy... nigdy się nie lubili. Myślał jednak, że ostatecznie to dzięki osiągnięciom zyska ich szacunek... jakże się mylił. Ludzie byli słabi. Ludzie byli głupi. Ludzie nie potrafili pozbyć się tego pierwotnego ręku zakorzenionego w nich od zarania... lęku przed sięgnięciem wyżej. Miast zbadać anomalię... miast przekuć ją na swą korzyść... zrobili z niej zbrodnię. Czemu tak nędzna rasa rządzi lwią częścią kontynentu? Winni pełzać po ziemi jak robaki w lęku przed ogniem, skoro po tylu latach od pojawienia się Bram ciągle nie potrafią zmusić ich do posłuszeństwa. Miał dość ludzi... choć akurat jego partner w konwersacji był jedynym czynnikiem, który hamował go od rozważenia szukania sposobu na całkowitą anihilacje ludzkiej rasy. Widać obiektywizm i izolacja potrafią wykrystalizować dowolny umysł. Dlatego też nie wpadł w furię gdy tematem rozmów stał się jego kikut. był po prostu... zirytowany. Nie mógł powiedzieć prawdy. Nie chciał opisywać za co stracił dłoń... A może mógł? Wystarczyło przecież powiedzieć jedną prawdę tak aby brzmiała jak druga. Skrzywił się i poruszając nieistniejącą już w większości kończyną, jakby chcąc sprawdzić czy jej resztki jeszcze żyją, odparł.

— Wróciłem w dość... nieciekawym towarzystwie. Czy raczej Tetrah... — tu Felivrin zmarszczył brwi... i jakby doznając olśnienia potarł swoje skronie — Tathar! Doprawdy... demencja starcza w moim wieku... chyba przebywanie w Zakonnych lochach wypoczynkowych mi nie służy... ale po kolei. Tathar mnie tu ściągnął z powrotem... czy raczej próbował. Tyle, że znowu coś poszło nie tak i wylądowałem w lochach Uniwersytetu z bliżej nieokreśloną formą życia z... no właśnie nikt nie był w stanie stwierdzić skąd. Zostałem wtedy dość dotkliwie zraniony i Zakon wspaniałomyślnie podjął się mojego leczenia.

Twarz elfa przeszedł cień. Tak... został wtedy zraniony. Była to rana na sercu... ale kogo do obchodzi? Wywalili go za drzwi nie racząc do jasnej cholery wytłumaczyć mu co się działo w tym zasranym mieście. Chwycił się spazmatycznie jedyną dłonią za koniec pozostałości swej niegdysiejszej kończyny.

— Cóż... muszę im przyznać, że bez ich pomocy bym nie przeżył. Problemem był jednak fakt, że nie było najmniejszego powodu by marnować na elfa i do tego czarodzieja lekarstw... czy dopuścić do neigo drugiego maga. Użyli więc najnowszego cudu medycyny i oto efekt.

Demonstracyjnie wskazał na kikut i wykonując nim kilka smętnych zamachów patrzył jak rękaw owija się wkoło jego ramienia. Było to nawet zabawne. Może zarobiłby na tym parę groszy żebrząc na ulicy? Chociaż napadanie Sakirowców brzmi dużo bardziej... kusząco.

— Tak czy inaczej... żyję. Obecnie Zakon ma dość dużo na głowie z całym tym samo-wysadzeniem się budynków... więc zwolniłem się za dobre sprawowanie aby biedni mnisi nie musieli zaprzątać sobie swych umysłów kaleką. Co zaś się tyczy tych kolaborantów... zasadniczo i tak są obecnie w objęciach niebezpieczniejszych od ramion Garona. Samo to podnosiłoby na duchu... gdyby nie było tak samo z tymi, którzy nie podpisali tego papieru. I tak możesz na mnie mówić jak chcesz... Erneście. Jestem przecież tylko wędrownym magiem. Na zdrowie.

Pociągnął niewielki łyk cydru. O ile jego gospodarz mógł sobie pozwolić na doprowadzenie się do stanu w którym nie mógłby chodzić - co w zasadzie w jego wypadku było zadziwiająco łatwe - to elf usilnie starał się zachować jasny umysł. Jasny... elf spojrzał ponownie na lewitujące kule światła. Jakiej mocy potrzeba było by je stworzyć? Czy były to zaklęte niewielkie katalizatory czy czar podtrzymywany bezpośrednio z energii maga? A może to elfka je zaklęła? Choć z jej krzepą wydawać się mogło raczej typem polegającym na ciele niż umysłu... ciele, które o dziwo była aż nazbyt skłonna pokazywać. Ale wracając do kul... bańki mogły byś utkane przy pomocy magii powietrza, wody lub energii... zaś światło? Nie był to płomień... mogła więc to również być energia. Jednak gdyby była to sama energia nie byłoby potrzeby osłaniania jej. Jeśli zaś istniało pole ochronne znaczyło to, że sama energia nie wystarcza. Najprawdopodobniejsza wydawała się interpretacja zakładająca użycia magii energii jak i magii powietrza. Pierwszej dla stworzenia źródła poświaty, drugiej dla odizolowania jej od otoczenia i uniesienia ku sufitowi. A więc chociaż dwa żywioły... kaleka mógł mieć zgoła niepospolitą siłę magiczną, z którą należało się liczyć. Zaś jeśli o mocy była mowa.

— Mógłbym poznać twoją specjalizację Erneście? Oczywiście widzę, że przynajmniej jedna osoba w tej wieży uwielbia lub nawet wytwarza powidła — tu prawie z jego gardła wydobył się lekki chichot — Ale czy nie ciężko jest ci prowadzić tu badania? Wilgoć, ograniczony personel, konieczność przewożenia zapasów łódką i wcześniejszej przeprawy z nimi przez las... a i czy Zakon nie zaczął ostatnio jakoś ci ich utrudniać? Słowem... da się gdziekolwiek w okolicy nad czymkolwiek w spokoju pracować? Bo w Oros na pewno nie.
Spoiler:

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

20
Ernest Dziurawiec westchnął głęboko. Głowa mu się już trochę kiwała, ale na szczęście jeszcze nie bełkotał.

— Tutaj na pewno jest spokojniej niż w Oros. Niż na uczelni, to bez dwóch zdań, ha-ha. Umiem w miarę zadbać o swój spokój. Mam serdecznych przyjaciół, którzy pomagają mi z dostarczaniem zapasów, zresztą sam też czasem bywam w mieście. Jakoś to sobie zorganizowałem i działa. Nogami może za bardzo nie fikam, ale i nie jestem aż tak tragicznie niedołężny jak ci się może wydawać.

Czarodziej roześmiał się gorzko, przez chwilę wydurniał się, robiąc miny, jakby oprócz dolnych kończyn sparaliżowało mu jeszcze przynajmniej z pół twarzy, po czym gwałtownie spoważniał. Znowu napełnił sobie szklankę.

— Ale masz rację, powoli i do mnie Zakon zaczyna się przypieprzać. Pogrzebali mi w życiorysie, obejrzeli dokładnie drzewo genealogiczne, nie spodobała im się moja elfia babka Ma'eralya i spis krajoznawczych wycieczek z młodości. No, sporo podróżowałem, to było jeszcze na studiach. Zanim mnie to — wskazał na swoje znieruchomiałe nogi — dopadło. No więc według nich bywałem zupełnie nie tam, gdzie posłuszny keroński Czarodziej bywać powinien. Nachodzą mnie tu teraz przynajmniej raz w miesiącu i wypytują. A to o powody braku mojego podpisu pod Oświadczeniem... a to o moją specjalizację, bez urazy, Feli. A to "kim jest ta pani i czy pozostają państwo w zalegalizowanym związku małżeńskim". A to o pamiątki z wycieczek, które ponoć trzymam gdzieś poukrywane i, nie wiem, albo nimi handluję na czarnym rynku, albo buduję z nich śmiercionośną broń przeciwko Koronie. Zawsze włażą tu w brudnych buciorach, jakby tak trudno im było wytrzeć je przed drzwiami, straszą moje dziewczyny, zaglądają do szafek... Po ostatniej wizycie brakuje mi czterech słoików konfitury z płatków róży, czaisz? Wiesz, ile musiałem nazbierać kwiatów, żeby ją usmażyć? Chyba tonę! Mam nadzieję, że im, kurwa, stanie kolcem w gardle. I tej dziwce Bloom, od której zaczęła się ta cała historia kolaboracji magów z Zakonem. Usmażyłbym ją jak konfiturę, słowo daję. Hańba i upadek! Twoje zdrowie, Feli.

Szklanki znowu spotkały się z brzękliwym stuknięciem. Dzbanek był już prawie pusty. "Ta dziwka Bloom" musiała być zapewne Adelajdą Bloom. Felivrin pamiętał ją jeszcze ze studiów, byli w podobnym wieku. Taka drobna, chuda, dawniej czarnowłosa, dzisiaj szpakowata (jak te ludzkie dziewczyny szybko się starzeją!), z dużymi żylastymi dłońmi, często poparzonymi od różnych odczynników, bo gardziła noszeniem rękawic. Zaczęła naukę, kiedy on był jakoś na trzecim roku, później stała się wieloletnią uczennicą, asystentką i wreszcie współpracowniczką Finarfina w pracowni alchemii, gdzie zajmowała posadę do dziś. O ile w trakcie ostatnich przetasowań nic jej się nie stało, ale ze słów Dziurawca zdawało się wynikać, że potrafiła odnaleźć się w trudnych czasach, nawet jeśli kosztem innych. Miała dobre podejście do studentów i zachowywała się wobec nich bardzo poufale, jak kochana ciocia. Tak na nią nawet wołali: ciocia Ada Bloom.

— Poza tym, że jestem powidłowym bogiem... słowo daję, bracie, próbowałeś tych jagód? Poza tym to działam trochę w alchemii, na uniwerku to była moja specjalizacja, no i zajmuję się też... jakby to ująć? Magią praktyczną, szczególnie dla osób takich jak ja czy ty. Pasja i potrzeba. Odkąd straciłem nogi próbuję jakoś ułatwić sobie życie. Chociażby ten fotel z kółkami, sam go zaprojektowałem i zbudowałem, ma parę magicznych funkcji, hehe. Gdyby nie to, że masz problem akurat z ręką, to opchnąłbym ci taki po promocyjnej cenie. O, albo takie bańki pod sufitem, chcesz to ci potem pokażę, jak się je robi. Sprzedaję tego typu rzeczy i dobrze mi za to płacą. Oczywiście Zakon próbuje teraz nałożyć jakieś swoje podatki na handel magicznymi towarami w Oros, ale walić ich. W ogóle nie zdziw się, jakbyś zobaczył walające się gdzieś po domu kończyny, ha-ha-ha. To takie różne... prototypy. Nie pomyśl sobie wtedy, że jestem szaleńcem-kaleką, który zwabia wędrowców do swojej wieży na środku jeziora, z której nie ma ucieczki, a potem bestialsko ich morduje i tępą piłą rżnie ich ciała na kawałeczki.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

21
Felivrin uśmiechnął się ze zrozumieniem słysząc skargi Ernesta. Widać czarodzieje będą niedługo nachodzeni niemal co dzień, odzierani z prywatności i grabieni ze swych osiągnięć. Niekoniecznie wesoła wizja. Na dodatek stan Pana Dziurawca był tym bardziej zagrażający jego zdrowiu, im łatwiej byłoby go od tak usunąć Zakonowi. Na szczęście jak twierdził miał przyjaciół... przyjaciół. Elf przymknął powieki. Przyjaciele... miał ich niewielu. A widział ich ostatnio tak dawno temu. Przygnębiony zwiesił głowę. Rok... dość czasu by wieści dotarły do każdego. Był ciekaw jak zareagowali. Zasadniczo... potrafił to sobie nawet wyobrazić...

Aredhel najpewniej przewróciła oczyma i rzuciła coś o skretyniałym zmiennokształtnym. Obecnie pewnie i tak już nawet o nim nie myśli. Gruby Henry... pewnie go zatłucze gdyby kiedykolwiek jeszcze go odwiedził. Popsuł mu bądź co bądź interes rzekomo doprowadzając teleportując część jego klientów do innych lokali. A więc i ta przyjaźń jest raczej zakończona... chyba że woli zakończyć ją z halabardą w czerepie. Były profesor nerwowo przebierał palcami bezsilnie patrząc oczyma wyobraźni jak jedyne bliskie mu osoba o nim zapominają. Ojciec najpewniej przeżył to najmocniej.. załamał się... popadł w jeszcze większą depresję... może zwariował. Brat najpewniej dostał szału i albo jest ścigany listem gończym przez wszystkie nacje albo umarł zadźgany w jakimś zaułku. Líndal by go pewnie od razu sprzedał po spotkaniu. Uczony westchnął. Pozostawiało to trzy osoby którym od biedy mógłby zaufać. Z czego dwie najpewniej po jego śmierci wmówiły sobie, iż Feli chciały jak najlepiej dla uczelni na której się przecież razem wychowali. Zapewne teraz oboje są jakimiś aktywistami. Zaś ostatnia osoba... ten przeklęty roześmiany cień nie zdziwiłby się zbytnio widząc chodzącego nieboszczyka.

Trzy osoby... na cały ten chędożony świat. Może faktycznie warto zacieśnić więzy z tym dziwakiem na kółkach? Lepsze to niż nic. Na dodatek Ernest budził zaufanie i zdawał się mieć faktyczne powody do niechęci wobec Zakonu. Kto lubi gdy grzebiesz mu się w papierach i pamiątkach z podróży? Gdy rzuca się na niego fałszywe oskarżenia? Gdy się go okrada, a jego dziewczyny straszy. Kto na końcu...

Umysł elfa zawiesił się na chwilę. Coś było nie tak. W tym toku rozumowania zdecydowanie było coś nie tak. Odtwarzając je ponownie szukał o cóż wzbudziło jego skonfundowanie. Założenia jak zareagują jego znajomi? Nie... nie to. Uznanie Ernesta za dobry materiał na przyjaciela? To też nie... po chwili usta elfa wykrzywiły się w dziwnym uśmiechu zaś powieki jego latały jak opętane gdy gwałtownie mrugając podparł ręką czoło i wpatrzony w blat próbował nie dostać zawału.

"Dziewczyny!?"

Ryknął jakiś wewnętrzny głos, który wzmagał się w elfie od dobrych kilkunastu godzin. To znaczy od czasu gdy wyszedł ze śpiączki. Najpierw miotał się w nim w burdelu, potem krzyczał na widok Mrocznej Elfki teraz zaś uczony rozpaczliwie walczył z ochotą rozwalenia stołu. Dlaczego? Odpowiedź była prosta. Odkąd się wybudził wszystkie życzliwe mu osoba okazały się nie mieć za grosz moralności! Zrozumiał, iż dla uczniów praca w tamtym przybytku byłą wybawieniem... ale ten dziad przed nim właśnie z uśmiechem na ustach powiedział, że nie dość że trzyma w wieży elfkę w skórzanym stroju to jeszcze są tu inne... dziewczyny!? Procesy myślowe istoty zwanej niegdyś jako Felivrin uległy całkowitemu przepaleniu. Czyżby tak maiło wyglądać teraz jego życie? Słuchanie o dewiacjach seksualnych innych? Wędrówka od burdelu do burdelu bo widać jeno ladacznice mają w tym zawszonym kraju dobre serce? Przez chwilę zdawało mu się, że wyrżnie głową w stół ale jakoś utrzymał się w pionie. Wykrztusił jakby dla usprawiedliwienia tego ataku.

— To.. doprawdy wyborny... cydr.

Po czym jął głęboko oddychać próbując odzyskać nad sobą panowanie. Nie mógł pochopnie nikogo oceniać... nawet startego pryka trzymającego w piwnicy dziewczęta... mogły tu być dobrowolnie... prawda? To się zdarzało... starszy miły Pan. Aaaaargh! Elf prawie wpił sobie dłoń w twarz i jeno siłą woli zmusił się do nie wydrapania sobie oczu. Ręka po prostu zacisnęła się spazmatycznie na krótką chwilę po czym powróciła do swojego zwyczajnego flegmatycznego stanu. Nie chciał o tym myśleć! Ani o tym co wyczyniały teraz najpewniej jego uczennice... ani o tym co mógł porabiać jego obecny gospodarz z elfką nim ich naszedł. Wszyscy wkoło neigo parzyli się jak króliki a on tu do cholery próbował walczyć o życie... gdzie w tym świecie jest sprawiedliwość? Sprawiedliwość... co on bredzi. Ma po prostu pecha. Cholernego, wielkiego pecha podczas gdy świat wkoło niego najzwyczajniej w świecie żyje i czerpie z tego pełnię rozkoszy. Ech... lepiej jak najszybciej zmienić temat... tylko na co. Może zacząć od żartu?

— Nawet gdybym wpadł w ręce psychopaty z piłą to tylko bym go rozczarował. Sam nie dałbym za tą zmizerowaną skorupę funta kłaków. — lekko parsknął i ponownie zmoczył lekko usta w cydrze — Powiadasz, że tworzysz sztuczne kończyn? Masz być może jakieś księgi o anatomii? Najlepiej ze sporym rozwinięciem tematu przepływu energii magicznej przez organizm?

Musiał sobie jakoś radzić... i nawet jeśli nigdy nie odzyska kończyn to wszak czar przemiany w zwierzę wymaga gestu i przepływu mocy. Gdyby udało mu się odtworzyć choć magiczną anatomię jego ręki... na ta jedną chwilę by rzucać czar... cóż - jest to bardziej realne do wykonania w ciągu tygodnia niż wyhodowanie nowej kończyny czy stworzenie w pełni funkcjonalnej ręki, która nie stanie się żerującym na jego mocy pasożytem. Chyba że...

— Jeśli zaś chodzi o te... prototypy. Z czego je tworzysz? Chętnie zobaczyłbym sztuczną kończynę, którą można pomylić z prawdziwą. Jeśli to nie tajemnica handlowa oczywiście.

Uśmiechnąwszy się pogodnie uczony ponownie zmoczył usta w kubku. Powoli zaczynało się to stawać jego tikiem. Nie był może zdesperowany i najpewniej sam ostatecznie znalazłby racjonalne i trwałe wyjście z kalectwa... za rok... może dwa... albo za dekadę. Tutaj zaś miał przed sobą osobę, która znacznie lepiej przyzwyczaiła się do swych ograniczeń. Jeśli nie on... to kto mógłby mu pomóc dynamicznie rozpocząć badania? Był sam. Miał dwa wyjścia. Mógł albo zaszyć się w lesie i pogrążyć się w medytacji by po latach obudzić się porośnięty mchem... i moooże doszedł do rozwiązania. O ile by go coś przez ten czas nie zabiło, spaliło, złapało, strawiło czy po prostu jakiś wiejski głupek nie palnął go widłami przez łeb. Albo... wykorzystać te parę dni by zebrać nieco wiedzy... Obie ścieżki były możliwe... ale jeśli wybierać miał między ścieżką typową dla druidów a tą typową dla czarodziei... wolał wykorzystać okazję. Ponownie zerknął na świecące kulę i zastanowił się po ile sprzedawał je ów intrygujący człowiek. To takie... proste i poręczne. Dlaczego nie są używane wszędzie? A no tak... handlarze woskiem najpewniej kazaliby spalić tą wieże do gołej ziemi... albo oblać woskiem i zrobić z niej wielką świecę. Felivrin westchnął. Ostatnio nachodziły go coraz dziwniejsze myśli.
Spoiler:

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

22
— Oj! — pięść Czarodzieja huknęła o stół w stanowczym proteście, kiedy gość nazwał się "zmizerowaną skorupą". — Nie oceniaj się tak nisko, stary, bo inni ocenią cię tak samo. A ja doskonale po tobie widzę, że jesteś kimś! Albo byłeś. Ale będziesz nim znowu, zobaczysz, wyjdziesz na prostą. W sumie to nie zapytałem... czego właściwie szukałeś w tym lesie? Miejsca do wybudowania wieży? Wybacz, zaklepane! — Wybuch śmiechu. — Nie, ale poważnie. Wspominałeś, że opuszczasz Oros. Jaki masz dalszy plan na życie? Dołączasz do jednej z tych pielgrzymek w stronę Królewskiej Prowincji, licząc na piękną Pogodę w Nowym Hollar? Będziesz ubiegał się gdzieś o profesorską posadę czy zajmiesz się czymś innym? Dajmy na to... wyrobem powideł? Bo mogę ci zdradzić kilka swoich sekretów...

Głos Dziurawca nabierał coraz weselszych, ale i coraz bardziej histerycznych tonów, raz czy dwa gospodarz zaintonował nawet jakąś wesołą przyśpiewkę. Alkohol robił swoje. Elf natomiast nadal czuł się dość trzeźwy, może nawet nieco bardziej trzeźwy niż by sobie mógł życzyć.

— Oooo, słuchaj, o anatomii to ja mam co chceeesz! — Ernest ożywił się jeszcze bardziej i począł chwalić się zawartością swej biblioteczki. — Doskonałe "Moje sekcje" doktor Traxidor, znasz? "Porównanie układów kostnych przedstawicieli ras rozumnych" Verenny i de'Maxa – ach, zaczytywałem się w tym jako dzieciak. Chyba musiałem być dziwnym dzieciakiem. "Elf od podszewki" Itlinny Ao, trochę ciężkie, ale rzetelne. "Kości zostały rzucone" profesora Cezarego Dorgwyna, lektura obowiązkowa na pierwszorocznych zajęciach z uzdrawiania, przynajmniej te dwadzieścia lat temu. A z bardziej rozrywkowych: "Mięsień. Czworogłowa bestia i inne historie" Perlena i, oooch, moje ulubione "Flaki" hrabiego Zandoffa – egzemplarz z autografem autora, wyobraź sobie! Jak masz chęć coś z tego poczytać do poduszki, to mogę ci pożyczyć. Trochę tego jest. Ale jeśli chodzi o przepływ magii przez ciało... to krucho. Nie spotkałem się z rzetelnymi publikacjami na ten temat. Same bajki, przypuszczenia, kłamstwa, w najlepszym wypadku półprawdy. Nie ma porządnych badań na ten temat albo ja się z nimi nigdy nie spotkałem. Wiem, co ci chodzi po głowie, Feli, doskonale wiem... — Ernest kiwnął głową ze zrozumieniem i wlał w siebie resztkę cydru. — Ale póki co to jestem w tej dziedzinie tylko skromnym eksperymentatorem. Uczę się na własnych doświadczeniach, to jeszcze nic w pełni skończonego, a na pewno nic w pełni bezpiecznego. Te moje rączki i nóżki to, jak mówiłem, raptem prototypy, jeszcze dalekie od doskonałości...

Spuszczony wzrok Dziurawca miał wyrazić albo skromność, albo wewnętrzną walkę z postępującym upojeniem alkoholowym.

— Oczywiście, że to tajemnica handlowa, z czego je robię, ale mogę ci pokazać. Tylko nie teraz, dobra? Słuchaj, nie będę udawał, chyba się trochę upiłem. Przepraszam, zaraz zasnę z ryjem w talerzu. Jutro będziemy mieli dużo czasu, zgoda? Oprowadzę cię po chałupie, wszystko ci pokażę. Równy chłop z ciebie, Feli. Saelir’th pokaże ci zaraz gościnną sypialnię i spotkamy się na śniadaniu, dobrze?

Od początku wizyty błękitne smoczątko w ogóle nie dawało o sobie znać, najwyraźniej śpiąc w torbie grzecznie jak aniołek. I choć może elf nie miał jeszcze dużego doświadczenia w kwestiach wychowawczych, to na pewno słyszał kiedyś, że w miejscu gdzie przebywa dziecko przedłużająca się zanadto cisza powinna zostać uznana za niepokojący objaw.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

23
Do czego to doszło. Ernest - kaleka, odludek i samozwańczy Bóg Konfitur musiał go pocieszać. Kiedyś był kimś... lecz pytanie brzmiało czy faktycznie powróci do tego stanu... a także... czy tego właśnie pragnie? Chciał sięgnąć tym razem gdzie indziej... wyżej. Chciał przekroczyć granice które niegdyś go pętały. Powrót do Oros nie wchodził w grę... chyba że wraz z siłą zdolną oczyścić to miasto... a takowa z tego co wiedział nie istniała. Musiał więc ukuć własną nim po raz kolejny ktoś odrze go ze wszystkiego. Najpierw jak najdalej od Oros... to ważne. Ucieczka... oby już ostatnia. Ten jeden raz pragnie... odpocząć. Odnowić siły. Musi na powrót z niemal niczego stworzyć dawnego siebie. Bez ręki, bez dorobku, bez uczelni i bez znajomości. Uczonemu przypomniały się znowu jego wyprawy na Północ. Tak... to było dobre miejsce do ucieczki przed problemami Keronu. Jednak przy obecej kondycji... Czarodziej westchnął zdając sobie sprawę z braku jakiegokolwiek wyboru.

— Czego szukałem? Najpewniej jakiejś pieczary by przeczekać pare dni i zebrać siły przed podróżą. Zaś co do jej celu... pielgrzymka jak najdalej zdaje się kusząca. Co prawda nie wiem czy Nowe Hollar jest dobrym wyborem. Wątpie by Wysocy kuzyni potrafili powstrzynać się od nadepnięcia Zakonowi na odcisk... zasadniczo straciłem zaufanie do jakichkolwiek uczelni w tym państwie. Antagonizmy zbyt się nasilił jak na mój gust. Najpewniej udam się w okoloce Hollar... a potem się zobaczy. Las Beorski? Może znajdę w okolicy jaskinie, opuszczoną chatę... albo zostawie Keron za sobą i ruszę jeszcze dalej na Północ? Tam wyrób powideł byłby dość zyskowny.

Elf zachichotał wyobrażając sobie wędrowanie z torbą pełną przetworów. Orżnąłby go pierwszy napotkany krasnolud... Ale i tak chętnie by to zobaczył. Po chwili jednak rozbawienie przykrył całun powagi. Uważnie słuchał o zbiorach Dziurawca i odnotowywał w umyśle nieprzeczytane przez soebie dzieła. Co prawda fakt braku dokładnie tego co potrzebował był przybijający... ale gdyby byłoby to takie proste Ernest już dawno wywijałby koziołki. Trzeba więc byłk... odkrywać. Uczonego przeszedł delikatny dreszcz. Postawić nogę gdzie nie powstawił jej nikt... i przy okazji jej nie stracić. To był ciekawy cel. Na dodatek jego rozmówca wyrażał chęć pomocy...

Z takimi myślami pożegnał uprzejmie pijanego gospodarza i udał się za elfką do sypialni. Jednocześnie poczęło niepokoić go dość... ciche zachowanie smoka. Co prawda prosił go o to i było ono mu na rękę... tą którą jeszcze miał. Jednak gdy drzwi zamnęły się za elfką i pozostał sam w pokoju gościnnym omiótł go raptem wzrokiem po czym postanowił sprawdzić czy u smoczycy wszystko w porządku.
Spoiler:

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

24
Saelir’th cichutko zamknęła za sobą drzwi i po lekko skrzypiących schodach zeszła z powrotem na dół – sypialnia gościnna, gdzie ulokowano Felivrina, znajdowała się bowiem na piętrze, zaś na parterze czekał na dziewczynę wstawiony Ernest, który zapewne potrzebował jej pomocy. Wspominał coś, że prowadzenie tego jego wózka po pijaku zwykło kończyć się niezbyt szczęśliwie.

Komnata, w której elf miał spędzić tę noc, była nieduża i pozbawiona okien, bardzo ciepła i przytulna. Na jej wyposażenie składało się w głównej mierze łóżko, szerokie, niskie i pachnące czystą pościelą. Zajmowało ono ponad połowę całego tego pokoju. Miało ładnie rzeźbiony zagłówek z motywem liści kasztanowca, a w czterech rogach – cztery kolumienki, zwieńczone tymi świecącymi bańkami produkcji Dziurawca, które stanowiły tu jedyne źródło światła. Elfka pouczyła go, że jeśli będzie chciał je zgasić, wystarczy lekko pstryknąć w każdą z nich czubkiem paznokcia. Oprócz łóżka znajdował się tu jeszcze prostokątny stolik z przyborami toaletowymi w rodzaju porcelanowego dzbana i misy z czystym ręcznikiem, była też prosta, niezbyt wielka skrzynia, dwa krzesełka, nad łóżkiem wisiała półka z jakimiś paroma bibelotami, słoik konfitury malinowej i talerz herbatników na wypadek nocnego głodu, suszony bukiet wrotyczu (pewnie na komary i inne robactwo) i kilka niedużych portrecików urodziwych dziewcząt. Ściany były tutaj spowite fałdami mięsistej ciemnozielonej tkaniny, a pod nogami Felivrin miał puszysty brązowy dywan. Było tu tak spokojnie, tak cicho... Jedynym słyszalnym odgłosem było sporadyczne chrobotanie jakiejś myszy pod łóżkiem, ale nawet to brzmiało dość sielankowo.

No i wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że błękitne smoczątko nie wiadomo kiedy zniknęło elfowi z torby.

Już w trakcie wspinaczki po schodach Fel miał wrażenie, że jego tobołek zrobił się jakiś lżejszy, ale uznał wtedy, że po jedzeniu po prostu nabrał sił i tyle... Stworzenia nie było nigdzie w pokoju. Ani widu, ani słychu, żadnych śladów, fizycznych ani magicznych, żadnych odgłosów. Zniknęło.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

25
Przyjemna rozmowa i równie przyjemne miejsce do noclegu. Felivrin na nowo poczuł się jak istota obdarzoba rozumem, nie zaś kundel czający się po kontach. Położył torbę na łożu i rozejrzał się po sypialni. Najpierqej podszedł do misy z wobą i przetarwszy twarz z potu odetchnął z ukontentowania. Przyjrzał się także niewielkiej kolekcji obrazów w obawie, że ujrzy wśród nich kogoś z jego bliskich... lub rodziny. Nie miał ochoty przechodzić potem przez nietypowe sytuacje z Ernestem. Całość pokoju budziła uczucie... jedności z naturą. Niestety nie było to zbyt na rękę leśnemu elfowi, który wciąż miał w pamięci wyryty atak agresywnych krzewów na swoich uczniów.

W końcu położył się na łożu koło swej torby i lekko sennym ruchem począł ją otwierać... by następnie nie zerwać się gwałtownie i omal nie wyrżnąć głową w sufit. Smoka... nie było. Ani w torbie.. ani w zasięgu jego wzroku. Dlaczego? Gdzie zniknął? Miał go chronić! Obiecał! Obiecał i miał zamiar dotrzymać! Nawet jeżeli miałby zniszczyć tą wieżę... nie... nie można dać się ponieć emocją. Felivrin sapnął i spróbował odtworzyć przebieg wydarzeń. Ostatnim obrazem jaki miał przed oczyma to błękitna sylwetka wijąca się na jego kolanach w trackcie rejsu łodzią. Czyżby magiczne zaklęcia odgoniły smoka od wieży jako źródło potencjalnego zagrożenia? Wszak Ernest wspomniał, że były one czułe. Możliwe było też, że smok znudzony rozmową dwóch zrzędliwych kaleków wyknął się z torby gdy elf walczył z posiłkiem. Tak czy inaczej... po wieży grasował smok. Może i niewieki... ale jednak. Lepiej byłoby go złapać nim narobi szkód. Tylko gdzie on może być? Najlepiej zacząç od góry... jesnak brak okien uniemożliwiał mu zbadanie okolic wieży... przynajmniej wzrokiem. Co więc pozostawało? Odpowiedź była zawsze taka sama. Magia.

Czarodziej usiadł na dywanie i krzyżując nogi począł uspokajać oddech. Wszystko co było wkoło niego straciło materialne znaczenie. Otaczała go energia ukształtowana w konretne przedmioty. Czasami martwa, jak skały otaczające go ze wszystkich stron, czasami żywa jak myszy harcujące pod łożem. Czasami zaś był cichym jękiem zasuszonych ziół, których moc życiowa pozostawiła swe delikatne piętno na ich martwych łodygach. Nim domownicy położą się spać postanowił otworzyć się na przekazy płynące z okolicy. Nie miał zamiaru badać... chciał słuchać. Czasami ingerencja nie jest potrzebna. Czasami kluczem jest nie robienie właśnie niczego i czekanie... aż odpowiedź przyjdzie sama. I tak też było. Oczyszczony umysł maga ukazywał mu różne możliwości. Smok używał telepati... być może nie kontrolował tego w pełni i ciche skrawki myśli mogłyby go na niego naprowadzić. Badał też jego ślinę i operował mocą w jego obecności... może więc odnajdzie jakieś jej cienie i echa? No i jego jakże dawne eksperymenty ze smoczym pyłem... czy ktoś mógłby pomylić smoczą kość z innym materiałem. Myśli, ślina i kości... odpowiedź przybyła... i brzmiała dość dziwnie. Jednak na tym skupił się medytujący czarodziej. Złap echo... a potem po nie sięgnij. I tak po nitce do kłębka. Następnie nawiązać wyizolowane mentalne połączenie... i pokierować tego nieznośnego malca do właśviwego miejsca. Jeśli zaś to zawiedzie... elf wyjdzie i w miarę dyskretnie przeszuka te miejsca w których smoczątko mogło po drodze mu uciec. Oczywoście będzie przez cały ten czas nasłuchwiał ech mocy. Od drzwi wieży aż po drzwi sypialni... a może nawet zlustruje okolice wyspy?
Spoiler:

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

26
Żaden z portretów na ścianie nie przedstawiał znajomej Felivrinowi osoby. Chociaż to jedno pozwalało elfowi odetchnąć z ulgą, sprawa smoka rysowała się bowiem dużo gorzej.

Od rozmaitych śladów i tropów magicznych było w wieży Dziurawca wręcz gęsto, zaś pechowy opiekun nie zdążył jeszcze poznać swojej małej podopiecznej na tyle dobrze, by odnaleźć jej aurę wśród tysiąca innych – ciekawych, nęcących, narzucających się jego zmysłom. Przecież spędzili razem dopiero... jeden dzień? Jeden długi, męczący, pełen wrażeń dzień. Zaś Smoczy Pył miał niestety z żywym smoczątkiem tyle samo wspólnego, co wiekowa, drogocenna, rzeźbiona w dębowym drewnie skrzynia z zielonym żołędziem. Kiedy magiczne nasłuchiwanie zawiodło, trzeba było podnieść swoje zmęczone ciało i poszukać dziecka o własnych siłach. Ciepłe łóżko musiało zaczekać.

Za drzwiami sypialni było ciemno, cicho i pusto. Wylewający się z alkowy blask rysował w mroku sylwetki paru smukłych rzeźb i ozdobną poręcz schodów. Ale i schody były puste, do tego niemiło skrzypiące – po ciemku każde stąpnięcie zdawało się głośniejsze od krzyku i mogło grozić zaalarmowaniem gospodarza.

Jadalnia, już uprzątnięta po kolacji, też pogrążona już była w ciemności i kompletnie cicha, tylko spod drzwi sączyła się jeszcze smuga ciepłego światła. Po smoczątku ani śladu. A za oknem pochmurna, bezksiężycowa noc. No i deszcz. Lało. Lało potwornie. Ale dziecko to dziecko. Elf wymknął się na zewnątrz i przystanął na schodkach. Dalej nic.

Na dworze czarno, że oko wykol, a w uszach tylko rechotanie żab i szum. Trochę szum deszczu, trochę – krwi buzującej pod czaszką ze zdenerwowania i strachu. Wysepka, na której zbudowano wieżę, była maleńka – zaledwie parę porośniętych śliskim mchem kamieni. Felivrin wywrócił się na nich dobre cztery razy, zanim utwierdził się w przykrym przekonaniu, iż małej smoczycy nie ma także i tutaj.

Raz tylko serce zabiło mu mocniej, kiedy ujrzał na jednym z głazów jakieś migocące łuski. Ale była to jedynie zdechła ryba. Ale... właśnie w momencie tego przepełnionego nadzieją drgnięcia wreszcie coś mu się udało wyczuć. Echo? Echo echa? Co by to nie było, miał pewność, że dobiegało od strony wieży. I całe szczęście, bo przez tych parę minut na dworze elf zdążył już przemoknąć i przemarznąć na wylot.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

27
Udręka wałęsania się po nieznanym sobie domostwu poszukując istoty nie miększej od niemowlęcia była nad wyraz... irytująca. Magia zawiodła... cud, że zadziałała wewnątrz domeny innego maga. Widać Dziurawiec chronił wieżę tylko od zewnątrz... co było nawet dość rozsądne. Zaś nowe środowisko pełne nieznanych elfowi źródeł mocy nie pomagało w poszukiwaniach. Równie denerwująca była świadomość, iż gdyby chciał zawołać smoczycę musiał by właśnie tak się do niej zwrócić... A z tego co wiedział niemal każdy biegający wkoło i krzyczący "Smok! Smok!" osobnik kończył, albo w lazarecie... albo wzniecał panikę. Jedno i drugie zwracało niepotrzebną uwagę. Co prawda był teraz na odludziu... ale nie chciał niepokoić gospodarza... no i nie było wcale przecież tak, że ten coś przed nim ukrywał... prawda? W każdym razie jeśli jego intencje są szczere... chyba się nie pogniewa? Mimo tego uczony podjął się próby skradania się po podstarzałym budynku by nie obudzić domowników. Jak również zakonotował sobie krótką mentalną notkę "Wymyśl imię dla smoka zanim cię zamkną w celi bez klamek".

Wlokąc się tak przez wieżę, zaś potem próbując nie spaść do wody na śliskich kamieniach ją otaczającą, Felivrin poczuł coś... znajomego? A może i nie... jednak coś zadrżało. Przez harmonię nałożonych na wieżę czarów przeszedł delikatny dreszcz. Czyżby smoczyca była jednak w wieży? Tylko gdzie? Piętro i jadalnia odpadały... czyżby udała się do podziemi. Byłego profesora przeszedł dreszcz... tak po prostu, z zimna. Zirytowany udał się w stronę drzwi, wszedł do jadalni i gniewnym już wzrokiem rozejrzał się po pomieszczeniu. Niczego się nie spodziewał, po prostu ten jeden raz upewniał się, iż nie idzie grzebać do loszków swego... miejmy nadzieje dalej przyjaciela - Ernesta, bez żadnej podstawy. Westchnął zirytowany i rozejrzał z jakowąś serwetą do otarcia twarzy.

Nasłuchując wcześniejszego echa w mroku elf spokojnie przemierzał parter szukając miejsca skąd dobiegało. W tym czasie przez jego umysł płynęło zadziwiająco mało przypuszczeń. Przestał zakładać. Podejrzewał, domyślał się i oskarżał ostatnio każdego kogo napotkał. Ten... system musiał ulec naprawie. Miast wielu zasad zaczynających się na "A co jeżeli..." można by było wprowadzić jedną. Jaka by ona miała ona być? A co jeżeli popełni błąd ja tworząc? A co jeż... No tak. To trzeba po prostu urwać. Przestać zadawać pytania i zacząć zdobyć odpowiedzi. A jak zdobywa się potrzebne nam informacje? Na ustach Felivrina pojawił się ów nietypowy uśmiech, który niegdyś zwiastował jego szczere zainteresowanie w trakcie doświadczeń. Teraz zaś zdeformowany stał się zwiastunem czegoś innego. Dalej prowadził eksperyment... lecz dlaczego nie uczynić takowego z całego swojego żywota? Życie pełne jest sytuacji w których warto coś sprawdzić... przetestować... potwierdzić. Nie potrzeba czasu, domysłów i knowań. Pytanie i odpowiedź. Akcja i reakcja. Z dodania paru składników zawsze wyjdzie ta sama mikstura... więc po co warzyć ją latami skoro można to zrobić w jeden dzień? Zbierz co ci potrzebne, wykonaj odpowiednie czynności i otrzymaj wyniki. Z ust elfa wydobył się cichy pomruk zlewający się z szumem deszczu.

— Problem badawczy... gdzie jest smok? Możliwe hipotezy hmmmm... uciekł gdzieś z nudów lub ciekawości albo... został porwany. Mhmmmm. Nie należy wykluczać, iż obie hipotezy mogą być prawdziwe, oj nie. Pierwszy krok w jego wykonaniu? Zidentyfikować pochodzenie i położenie źródła tego echa.

Uśmiech na twarzy czarodzieja zadrżał jak gdyby mięśnie jego twarzy odmawiały posłuszeństwa. Mokre i zlepione włosy przysłaniały mu pole widzenia i utrudniały poszukiwania. Flegmatycznym i ospałym ruchem odgarnął je do tyłu. Przez chwilę zadało mu się, że ktoś go obserwuje. Nerwowo obrócił się na pięcie... by jego wzrok spotkał się z ledwo widzialnym zarysem namalowanej na jednym z obrazów postaci. Najpewniej kobiety zważając na podobania jego gospodarza. Mag przez chwilę miał ochotę roztrzaskać każdy obraz jakiejkolwiek dziewki w tej wieży. Irytowały go. Gdziekolwiek nie poszedł wodziły za nim wzrokiem. Za każdym razem gdy podejrzewał o coś Ernesta czuł ich wzrok na karku. Po chwili jednak wzruszył ramionami. Po co miałby niszczyć cokolwiek? Pan Dziurawiec jest przecież jego przyjacielem... co prawda w jego wieży dzieje się parę zastanawiających rzeczy... ale nie skrzywdzi ani nie zniszczy dobytku przyjaciela. Skąd wiedział, że Ernest jest przyjacielem? Bo przyjaciele nie niszczą sobie obrazów... ani nie porywają smoków. Więc Ernest jest jego przyjacielem... prawda? Bo jeżeli okaże się inaczej... będzie mu smutno. Jemu będzie smutno... smokowi będzie smutno... i Ernestowi będzie smutno. Nikt przecież nie lubi pogrzebów.

Ułożywszy to sobie w głowie elf kontynuował poszukiwania źródła echa... lub zejścia do podziemi. Tam wszakże jeszcze nie szukał swojego małego szkraba.
Spoiler:

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

28
Z nasłuchiwania nici. Wewnątrz wieży echo znowu zniknęło pomiędzy setkami innych magicznych ech, które bardzo chciały zostać usłyszane, i odnaleźć to jedno właściwe było jak wyłuskać ziarnko maku z całej góry popiołu. Niewykonalne. Pozostawało więc kontynuować zwyczajne poszukiwania.

Strome zejście w dół kończyło się grubymi, podwójnymi drzwiami. Kiedy Felivrin po cichu uchylił jedno z ich skrzydeł, jego oczom ukazała się duża okrągła komnata ze ścianami z dwóch warstw przejrzystego kryształu. Pałętała się po niej jedna dogasająca bańka świetlna, której nikłe światełko wystarczało, by orzec, że to kompletnie puste pomieszczenie. Gładka, lśniąca posadzka z ciemnego kamienia, z kolistą klapą na środku, przezroczyste ściany, za którymi widać było dno jeziora – i tyle. Brudnobrązowa, kotłująca się woda, splątane zwały gnijących wodorostów, czarny muł i przemykające raz po raz srebrne ławice ryb...

I coś jeszcze, coś większego, jeszcze jakiś ruch tuż przy szybie. Utopiec? Gigantyczny karp? Syrena? Jeszcze jeden ruch! Trupie ręce, głucho walące w taflę kryształu. Ręce, tylko tyle, nic oprócz tego, tylko te ręce w ciemnym obłoku mułu, w wirze przegniłych liści. W snopie drobnych bąbelków, podobnych do rozszarpanego naszyjnika ze szklanych pereł. Para nadjedzonych przez ryby rąk o zgniłej skórze i czarnych paznokciach.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

29
Kakofonia cichych pisków i jęków zlała się w jeno gdy tylko elf wrócił do wieży. Widać echo pochodziło ze znacznie mocniejszego źródła, które zdołało się przez nie przebić... by po chwili znowu zatonąć w oceanie magii. Cóż mógł zrobić? Pozostawały jeno konwencjonalne metody poszukiwań. Kierując się przeczuciem i ciekawością zszedł do podziemi wieży. Napotkawszy wielkie i masywne drzwi nieco się zdziwił. Po przytulnym wnętrzu nie spodziewał się przeistoczenia w obraz niczym z krasnoludzkiej kopalni. Zaś po ich uchyleniu... jego zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej. W niemal pustej sali unosiła się pojedyncza i samotna kula światła. Jednak to nie jej wystój, czy raczej jego brak przyciągnął jego uwagę. Ściany okazały się o wiele bardziej pasjonujące. Dwie warstwy przezroczystego kryształu dające możliwość wejrzenia w codzienne życie pod powierzchnią wody. Uczony podszedł do niej wiedziony ciekawością i obserwując przemykające ławice ryb dojrzał również inny, większy i bardziej nietypowy ruch.

Przez chwilę nie rozumiał co widzi. Nie potrafił przetworzyć obrazu wysyłanego do jego mózgu. Jednak ostatecznie prawda dotarła do jego umysłu. Dwie trupie rozkładające ręce uderzały bezwładnie otoczone mułem... nie... one waliły w ścianę. Nie... to nie mogła być prawda. Najpewniej prąd uderzał nimi o kryształ... tak to tylko prąd. Elf nerwowo położył dłoń na drugiej stronie kryształu wpatrując się w martwą tkankę. Głuche uderzenia nie ustawały. Na dodatek zwłoki w takim poziomie rozkładu winny chyba dawno już wypłynąć na powierzchnię. Felivrina przeszła fala furii. Zaciskając dłoń w pięść bezwładnie oparł się na ścianie. Ktoś zginął... czy była to wina Ernesta? Czy też może wina jakowegoś kretyna, który spróbował przepłynąć jezioro? Tego nie wiedział. Jednak w uszach dudniły mu słowa gospodarza. Miał nie przejmować się rozrzuconymi po wieży kończynami. Czyżby... one naprawdę należały do ludzi? Czyżby Ernest wyrzucał do jeziora nieudane egzemplarze. Nie... a nawet jeżeli... dłonie należeć mogły do już martwego osobnika. Mógł też je zawsze... kupić od kogoś zdesperowanego. Dłonie mogły być tu przypadkiem... zawsze istniej możliwość, że Ernest jest niewinny. Jakkolwiek Felivrin próbował usprawiedliwić sobie zaistniałą sytuację, tym mocniej mroczne uczucia ogarniały jego duszę.

Odwrócił się od dłoni i siadając skulony na czarnej posadzce oparł się o kryształową ścianę. Otoczony mrokiem, który rozświetlane było tylko jedną magiczną kulą zapatrzył się w środek pomieszczenia. Czego chciał? Na co liczył? Na znalezienie smoka. W tej lub innej sytuacji. Teraz zaś doszedł kolejny czynnik. Śmierć. Śmierć... śmierć... wszędzie śmierć. Czy czuł rozpacz? Czy też swego rodzaju spokój? Gdzie nie poszedł umierali ludzie. Czy ich żałował? Niekoniecznie... lecz zostawienie za sobą osoby która zabijałaby ich świadomie nie napawało go entuzjazmem. Nigdy. Dlaczego? Obiektywnie patrząc trafił do magicznego półświatka. Musiał cieszyć się z każdej najmniejszej pomocy od tych, którzy mieli dość odwagi by wesprzeć osobę, która napsuła krwi Zakonowi. Był na nich skazany. Jednak im bardziej chciał zaufać Dziurawcowi tym bardziej czuł, że coś jest tu nie tak. Czuł się oszukiwany, zwodzony... czuł, że Ernest dostrzega w nim osobę, którą nie jest. A teraz... nie mógł uciec. Nie chciał... i nie mógł. Smok zniknął... przepadł. W ten jeden dzień elf poczuł z ową istotą niezwykle mocną więź. Była dla niego pomocną dłonią, która wyciągnęła go z odmętów wód odrętwienia. Dłonią... w odmętach. Kolejne głuche uderzenie i kolejne. Felivrin począł trząść się w ich rytm. Wstrząsy owe nie były powodowane strachem... lecz próbą zdławienia śmiechu. Absurdalność sytuacji w której się znalazł niezwykle go rozbawiła. Zwłoki, porwanie, w domyśle opętanie. Z deszczu pod rynnę Feli... z deszczu pod rynnę.

Uczony powstał niemrawo z czarnej posadzki. Położył lekko drżącą dłoń na ścianie kryształu... i wysłał w kierunku rozkładających się kończyn odrobinę swej mocy. Ciekaw był czy one faktycznie żyją... a jeśli tak to czy źródło zasilające ją mocy jest podobne do tego krążącego w świetlistej kuli. Nie wiedział czego się spodziewać... a raczej domyślał się lecz nie chciał tego do siebie dopuścić. Następnie podszedł powoli do klapy na środku pomieszczenia... i ponownie wyciągnął przed siebie dłoń. Sięgnął ostrożnie swoją magią w kierunku kolejnego przejścia ciekaw co jest za nim... jak również czy jest w jakiś sposób chronione. Jeśli zaś to za nim znajdowało się właściwe laboratorium Ernesta... to doprawdy ma on dziwne gusta jeśli chodzi o architekturę.
Spoiler:

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

30
Maleńka wiązka mocy Felivrina przeniknęła przez podwójny kryształ, przez brudną wodę, przez ciemne wodorosty, i dotarła to tego, kto walił w szybę, a później wróciła do Czarodzieja, niosąc ze sobą strzęp informacji. Bez dwóch zdań był to trup, a szczątki jego aury, intensywne lecz bardzo poszarpane, nijak nie przypominały magii Dziurawca. A więc to rzeczywiście, to stukanie... to musiał być tylko prąd, nic więcej. Trupie ręce zniknęły w gęstym wirze brudu.

Magiczna inspekcja tajemniczego przejścia napotkała na opór tak wielki, zdecydowany i gwałtowny, jak gdyby wzniesiono tam ołowiany mur o stu metrach grubości. Co więcej, elf poczuł się po tej próbie potwornie zmęczony i senny. I oprócz najzwyczajniejszego znużenia wydarzeniami całego dnia był w tym także dobrze znany sygnał, jaki dawało mu jego ciało w chwili gdy dalsze używanie czarodziejskiej energii stawało się niebezpieczne dla zdrowia albo wręcz niemożliwe.

Ten nieszczęsny kikut... Teraz Felivrin z bezradnością zauważył, jak dużo jego magicznej energii zdaje się w zdegenerowanej, bezużytecznej formie wypromieniowywać przez tę uciętą rękę. Tracił tyle mocy... Cholera, przeciekał jak dziurawy dzbanek. Krwawił magią i żaden znany mu opatrunek nie mógł pomóc.

Za szybą znowu ruch! Nie, tym razem żadnej zgnilizny. Tym razem to były zjawy.

Trzy zjawy, połączone żelaznym łańcuchem, przypiętym do obroży na ich łabędzich szyjach. Wyłaniały się po kolei z obłoku ciemnej czerwieni, który wykwitł na wysokości wzroku elfa i rozrastał się pomału, obejmując od zewnątrz komnatę w uścisku olbrzymich łap albo macek.

Pierwszą zobaczył bladą, złotooką elfkę w strzępach czarnej szaty. Początkowo jej twarz kryła się w ciemnym tornadzie poskręcanych w drobne sprężynki włosów, długich aż po pas. Podpłynęła do szyby, odgarnęła je na bok. Chciała coś powiedzieć, ale zamiast ust i gardła miała potworną krwawą wyrwę.

Druga kobieta, równie blada, cała w bieli, z początku wydała mu się ruda. Dopiero przy ponownym spojrzeniu zrozumiał, że rdzawy kolor włosów pochodzi z rozwalonej bestialsko czaszki. Jej twarz ocalała. Poza oczami, te wyłupiono.

Trzecia zjawa była najgorsza. Z dwoma krwawymi warkoczami, z szaroczarną skórą, z białymi brwiami, z całkiem przytomnym wzrokiem, pełnym przerażenia. Okryta szkarłatnym płaszczem wyglądała niewinnie, lecz kiedy podwodny prąd rozchylił poły jej okrycia, Felivrin zobaczył znacznie więcej, niż miał ochotę. Nie miała nic pod spodem – w sensie bardziej dosłownym niż jakakolwiek kobieta, jaką przyszło mu w życiu oglądać. To znaczy, nie miała ubrania, ale nie miała też rąk ani nóg. Ani skóry na okaleczonym korpusie.

Woda za podwójnym kryształem zrobiła się jasnoczerwona, a jedyne w komnacie światełko zamigotało upiornie. Zjawy próbowały tłuc w szybę dłońmi, stopami, głowami, ale tym razem zupełnie bezgłośnie. Czasem któraś z widmowych kończyn przenikała na ułamek sekundy przez kryształ i prawie dotykała ciała Czarodzieja. Wtedy w jego uszach... nie, nie w uszach – raczej w głowie, tuż pod czaszką – rozlegało się potworne wycie stu głosów.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Oros”