[Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

1
Zbudowana z grubego kamienia baszta wznosi się nad stawem, którego brzeg gęsto porasta różna zieloność. Prosta konstrukcja została postawiona na wodzie, przez co dostanie się doń jest bardzo utrudnione. Od dołu strażnicę ozdabia warstwa mchu, a zwieńczenie stanowi korona blanek. Dwa osamotnione okna umieszczone nad sobą pionowo, poświadczają dwupiętrową naturę zabudowania. Obmurowania nie kruszą się jeszcze, choć wieża nie stoi tam od wczoraj. Otaczająca ją aura senności oraz dziwnego marazmu dowodzi, że gospodaruje nią ktoś, komu nieobca jest magia. Napisane na drzwiach nazwisko podpowiada, że włodarzem tego miejsca jest Ernest Dziurawiec - członek Kolegium Czarodziejów. Dochodzące z wnętrza stukania oraz wielorakie aromaty mogą wiele powiedzieć ciekawskim osobom o charakterze prac pana Dziurawca. Nawet stercząc na brzegu małego stawu, można doskonale rozeznać się w działaniach dziwnego maga. A że do środka baszty przedostać można się jeno wpław lub łodzią - takoż spora część plotek na jego temat bierze się właśnie z takiego obserwowania.
Obrazek
Sporo czasu zabrało Isgarothowi odnalezienie małego stawu oraz domu nieznanego maga. Droga przez gąszcz drzew - a musiał się przez nie przedrzeć, skoro innego sposobu dostania się nad wodę nie było - okazała się rozmokłą rzeczką błota. Poeta musiał uważać na otoczenie, brnąc po kostki w brązowawej mazi. Każda z sosen zagrażała bowiem zawaleniem. Rozmoczona deszczem gleba puszczała korzenie drzew i zabierała im oparcie. Ksiażę miał jednak szczęście! Marsz przez las udał się bezpiecznie. Nawet Katherine nie narzekała za bardzo. Po prawdzie, to siedziała raczej cicho od opuszczenia domostwa Swena. Ale nie ma się co dziwić. Awanturniczka miała Isgarothowi za złe każdą sekundę patrzenia na nagą kochankę gospodarza. Dlatego też słowom jego odpowiadało jeno wołanie ptaków oraz szumienie traw. Zaraz potem Is wraz z Katherine znalazł się nad stawem. Natura dodała do swego koncertu jeszcze parę dźwięków: miarowe stukanie dochodzące z baszty oraz nudne mruczenie wodnego akwenu. Wieża, otoczona przez sterczące nad wodę kamienie, rosła pod niebo parę metrów od brzegu. Is nie dostrzegał żadnego pomostu ani nawet łodzi schowanej w szuwarach. Brat Swena Dziurawca na pewno siedział teraz w swoim bastionie - potwierdzał to harmider. I tu naradzała się trudność, bowiem on znajdował się wewnątrz zabudowania, a balladzista wraz ze swą ukochaną - a także duchem - na zewnątrz.

Re: Baszta nad stawem [obrzeża miasta]

2
Podróż w milczeniu chyba nigdy nie będzie należeć do przyjemnych rzeczy. Mimo wszystko ta wymowna cisza wzbudziła w bardzie drobne wyrzuty sumienia, więc nawet głupio mu się było do niej odzywać. Miał tylko nadzieję, że kobieta nie znienawidziła go za jego męską, naturalną ciekawość i że wspólnie kiedyś dojdą do jakiegoś kompromisu. Jednak wpierw czekał na nią, bo może nie ma ona w ogóle ochoty słuchać jego marnych tłumaczeń. Nie chciał się narzucać, a poza tym nie miał tak naprawdę nic na wyjaśnienie swojego zachowania w racjonalny sposób. Kobieta nigdy nie zrozumie, że podziwianie kobiecych kształtów i hipnotyzujących wypukłości to zwykłe podziwianie artystycznego arcydzieła natury, a nie szeroko rozumiany pociąg seksualny. Bard nie jest zwykłym człowiekiem, ma dusze artysty, dostrzega wiele rzeczy czego inni nie widzą. W małych piersiach Wiki widział uroczą dziedzinę sztuki, którą nie każdy potrafi docenić i krytycznie ocenić. Bard też nie umiał, ale przynajmniej chciał popatrzeć, tak rzadko trafiają mu się te widoki. Nic złego w tych nie było, a odrobina zazdrości jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Gdy Isgaroth dotarł do stawu, jego humor jeszcze bardziej się pogorszył. Czuł jakby ktoś mu wbił w nóż plecy, wymagając od niego przedostania się do wieży. Ciekawe pomysły mu się nie nasuwały, a kombinowanie nie było jego mocną stroną. Jednak mimo wszystko musiał spróbować, niezależnie od jego widzimisię. Przepłynięcie wpław wydawało się całkiem ciekawym i prostym pomysłem, jednak wszechobecne bagna uświadamiała bohatera, że lepiej nie kozaczyć w ten sposób. Rzucić kamieniem w okno... znając swoje umiejętności bard nie trafiłby rzucając cały dzień, więc raczej pomysł odpadał. Zrobić pomost z kłody? Do wyrzucenia, wieża była niestety zbyt daleko, a Is i tak nie dałby radę takowego drzewa przenieść. Zbudowanie tratwy brzmiało dosyć rozsądnie i pomysłowo, jednak bard nigdy czegoś podobnego nie konstruował, więc jednak niskie były szanse na powodzenie.

- Robiłaś kiedyś tratwę? - rzucił za plecy do Katherine. Podszedł do stawu i kucnął przy nim. Woda jak woda, raczej nie ma w niej niczego specjalnego, ale jednak chciał się jej przyjrzeć. Czy głęboko, czy czysta, czy dużo mułu... wiele było pytań, na które pragnął znać odpowiedź zanim zabierze się do jakiekolwiek pracy.

Re: Baszta nad stawem [obrzeża miasta]

3
Naturalna, męska ciekawość nie miała dla Katherine większego znaczenia, nie różniła się bowiem od tego, co awanturnica z przekonaniem uważała za naturalną, męską chcicę. Choć rozumiała ona, że Isgaroth może mieć na oku kogoś poza nią, to wewnętrzna duma nie pozwalała dziewczynie na zaakceptowanie takiego stanu rzeczy. Słowem - nie chciała ona dzielić się Isem z żadną pannicą. Zazdrosną okazała się dzieweczką. Jakkolwiek trudna oraz smutna, ta reakcja dawała naszemu bohaterowi szansę na zgaszenie pożaru wściekłości. Ponieważ Książę nie chciał mieć do czynienia z wkurwioną Katherine - jego zadaniem stało się udobruchanie czarnowłosej. Problem stanowiło nie samo nastawienie kochaneczki, ale raczej to, że nie miała ona zamiaru ułatwiać bardowi sprawy. Ba! Utrudniała mu ją na wiele sposobów. Nieodpowiadanie na jego słowa uznała chyba za stosowną torturę.

Dlatego też na wzmiankę o tratwie zareagowała ciszą oraz naburmuszoną miną. Isgaroth znał Kath dość dobrze i spora część opowieści o awanturniczce wciąż mieszkała w zakamarkach jego czerepu. Biorąc to pod uwagę pieśniarz mógł się spodziewać, że dziewczyna konstruowała nie jeno tratwę, ale może nawet statek abo ogromną galerę. Zgadza się. Potężna galera jakoś bardziej pasuje do charakteru Katherine niż złożona z desek oraz różnego śmiecia tratwa. Na nieszczęście na brzegu stawu nie dało się odszukać materiałów na coś tak okazałego. Hm. Woda w stawie - przepastna może na dwa metry - nie nadawała się do cumowania takiego potwora. Rosnąca tu i tam trawa pozwalała na zrobienie czegoś tratwopodobnego. Choć przeprawa wpław też zdawała się dawać radę.

Patrząc na wodną toń Is dostrzegał - oprócz swego odbicia - także zamulone dno oraz kroczące po nim stworzonka. Stercząc w szuwarach poeta mógł dorzucić kamieniem do ścian zabudowania. Ale niewiele mu to da. Ewentualnie zdenerwuje gospodarza i narobi sobie problemów. A przecież juz teraz ma ich mnóstwo.

- Niech to szlag... - Katherine nie miała ochoty na zabawę w szkutniczkę - Kto normalny stawia wieżę pośrodku stawu?

Re: Baszta nad stawem [obrzeża miasta]

4
Isgaroth odwrócił się do niej i spojrzał na nią z niemałym politowaniem. Niby wydawało się to pytaniem retorycznym, ale mimo wszystko chciał jej odpowiedzieć, jakoś poprowadzić rozmowę na milsze tory. Może też jakoś ubłagać, przeprosić, tylko aby nie boczyła się na niego. Sentyment kazał mu być wierny kobiecie, choć wiedział, że na świecie mnóstwo jest kobiet, które chętnie zajęłyby jej miejsce. Pierwsza miłość niestety zatrzymuje się bardzo głęboko i nie daje szans do obrony.

- To czarodziej, czego innego się spodziewałaś? Dobrze, że ta wieża nie wisi w chmurach albo jest do góry nogami. Magowie to straszni dziwacy, a jak widać ten sobie ceni prywatność. Nic z tym nie zrobimy. Przydałoby się tam jakoś dostać... - Is rozejrzał się po okolicy, na drzewa, wodę i wszelką roślinność. Był twórczy, ale nie pomysłowy. Jednak było w tym trochę różnicy, bo artysta był w stanie napisać tylko niestworzone rzeczy, a tu jednak liczyła się praktyczność i racjonalność.

- Chcesz się trochę zmoczyć? - uśmiechnął się odrobinę szyderczo i z nadzieją, że będzie mógł wreszcie pooglądać część jej odkrytego ciała. Liczył na to szczerze, choć wiedział, że nie jest to konieczne. - Ewentualnie mogę popłynąć sam, jeśli się czegoś wstydzisz, choć jednak byłbym rad z twojego towarzystwa.

Re: Baszta nad stawem [obrzeża miasta]

5
Pierwsze zakochanie. Jakże ogromną moc posiada to skromne uczucie. Nie jest wcale łatwo udobruchać zazdrosną oraz rozwścieczoną pannę - a Isowi się to udało i to właśnie za sprawą tego niedocenianego sercowego stanu. Beztroska nuta, swobodne żartowanie, bezpośredniość. Nie trzeba - widać - nic ponad to. Poeta pokazał swoim zachowaniem, że nie ma Katherine nic do zarzucenia, że nie chowa doń rozżalenia ni rozdrażnienia. Pomimo boczenia się. Pomimo tego, że awanturniczka uznała za stosowne pokarać go obrażoną ciszą. A zresztą - patrząc na Katherine trzeba uznać ją za dziewczę. Dziewczę urodziwe i cudowne w swoim sposobie. A skoro Katherine dziewczęciem jest, to żadnemu mężowi nie będzie dane zrozumieć tego, co ona uważa, odczuwa i porabia. Tak to Pierwsze Bóstwo - Hyurin - w swej doskonałości skonstruowało wszechrzecz, że facetowi pannę ogarnąć jest trudno. Obserwując czarnowłosą poeta wiedział jedno - niespodziewanie przestała się ona już wzburzać.

- Ten czarodziej na pewno jest durniem - powiedziała Katherine. - Nie znam się na budowie tratw. Ale z chęcią się trochę zamoczę...

Samopoczucie Katherine zmieniło się znacznie. Wahania humoru to coś normalnego dla takich osób jak ona. Prawda? Nie trudząc się zrzucaniem ciuszków, awanturniczka podeszła do sterczącego nad brzegiem Isgarotha. W powietrzu wciąż znajdowało się mnóstwo zimnego wiatru. Drżąc na samą myśl o kontakcie z ciemną i mroźną powierzchnią stawu, czarnowłosa dała krok do przodu, jedną nogę zanurzając w wodzie. Potem wrzasnęła cicho i weszła cała w chłodną toń.

- Aaa! Ale zimna! Kochanie... chodź do mnie...

Nie bacząc za bardzo na drżenie ciała - Katherine szła do przodu.

Re: Baszta nad stawem [obrzeża miasta]

6
Isgaroth wybuchł delikatnym śmiechem słysząc jej urocze zaproszenie. Nikt chyba nie byłby zdolny odmówić takim pieszczotliwym zachętom od płci pięknej, zwłaszcza że Katherine była w stanie swą urodą przyćmić nie jedną księżniczkę. Jej serce też było niczym niezmącone, wierne swojej miłości, zdolne do poświęceń i wyrzeczeń. Dlatego była ona tak niesamowita i niezastąpiona w sercu artysty ze skłonnościami do bycia kobieciarzem, a sam bard nawet nie myślał o szukaniu innej pośród tak wielkiego grona wielbicielek sztuki i poezji. Prosta, zwykła dziewczyna bardziej do niego pasowała niż jakaś wysoko postawiona na dworach panna przywdziana w klejnoty i wszelkie inne kosztowności. Może też urzekał go fakt, iż mimo tak wielu wad była ona w stanie go pokochać. Wybuchy zazdrości odchodziły w zapomnienie, a na sytuacje podchodzące pod niewielką zdradę uchodziły mimo uszu z jedynie krztą dezaprobaty.

- Już idę najdroższa - powiedział powoli zanurzając się w wodzie oraz nie trudząc się zdejmowaniem odzieży. Zimna woda mroziła całe ciało barda tworząc na nim gęsią skórkę. Jego oddech stał się trochę płytszy, a twarz prawie niezauważalnie traciła na kolorach i powoli zaczynała przypominać marmur.

- Rzeczywiście zimna... - powiedział lekko drżącym głosem, choć z nutką satysfakcji ze wspólnej kąpieli ze swoją drugą połówką. Starał się dotrzeć szybkimi ruchami do kobiety, jednak głębokość zbiornika była dla niego wielką zagadką. Jednak pływanie tutaj nie wskazywało na dobry pomysł, a jedynie stanowcze przejście po dnie gwarantowało bezpieczeństwo.

Jak na chłopa przystało i bard miał wielką chcicę na rzeczy, których od tygodni młoda kobieta nie mogła mu ofiarować, głównie przez obecność zdziecinniałego duszka, które było chyba nieodpowiednie na oglądanie takich scen wyjętych wprost z jakiegoś taniego romansidła. W wyniku tego chciał się nacieszyć choć odrobiną bliskości i dogonił kobietę, po czym objął jej talie dłońmi, przesuwając delikatnie po niej opuszkami palców.

- Mam cię - zawołał uradowany i przybliżył się jeszcze bliżej. Jego oddech figlarnie powędrował na szyje Katherine, a ręce jeszcze bardziej owinęły się wokół kobiety. Ciepło mężczyzny, które błyskawicznie ulatywało przez lodowatą wodę, teraz zatrzymało się na kobiecej skórze, sprawiając, że obojgu było odrobinę cieplej. Jednak Is nie miał dość pieszczot, które wdzięcznie chciał ofiarować swojej księżniczce. Za chwilę na jej szyi wylądowało niezmierzona ilość pocałunków, które na celu miały rozbudzić w obojgu pożądanie i również wywołać uśmiech na jej twarzy.

- Chyba nie mogę liczyć na żadne czułości, co kochanie? - mówił cicho trzymając twarz wciąż w okolicach jej szyi, którą muskał lekko nosem. Nie czekał nawet na odpowiedź, bo wiedział, że nie powtórzy się już ta pamiętna noc w rozpadającej się karczmie. - Zimno w tej wodzie, a kąpiel nie należy do najprzyjemniejszych. Chodź... - złapał za rękę, wyprzedził i ruszył jak najszybciej ku drzwiom do wieży, aby się przypadkiem nie przeziębić przez tę zbyt długie przebywanie w zimnej wodzie.

Re: Baszta nad stawem [obrzeża miasta]

7
Na śmiech Isgarotha Katherine zareagowała uśmiechem. Uśmiechanie się w lodowatej wodzie z pewnością powodowało sporo trudności, ale ona podołała temu i pokazała swemu partnerowi radosne świadectwo swego dobrego samopoczucia. Czasem u balwierza można zasłuchać, że moczenie się zimną wodą - podobno - wzmacnia odporność i pozwala się zahartować, co potem pomaga ustrzec się przed chorobami. A skoro tak, to nasz bohater pracował właśnie nad swoim zdrowiem, jednocześnie przedostając się w stronę mieszkania maga oraz naprawiając swe stosunki z czarnowłosą. Jednorazowe zamoczenie - całe mnóstwo dobrodziejstwa. A to wcale nie koniec awantażu dla Isa na teraz. Po paru krokach w stawie udało mu się bowiem zbadać zamulone dno - jego stan oraz to przepastność. Wtem stało się pewne, że para wędrowców może dostać się pod basztę bez żadnego problemu, maszerując raźno po mule. Choć kroczenie po takim gruncie to nic ciekawego - zapewnia to podwodna fauna oraz flora. Nie zważając na rosnące i poruszające się pod powierzchnią stawu stworzonka, barda oraz awanturniczkę pochłaniało wzajemne się macanie. Zimno, tak w zasadzie, przestało im obecnie przeszkadzać. Może za sprawą słoneczka, które akurat pokazało się zza chmur, a może za sprawą ich własnego, wewnętrznego gorąca.

Katherine zacisnęła ramiona dookoła karku sterczącego za nią Księcia. Przesunęła mokrą czerń swoich włosów na ramię w ten sposób, że nie utrudniała ona poecie całowania. Is co rusz składał pociemniałe od chłodu usta na chachole awanturniczki. Ona poddawała się jego pieszczotom z niechowaną rozkoszą. Drżała po trosze z zimna i po trosze z rozochocenia. Bawiąca się ze sobą para stała obecnie jakoś ze dwadzieścia kroków od kamiennego podestu, z którego wznosiła się pod niebo Wieża Ernesta Dziurawca. Mocząc się po pierś w wodzie Is odczuwał - choć słabo - aurę tego niesamowitego zabudowania.

- Wiesz, że ona wciąż we mnie jest - powiedziała czarnowłosa i powędrowała za kochankiem. - Ale w końcu się od niej oswobodzę. Prawda? Jak to się w końcu stanie, to będę musiała sobie trochę powetować, zrekompensować to oraz owo. Może nieco zaszaleć. Chcę mieć cię w ten czas obok siebie...

Wtem Is znad ramienia Katherine dostrzegł samotną postać sterczącą na brzegu przed Basztą.

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

8
Słońce ostatnich kresów nieba dochodziło,
Mniej silnie, ale szerzej niż we dnie świeciło,
Całe zaczerwienione, jak zdrowe oblicze
Gospodarza, gdy prace skończywszy rolnicze,
Na spoczynek powraca. Już krąg promienisty
Spuszcza się na wierzch boru i już pomrok mglisty,
Napełniając wierzchołki i gałęzie drzewa,
Cały las wiąże w jedno i jakoby zlewa;
I bór czernił się na kształt ogromnego gmachu,
Słońce nad nim czerwone jak pożar na dachu;
Wtem zapadło do głębi; jeszcze przez konary
Błysnęło jako świeca przez okienic szpary
I zgasło.


Adam Mickiewicz - Pan Tadeusz, Księga I.
Tak właśnie było. Zupełnie tak jak pisał keroński wieszcz. Czerwone słońce podobnym do płomieni odległego pożaru blaskiem zalało na chwilę wierzchołki starych drzew, a później zapadło się gdzieś, zapodziało, zgasło, zniknęło, zaś leśną polanę owiała mlecznosiwa mgła.

A Felivrin Nargothrond wędrował. Wciąż przed siebie i przed siebie, dalej i dalej, coraz głębiej w las, tam gdzie więcej drzew. Aż spostrzegł, że zastał go zmierzch. Spostrzegł również drugą rzecz: że nie może iść dalej, bo stoi nad wodą. I że ze środka tej wody wyrasta kamienna wieża. Nie bardzo wysoka, dwupiętrowa. Kamienna. Zarośnięta mchem. I najwyraźniej zamieszkana, bo w jednym z jej okienek paliło się światło. Pachniało miętą i tatarakiem, żaby w szuwarach zapraszały na wieczorny koncert, zaś w górze, pomiędzy gałęziami wiekowych dębów, zapalały się właśnie pierwsze iskierki gwiazd. Jakaś dziwna, podobna do kwiatu konstelacja, której Felivrin nigdy w życiu nie widział. Od stawu zaczynało ciągnąć chłodem.

Smoczątko przespało w torbie Czarodzieja całą tę wędrówkę. Teraz jednak, gdy usypiający, kołyszący do snu rytm jego kroków ustał, przyszedł czas na pobudkę. Mała niebieska paszcza wyjrzała na świat i wydała z siebie kilka groźnych pomruków. A w głowie elfa rozbrzmiało:

Jedzenia, jedzenia! Dać jedzenia! I piciu! I zimno, oj, zimno, pulić! Pulić!
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

9
Po wydostaniu się z Oros elf uczuł jakoby niewidzialne kajdany opadły z jego ciała. Czuł się wolny. Jakimś cudem udało mu się wyjść z miasta niezauważonym. Nie wiedział czy było to łatwe czy proste zadanie... i na szczęście nie musiał się przekonywać, ale z perspektywy Sakirowskeigo lochu wydawało się nieosiągalne dla zmęczonego życiem kaleki. Teraz zaś... wędrując jako wyzwolony spod Zakonnego jarzma elf czuł... szczęście? nie był do końca pewny. Uczucie, które zdawało się porywać go ku niebios i zachęcać do życia mogło nim być... ale mogło też być efektem ubocznym owego dziwnego przebudzenia w wannie. Na wspomnienie dziwnej wizji jak i samej absurdalności sytuacji, w której się wtedy znajdował Felivrin zaśmiał się szczerze.

— Ciekawe ilu uczonych poszerzyło zasób swej energii poprzez kąpiel w... takowym przybytku. Na dodatek w pokoju z uczennicą? — mruknął w przestrzeń by następnie się skrzywić — Po namyśle... wolę nie wiedzieć. Mógłbym się nieprzyjemnie zdziwić.

Przerzucił więc tory swego umysłu w stronę innych teoretycznych rozważań. W miarę jak maszerował zastanawiał się co zrobić z brakującą kończyną, jak wytłumaczyć uczniom posiadanie smoka, czy też co zrobić po dotarciu do Nowego Hollar. Owe mniej lub bardziej ciekawe rozważania przerwała mu jednak noc. A konkretnie nocny nieboskłon... czy też nieboskłony. Jeden rozpościerający się nad jego głową i rozjaśniający niebo setkami maleńkich światełek, spośród których niektóre elf widział o dziwo po raz pierwszy. Marszcząc brwi w zadumie omal nie przegapił by drugiego nieba. To zaś leżało u jego stóp, zatopione w tafli jeziora. Odbicia gwiazd delikatnie podskakiwały na falach. Zapatrzony w ów taniec dwóch światów, z których jeden był dla neigo nieosiągalny, drugi zaś był jeno marną i zwiewną iluzją gotową rozpaść się z pierwszym podmuchem wiatru... spuścił w taflę wody parę łez. Zamknięty przez miesiące w czterech ścianach odwykł od widoku, który onegdaj był dla niego codziennością. Klękając przed jeziorem przez chwilę rozważał czy nie wypadałoby podziękować jakowemuś bogu... lecz równie szybko przypomniał sobie, że nie miał na kim już polegać. Gwiazdy, które przed chwilą niosły w jego serce ukojenie zmieniły się w setkę święcących igieł jawnie i rubasznie przypominających mu od czego zaczęło się owo pasmo nieszczęścia.

Podnosząc wzrok znad sadzawki ujrzał niewielka budowlę. Wieżę. W okienku której paliło się światło. Pierwsza myśl była prosta. Ciepło to bezpieczeństwo. Druga bardziej złożona. Właściciel ciepła nie musi być twoim przyjacielem. Tylko tego mu brakowało... aby właściciel wieży - najpewniej mag - polazł do komtura Oros i poprosił o pozbycie się elfich żebraków z lasu. Nie mógł się też go pozbyć... była to sytuacja patowa. Zresztą... i tak nie mógłby przedostać się na drugą stronę jeziora. Pływać w taki stanie nie mógł... przemiana zaś niewiele by zmieniała. Nawet przy udanym odtworzeniu zwierzęcej kończyny nie potrafiłby zanieść tam smoka. Może gdyby wykonał wyładowanie mocy o podobnym efekcie jak w trakcie jego przebudzenia przed laty w jeziorze... ale to byłoby nierozsądne. Żaden w pełni wyszkolony Czarodziej nie posunąłby się do tak ryzykowanego ruchu... przecież dzika moc potrafi zabić. Gdy tak zastanawiał się czy po prostu nie odejść od stawu... jego nowy towarzysz postanowił się wtrącić. Elf pierwotnie chciał zatkać smokowi paszczę... lecz szybko zreflektował się, że i tak nikt go nie usłyszy jak i że wtykanie jedynej pozostałej dłoni do ust nawet młodego smoka może być... nierozsądnym odruchem, którego należy się jak najszybciej pozbyć. Miast tego pogładził wystawioną główkę smoka i odrzekł mu w myślach.

— Piciu jest przed nami. Duuuużo wody. Tylko ostrożnie... nie wpadnij.

Elf przeszedł paręnaście kroków wzdłuż brzegu szukając dogodnego miejsca do przyklęknięcia przy tafii stawu. Następnie ostrożnie zdjął torbę i połowicznie oswobadzając z niej smoczątko pozwolił mu się napić. Nie chciał w pełni go wypuścić z obawy przed jego wpadnięciem do stawu. Nie wiedział czy młode smok potrafią pływać... i jak na razie nie miał zamiaru tego badać. Gdy niewielka niebieska istota zapokoiła swe pragnienie elf uczynił to samo, po czym na powrót umieścił ją bezpiecznie w torbie.

— Ale do napełnienia brzuszka potrzebne jest też jedzenie... Może twój nosek wyczuwa jakiś apetyczny zapach nad brzegiem?

Profesor rozpoczął marsz wzdłuż sadzawki. Nie szedł jednak tuż przy brzegu,. Trzymał się cienia drzew. Liczył na węch smoka... jednak nie miał zamiaru sam pozostać bezczynnym. Przegrzebując swą zszarganą pamięć przypomniał sobie jak onegdaj za pomocą macek mocy służących mu do badania przedmiotów próbował wyczuwać istoty żywe w całym pomieszczaniu. Teraz zaś spróbował to odtworzyć. Musiał spróbować coś upolować... lub znaleźć jakowąś jadalną jadalną roślinę. Mięta i tatarak co prawda takowym były... lecz nadawały się raczej na przyprawę niż pełnoprawny posiłek. Zaś przesadzenie z tym drugim... uczony skrzywił się mimowolnie. No cóż... musiał liczyć na to, że za pomocą magii i swej przyrodniczej wiedzy znajdzie coś co napełni żołądek jego i jego smoka.
Spoiler:

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

10
— Oooo! Jedzenie, jedzenie!

Okrzykowi rozbrzmiewającemu wewnątrz czaszki elfa zawtórowało zupełnie zwyczajnie słyszalne popiskiwanie, pełne ekscytacji. Podczas gdy Felivrin, wiedziony swoim magicznym zmysłem, znalazł raptem parę poziomek i lichych, podeschniętych jagód, błękitne smoczątko dorwało się do jakiegoś ptasiego gniazda i wybrało zeń wszystkie jajka. Szkoda, że wypijając zawartość skorupek nie pomyślało o swoim panu, którego burczenie w kiszkach dało się pomylić z pomrukiem nadciągającej burzy...

Wtem elf dojrzał jakiś ruch na wodzie. W jego stronę szparko i gładko płynęła nieduża łódka wiosłowa, w której siedziała niezwykle piękna kobieta. Piękna jak laleczka. Rzucała się w oczy jej ciemnoszara, niemal czarna skóra oraz perłowy odcień włosów, które skrzyły się w świetle gwiazd i powiewały na wietrze lekko jak welon. Pomimo chłodu kobieta była ubrana skąpo. Bardzo skąpo, wręcz nieprzyzwoicie. W czerń. Czerń o odcieniu jeszcze głębszym niż w przypadku jej skóry. Czerń skomponowaną z koronek, skonstatował Felivrin, kiedy łódka znalazła się wystarczająco blisko. W obcisły gorset. W fantazyjny wysoki kołnierz, podkreślający smukły kształt szyi. W wysokie buty, plecione z rzemieni. W szerokie czarne bransolety, trochę innych błyskotek i właściwie to w niewiele więcej. Krótko mówiąc – w strój mogący mieć jakieś zastosowanie jedynie w obecnym miejscu pracy jego studentów i w grzesznych nocnych fantazjach.

— Witaj, Czarodzieju. — Głos kobiety brzmiał śpiewnie jak pozytywka. Oczy, które mierzyły go bacznie nawet mimo głębokiego cienia, w którym próbował się ukryć, zdawały mu się połyskliwie czerwone jak rubiny. — Witaj w domu Ernesta Dziurawca. Mój pan pragnie zaoferować ci gościnę.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

11
Głód... niezwykle dotkliwe uczucie. Profesor walczył z nim długo w więziennych lochach lecz wraz z powrotem pełni świadomości stał się on jeszcze dotkliwszy. Świadomość, że jego nowy towarzysz wędrówki napełnił żołądek z jednej strony go radowała.... lecz jednocześnie budziła zazdrość i... smutek. Smok potrafił latać, zaś on wraz z utratą ręki stracił tę możliwość. Gdyby tylko udało mu się skorygować czar o utraconą kończynę... mogliby oboje odlecieć daaaaleko i zostawić za sobą wszystkie ziemskie troski. Tymczasem był jednak spętany swą ułomnością... i obietnicą złożoną swojej uczennicy. Czuł obowiązek się z niej wywiązania... ale jeszcze bardziej czuł ten przeklęty głód. Na domiar złego z oddali dało się słyszeć rozbrzmiewający coraz głośniej ryk burzy.

— Deszcz i pusty żołądek... idealnie.

Mruknął zirytowany. Spojrzał na smoczątko które niczym pierwsza kropla deszczu igrało wśród konarów drzewa. Przez chwilę rozważał poproszenie go o poszukanie czegoś i dla niego... lecz odnotował jakowyś ruch na wodzie. Odwrócił się ku wodzie jednocześnie wysyłając mentalnie w stronę smoka prostą i dyskretną prośbę o pozostanie na drzewie i unikania kontaktu z obcymi. Jego dłoń niemal kurczowo spięła się w gest potrzebny do rzucenia jednego z jego ofensywnych zaklęć... by potem rozluźnić się i w pełnym zdziwienia geście bezwładnie opaść.

— Co to ma być?

Nic innego nie był w stanie z siebie wydusić. W łódce siedziała kobieta. Niezwykła kobieta. Jej karnacja zdawała się przywodzić na myśl wertowane przez uczonego almanachy o Mrocznych Elfach. Mogła to być oczywiście mutacja... iluzja... jednak widok był niezwykły. Perłowe włosy dopełniały wrażenia... które i tak wzmacniał niczym taran ubiór. Kobieta była ubrana... w sposób zaspokajający najpewniej perwersje najbardziej zboczonego mieszkańca Keronu. Skóra i rzemienie nałożone na gołe ciało zdecydowanie nie były widokiem który elf często widywał. A nawet jeśli... to nie w takich sytuacjach! Głos niewiasty był śpiewny niczym u nimfy zaś jej piękne rubinowe oczy wpatrywały się w niego. Czyżby oto wśród kłopotów i trosk przyszedł po neigo anioł by u pomóc? Przez ciało Profesora przeszedł delikatny dreszcz... który rósł i rósł na silę by po chwili uderzyć jego umysł niczym młot.
*** Byli sami... zostawili ich samych... prawda? Nikt ich nie obserwował... prawda? Nikt nim nie sterował.. prawda? Czy cokolwiek jest tu prawdą? Skulony w rogu szukał chwili wytchnienia. Nie było wytchnienia. Podczołgała się do nich jedna z tych którzy nie słuchali. Jej dłonie zastąpione były groteskowymi mackami które zdawały się poruszać wbrew jej woli. Czemu się czołgała? A tak... łamali im przecież nogi po trzeciej próbie ucieczki. Był grzeczny... nie musi się o to martwić. Pamięta jakie będą konsekwencje... tak... słuchać. Słuchać. Będzie słuchać. Każdego... ona też chce coś powiedzieć? Chyba tak... posłucha. A potem doniesie, że z nim rozmawiała. Przecież on był niewinny... a za donosy dają dzień wytchnienia... niech opowiada.

— Ja... ja... to nie tak miało być. Ja tylko grałam na lutni. Jeździłam od karczmy do karczmy i grywałam za kromkę chleba. Ale... jeden taki rozwalił mi ją stół. Poszła w drzazgi... na moich oczach. Nie zapłacił, zaśmiał się i zwiał. I zostałam bez niczego. Żebrałam i śpiewałam przy drodze... ale i głos począł mi się psuć od spania pod gołym niebem. I wtedy przyszedł miły człowiek. Ubrany w bogate szaty... ale samotny. Był taki... nierzeczywisty. Posłuchał mojej historii... i powiedział, że znowu będę mogła grać. Grać! Rozumiesz? I zaprosił mnie do siebie. To ruszyła za nim... i oto jestem. Uciął je... mój skarb... moje palce... powiedział, że mam "idealne predyspozycje" do opanowania tego... tego okropieństwa które mi przyszył! Powiedział, że wtedy będę mogła grać! Ale to niemożliwe! Niemożliwe! To jest chore! Buuuuu... chwila... dokąd idziesz? Przecież mu nie powiesz? Prawda? On mnie zabije! Stój dokąd idziesz!?...

*** Choć trwało to chwilę przez umysł Felivrina przebiła się cała gama negatywnych doznań. Jeżeli jednak z tej rozmowy zyskał wtedy coś więcej niż jeno dodatkową porcję kaszy i parę mniej blizn... to było to proste przesłanie. "Nie ma czegoś takiego jak anioły". Zwłaszcza w ludzkiej skórze. Przekonał się o tym wtedy i wiele razy potem. To było... nie na miejscu. Wygląd i ubrania kobiety... zaproszenie od tak nieznajomego, który zdobywać się mogło raczej starał się ukryć przed światem. Środek dziczy i podupadła wieża. W niej najpewniej mag skoro wykryta została jego magiczna aura. Czarodzieje budowali wieże z paru powodów. Jednak ta nie była owocem pych gdyż była niska i dobrze ukryta. Jej właściciel widocznie lubił towarzystwo skoro trzymał takową... służkę, a i jego zaprosił jeno po chwili spaceru nad brzegiem... nie zależało mu więc na odcięciu od cywilizacji. Dlaczego więc to zrobił? Dla zabawiania się ze swoją... koleżanką? Jego posiadłość nie wskazywała na możność wynajęcia takowej na zawsze i zostania jej "Mistrzem" jeśli zaś była to jego faktyczna uczennica... człek ten był do gruntu zepsuty. Pozostawała też możliwość, że mag zyskał takową towarzyszkę... mniej etycznymi sposobami. Od zwykłej niegroźnej iluzji... bo użycie czegoś oscylującego w okolicach magii zakazanych... lub wręcz smoliście czarnych technik. Oczywiście wszystko to mogło być też chorym wymysłem jego przewrażliwionych po niedawnym zniewoleniu zmysłów... cóż... jakoś trzeba było to sprawdzić.

— Nie chciałbym przerywać Panu Dziurawcowi jego badań... jednak niegrzecznym byłoby nie przyjąć jego gościny. Mógłbym jednak poznać przyczynę dla której pofatygował się o wysłanie tak pięknego posłańca do mojej skromnej osoby?

Rzekł podchodząc do brzegu i wysilając swoją znajomość etykiety by brzmieć na tyle dwornie i przyjacielsko na ile potrafił. Gładkie pochlebstwo i odrobina skromności nigdy jeszcze nikogo nie zabiły. A każdy mag z wieżą ma kompleks boga... mniejszy lub większy ale łechtanie jego ego raczej mu bardziej pomoże niż przeszkodzi. Jednocześnie te same macki mocy, które moment temu badały brzeg w poszukanie jagód poczęły pełzać po tafli wody w stronę kobiety. Dlaczego? Odpowiedź była oczywista. Była ona... anomalią. Tak... to było naukowe określenie dla kobiety w skórzanym stroju rodem z domu publicznego na środku jeziora i to pod wieżą magia. Anomalia. A anomalie się bada. Jeśli zostanie skarcony i kobieta okażę uczennicą maga... cóż wtedy zostawi za sobą jakiegoś najpewniej starego zboczeńca. Jeśli wykryje jakieś zaburzenia w postaci oznak odurzenia lub wręcz opętania... wtedy możliwe, że rozsądną opcją byłoby ogłuszenie kobiety. Jeśli to zwykła służka to nic się nie stanie... ale pozostanie czujnym byłoby zalecane. Planując tak posunięcia przez umysł elfa przebiegła również pewna dość zabawna myśl. Czy przypadkiem nie począł wariować? Człowiek który widzi ponętne kobiety w puszczy jest często nazywany szalonym... więc czym jest osoba, która widzi je i reaguje na nie lękiem? Tu na jego twarz napłynął uśmiech. Cóż... to świat zwariował przed nim... więc w czym problem?
Spoiler:

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

12
Kobieta nie odpowiedziała na żadne z pytań, jedynie milcząco uśmiechnięta wskazała elfowi miejsce w łódce. Ciekawskie macki mocy rozwiewał silny wiatr znad wody – i nie pomyliłby się ten, kto wysnułby przypuszczenie, że było to coś więcej, niż tylko zwyczajny ruch powietrza. Zapewne jakiś rodzaj ochronnego czaru. Felivrin nie dowiedział się więc nic oprócz tego, że pan Dziurawiec najwyraźniej nie lubi, jak mu ktoś bezczelnie węszy pod domem.

Wypłynęli na zamglone jezioro. Łódka sunęła gładko i lekko, a dziewczyna o perłowych włosach – bez dwóch zdań Mroczna Elfka – wiosłowała zgrabnie i bez trudu, jak gdyby nie wiozła wcale dwóch dodatkowych siedzących za jej plecami pasażerów.

Zdawało się zupełnie prawdziwie wionąć od niej chłodem i wonią podziemia – a może to tylko pobudzona wyobraźnia pana profesora płatała mu figle.

Czy jednak nie?

Zimno, zimno, zimno! Ciemno i zimno, strasznie pod ziemią, brrr! Niemiło, groźnie! Za dużo pająków, fe! Nie lubię, nie lubię, nie lubię! — wyraził swoją opinię skulony na kolanach Czarodzieja smok. Rzeczywiście przewoźniczka miała na gorsecie kilka małych broszek przypominających pająki, ale póki co nie sprawiała wrażenia ani niemiłej, ani groźnej. Milczała i pewnie robiła po prostu, co jej kazano.

Rejs był na tyle krótki, że Felivrin nie zdążył się nacieszyć ani powiewem wiatru we włosach, ani bliskim widokiem mocno wyciętego gorsetu tuż obok, a już trzeba było wyskakiwać. Przewoźniczka podała mu przy wysiadaniu pomocną dłoń. Jej skóra wydała mu się wówczas niespotykanie... sztywna i gładka. Być może elfy z podziemia tak właśnie miały?

Niewysokie schodki z omszałych głazów poprowadziły Czarodzieja do samego serca wieży. Przez żołądek do serca – gospodarz czekał na niego w niedużej, przytulnej jadalni, przy skromnie, ale ze wszech miar zachęcająco zastawionym stole.

— Witaj pod moim dachem, przyjacielu! Poznałeś już moje imię, prawda? Siadaj i jedz, póki ciepłe. Pewnie cię ciekawi, dlaczego... i jak... Moje czary ochronne są bardzo czułe. Wykryły obecność potężnego Czarodzieja nad jeziorem i natychmiast mnie zaalarmowały. Przyjrzałem ci się uważnie. Chyba jesteś w biedzie, co? Nie wiodło ci się ostatnio najlepiej, widać od razu. A ja uważam, że my, konfratrzy, musimy sobie pomagać. O to w tym wszystkim chodzi, nie? Dlatego wysłałem ją po ciebie. — Mroczna Elfka dygnęła uprzejmie i odrzuciła do tyłu perłowe loki. — Jedz, a jak się już posilisz, opowiedz mi o sobie.

Ernest Dziurawiec był przystojnym, serdecznie uśmiechniętym człowiekiem, na oko między trzydziestką a czterdziestką, jednak raczej bliżej tej pierwszej. Proste rudawozłote włosy miał porządnie przystrzyżone trochę poniżej uszu, a ciemnoturkusowa szata z pozłacanymi guzikami ładnie uzupełniała ich kolor. Blady ocień skóry świadczył o tym, że Dziurawiec nie chodził zbyt często na spacery. Przynajmniej za dnia. Zresztą w ogóle chodzenie zdawało się nie należeć do mocnych stron Ernesta – wciąż siedział na wymyślnym fotelu, pełnym poduszek i zaopatrzonym w kółka. Nie podniósł się na powitanie gościa i coś mówiło Felivrinowi, że raczej wcale nie wstaje z tego swojego siedziska o własnych siłach. Podejrzenie potwierdziła perłowa dziewczyna, która na dyskretny znak gospodarza dosunęła to jego dziwne krzesło do stołu. I znów nie było znać, żeby był to dla niej jakikolwiek wysiłek.

Pierwsze krople deszczu zaczęły bębnić o dach.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

13
Milczenie elfki jak i magiczna bariera nie pomogły Profesorowi rozwiać żadnych ze swych obaw. Wiedziony jednak głodem jak i ciekawością usiadł we wskazanym miejscu i wraz z przedstawicielką ponoć legendarnej rasy udał się ku wieży. Płynąc patrzył na elfkę pożerającym wzrokiem. Jednak miast zapatrzone w biust jego oczy skakały po całym ciele, zaś umysł starał się zrozumieć czy i jak te niespotkana przez neigo nigdy rasa może różnić się od jego własnej. Spotkał albinosa czy to zwykłe włosy? Czy jakiekolwiek z zapisków są prawdziwe? Dlaczego znajduje się ona tutaj? I dlaczego będąc w stanie przeżyć pod ziemią wieki pracuje jako... służy jako... to coś? W zamyśleniu gładził główkę małego smoka, który widocznie bał się zarówno zimna jak i elfki. Czyżby był w stanie wyczuwać aurę drugiej osoby? Dlaczego więc na wszystkich bogów mu zaufał? Widać musiał pachnieć jak zbity kundel... albo pachniał niezwykle smakowicie zważywszy na jego częste zmiany skóry. Jakkolwiek by nie było był to fakt godny odnotowania. Wysiadając z łódki poczuł na swych palcach skórę swej nowej przewodniczki. Sztywna... gładka... to efekt stylu życia czy może genów. Nieświadomy tego elf w trakcie tej krótkiej podróży niezwykle wręcz zainteresował się historią elfki.

Wchodząc do środka zapomniał jednak na chwilę o swej nietypowej przewoźniczce. Pan Dziurawiec okazał się bowiem znacząco... bardziej intrygującą osobą. Kaleka ukrywający mrocznego elfa... Felivrin czul coraz większą dezorientacje. Gdyby tylko ukrywali się w tej wieży z tego powodu... to może nawet byłby w stanie od tak mu zaufać. Ale na kiego był im skórzany strój? I po co zaprosili go tu bez jego przebrania. Istnieje na tym świecie coś takiego jak przyzwoitość... prawda? Dlaczego zachowują się tak swobodnie? Czemu kobieta tak silna, że bez przeszkód przesuwa człowieka jakby to była pusta beczka nie pracuje dla armii albo nie jest najemnym ostrzem? Elf był coraz bardziej skonfundowany.

— Również witam kolegę po fachu i dziękuje za gościnę. Faktycznie... bywało lepiej, ale i gorzej.

Gdy owa grzecznościowa formuła opuściła jego usta usiadł i marszcząc brwi spojrzał na stół. Wszystko zdawało się przemawiać za tym, że COŚ tu nie gra. Magia obronna chroniła wieżę od wewnątrz, teraz zaś będąc w środku jedyną blokadą był sam pan tych czterech ścian. Ale rzucenie jakiegokolwiek czaru lub kolejna próba zbadania elfki czy starca zostałby teraz na pewno zauważona... Niemiłosiernie zirytowany sięgnął po kromkę chleba. Co mu umykało? Zapewne wiele... można to było wytłumaczyć na tysiące sposobów. Elfka zawdzięczała Ernestowi życia... przez nią został kaleką... zakochali się i ukrywają się teraz przed światem... tylko jaki ukochany wysyła swoją drugą połówkę roznegliżowaną na powitanie gości? Więc... służba? Zawdzięcza mu coś i mu służy? Niby najsensowniejsze... ale on nawet za uratowanie życie nie paradowałby w takim stroju. Coś bardziej... wiążącego? Może jest chora? Elf niby to poprawiając swoją pozycję na krześle rozejrzał się szukając przyrządów alchemicznych. Chora... to by było bardzo wygodne i proste. Mógłby też jej wmówić, że jest chora... albo. Czarodziej spojrzał na kromkę chleba trzymaną w dłoni i przez głowę przebiegły mu słowa tego zawszonego, gnuśnego i zesłanego przez czarty człeka... znaczy jego dawnego Mistrza. "Nie bierz do ust niczego z mej pracowni kretynie!" Cóż... oczywiście była to dość... przypadkowa i nieprzyjemna lekcja... ale... kto wie? Może o to chodzi? Wypuszczając cienkie jak igła macki mocy pokrył nimi swoje dłonie... czy raczej dłoń zlewając je ze swoim polem magicznym. Wykorzysta fakt posiadania jednej ręki i niby to z niezdarności będzie przedłużał drogę każdej potrawy do jego ust. Po drodze zaś sprawdzi je pod kątem... nieznanych substancji. Oczywiście był wdzięczny za posiłek... za dach nad głową... za miłe słowo... i wspaniała widoki. Był wdzięczny do tego stopnia, że nie miał ochoty zapomnieć tego wszystkiego a następnie obudzić sparaliżowanym po taflą jeziora. Właśnie tak ogromna była jego wdzięczność. Jeśli zaś żywność i napoje są czyste, to najwyraźniej jest jednak bezpieczny. Zaś prawdziwym zagrożeniem może okazać się ta dziwna więź między Ernestem... a...

— Wybacz ciekawość... ale... kim jest twoja towarzyszka?

Rzekł przeciągając dodatkowo włożenie kromki chleba do ust. Było to konieczne dla upewnienia się, że analiza działa sprawnie... jak i elf po prostu umierał z ciekawości.
Spoiler:

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

14
Po zakończeniu dyskretnej inspekcji Felivrin mógł odetchnąć ze spokojem. Jedzenie i napoje były zupełnie czyste i zwyczajne. Nic nie wskazywało na to, by Dziurawiec próbował go otruć. Chleb wydawał się trochę podeschnięty, ale masło urzekało świeżym śmietankowym smakiem. Do tego mieli na stole tłusty twarożek ugnieciony z jakąś wędzoną rybą i z cebulą, posmarowane miodem połówki świeżych ogórków, grzyby w occie, marynowaną dynię i jagodowe powidło. I jeszcze dzban cydru, pachnącego złotymi sadami Meriandos.

Stolik był nakryty prostą białą serwetą i zdobił go stojący skromnie wśród tych wszystkich smakołyków bukiet drobnych leśnych dzwonków. Angila pouczała kiedyś Felivrina – a było to jeszcze za czasów ich beztroskiej studenckiej... miłości? – że nie ma po co ich zbierać, bo te wątłe kwiatki zawsze więdną natychmiast po zerwaniu i nawet późniejsze wstawienie do wody ich już nie uratuje. Spróbował kiedyś. Miała rację. Tutaj jednak dzwoneczki pyszniły się równie wspaniale, co w swoim naturalnym środowisku, podtrzymywane delikatną siateczką zaklęcia. Niemniej jednak profesor odniósł wrażenie – ale mogło to już być spaczenie – że kwiatki odwróciły od niego główki, jakby nie za bardzo chcąc na niego spoglądać.

Kamienne ściany jadalni w większości zasłaniała miękka tkanina w zgaszonym żółtym odcieniu, wyszywana w kwitnące łodygi dziurawca. Stał tu nieduży dębowy kredensik, zastawiony szkłem i słojami pełnymi przetworów, wisiało parę obrazów, w większości wyobrażających piękne kobiety, pod oknem pokutował również jakiś przykurzony instrument muzyczny z mnóstwem strun. Cytra czy coś w tym rodzaju. Całe pomieszczenie oświetlały zgromadzone u powały kule, jak gdyby mydlane bańki wypełnione światłem. Musiały być bardzo lekkie, bo poruszały nimi zarówno podmuchy wiatru, wpadające przez otwarte okiennice, jak i nawet delikatne zawirowania powietrza, spowodowane przez co gwałtowniejsze ruchy panów biesiadników.

Obok kredensu elf wypatrzył lekko uchylone drzwi, zza których sączył się lekki blask, i kręcone drewniane schody. Na górę i na dół. Ciekawe, jak Ernest po nich jeździł na tym swoim fikuśnym fotelu. Ale w końcu był magiem, no i miał pod dachem całkiem silną towarzyszkę...

— Moja towarzyszka? Nie przedstawiła się?

Ernest podniósł wzrok znad twarożku i z zagadkowym uśmiechem popatrzył na elfkę, która z kolei od dłuższej chwili stała kompletnie nieruchomo i wyglądała przez okno na zamglone wody jeziora. Ostry zapach podziemi i chłodu był od niej wyczuwalny nawet z tej – całkiem sporej przecież – odległości.

— Saelir’th. Złota dziewczyna, nie poradziłbym sobie tutaj bez niej sam. To moja serdeczna przyjaciółka. Przyjaciele są najważniejsi, prawda? Liczę, że i ciebie będę mógł wkrótce zaliczyć do tego grona, kiedy już lepiej się poznamy. Twoje zdrowie! — Dziurawiec wzniósł szklankę i popatrzył elfowi prosto w oczy. Ani napastliwie, ani prowokująco, po prostu szczerze i z sympatią. — Twoje zdrowie, mój drogi... jak właściwie mam cię nazywać?
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Baszta nad stawem

15
Felivirnowi zrobił się lżej na sercu. Widać jednak gospodarz nie próbował go na powitanie otruć czy uśpić. Choć nie tłumaczyło to wielu znaków zapytania wkoło wszystkich tych absurdalności... świadczyło jednak chociaż o jako takich manierach. Pan Dziurawiec zdawał się być ogólnie niezwykle przyjazny... jaki cudem więc ten człowiek wytrzymywał n tym odludziu? Czyżby naprawdę jego jedyną winą były... ekscentryczne gusta? Myśląc o tym elf rzucił pobieżnie wzrokiem na obrazy urodziwych dam. Było to... nietypowe dla wystroju wieży maga. Ogółem cały wystrój był niezwykle... intymny i kwiecisto-roślinny. Ciekawe czy i elfka dołożyła w ów klimat parę własnych aspektów. Gdyby godzinę temu ktoś powiedział mu, że będzie rozważał gusta w kwestii wystroju przeżuwając chleb z twarożkiem i pijąc cydr... wyśmiałby go. Chyba, że najpierw by go zabił. Wróżbiarze bywają nieznośnie irytujący z tym "znaniem każdego twojego ruchu, jak długo ci o tym nie powie bo przyszłość płynie bla bla bla". W czasie swych dawnych podróży spotkał paru i to właśnie przez te ich "możliwości" raz prawie nie został zarąbany przez wodza jednego z plemion tych przeklętych barbarzyńców. Oczywiście miał zamiar zarżnąć te ich święte ciele z dwoma łbami... ale za pomocą magii, a nie jak się darł ten opętany starzec "Widziałem go jak przegryza jej gardło!". Tak... wróżbici są irytujący.

Umysł elfa wreszcie miał miejsce na czcze wspominki i w pełni z tego korzystał. Kwiaty na stole przywiodły mu na myśl jego dawne miłostki... jak i bolesną prawdę o wciąż trwającej klątwie Sulona... lub postępującymi u niego urojeniami. I na dowolnego boga, który się nim choć jeszcze trochę przejmował... nie wiedział co było gorsze. Może i to pierwsze... jednak to nadwyrężone zmysły elfa zdawały mu się szeptać, iż magiczne oświetlenie może byś w rzeczywistości czarem ostatecznej zagłady zdolnym zniszczyć całą wieżę i wyspę. Tym razem jednak postanowił ich nie posłuchać... i czas był najwyższy bo parę kroków dalej czekałaby go krwawa łaźnia. Uspokoiwszy oddech kontynuował posiłek.

chwytał kolejną kromkę
odkładał na talerz,
chwytał nóż,
nabierał twarożku,
niezdarnie rozsmarowywał go na kromce,
odkładał nóż,
chwytał kromkę,
podnosił do ust...

Czy była potrzeba mówienie, iż monotonia i dłużące się każda najmniejsza czynność wzmacniała powoli rosnącą depresję? Kalectwo wręcz krzyczało, a brakująca kończyna co chwila zdawała się wykonywać ruch w innym, lepszym świecie. Kikut co chwila podnosił się gdy elf odruchowo wykonywał czynności tak jak przez dziesiątki lat swojego żywota... a więc na raz. Teraz zaś zamknięty tymi okropnymi ograniczeniami zdawał się walczyć z posiłkiem i gdyby sam nie zadał pytania najpewniej nie rozmowa zaczęłaby się dopiero po jakimś kwadransie... albo i dwóch. Jednak zadał pytanie... jak i otrzymał drugie. Walcząc dalej z posiłkiem ukrył swoje skonfundowanie w owym lekkim wyrazie frustracji który gościł na jego twarzy przy próbie posmarowania kromki tak by nie spadła ze stołu.

Imię... czy miał imię? Odpowiedź zdawał się oczywista. Jednak była i złożona część tego zagadnienia. Miano istniało po to by łatwiej można było kogoś odnaleźć. Było też częścią ciebie. Co jednak jeśli jednak ktoś... albo większa liczba ktosi stwierdziła, że nie jest ono już twoje? Wszyscy myślą, że nie żyje. Czy to dobry moment na zaczęcie nowego życia? Ucieczkę od Felivrina na dłuższy okres... lub na zawsze? Czy też wręcz przeciwnie? Miast kryć się po prostu dalej być sobą? Zresztą... czy podanie imienia coś znaczy. Oczywiście u elfów było to rzadsze... ale imiona się się powtarzają. No i niedługo pocznie się po lesie kręcić banda niekoniecznie rozgarniętych studentów, którzy szukać będą Felivrina a nie Radnora, Aristiala czy Virona. Ernest był w tej wieży odcięty nieco od świata... więc nawet jeśli słyszał o jego pogrzebie mogło to być plotką... mrzonką... jednym z wielu faktów. Mógł też nie słyszeć o tym wcale. Zresztą... po co cokolwiek ukrywać. I tak oboje wiedzą osobie i tak za dużo niewygodnych faktów. No i jak jednoręki elf ze smokiem miałby się ukryć w tłumie? Głupota. Na dodatek ów tajemniczy kaleka chce go lepiej poznać... co jak co ale zmyślenie całego życiorysu mogłyby być ponad nędzne umiejętności teatralne uczonego. Gdy więc skończył się mocować ze smarowaniem kromki odłożył ostrożnie nóż i rzekł.

— Och... proszę o wybaczenie. Przez własną ciekawość zapomniałem się przedstawić. Zwę się Felivrin, twoje zdrowie drogi gospodarzu.

Wzniósł szklankę z cydrem do toastu i odparł na przyjacielski wzrok Ernesta możliwie łagodnym wejrzeniem jego zapadniętych i z dnia nadziej coraz bardziej przypominających wrota do Otchłani oczu. Zdawać się mogło, że nie mogą być już bardziej puste i pozbawione blasku po tym wszystkim co przeszedł. Jednak dalej na ich dnie jarzyła się pewna radosna... a może wręcz obłąkańcza ciekawość. Ta sama ciekawość przywołała na twarz Profesora dość wyrazisty uśmiech dorównujący pogodnością temu, który pokrywał twarz Ernesta. Jednak u elfa kryło się coś pod nim coś zgoła innego niż sympatia. Był ciekaw reakcji owego człowieka. Chorobliwie ciekaw co też ujrzy na jego twarzy. Obojętność pochodząca z błogiej niewiedzy? Niedowierzanie i śmiech? Czy może przestrach? Profesor czuł wręcz jak dłoń przechodzi mu mrowienie. Jeśli okazałoby się, że to imię nie jest mile widziane w tym domostwie... można będzie w prosty sposób założyć, iż człek ten podpisał tamten cholerny świstek. A wtedy... w dłoni elfa miast szklanki z cydrem pojawi się coś o wiele bardziej... niebezpiecznego dla zdrowia. Jeśli zaś obejdzie się bez tego Felivrin podejmie rozmowę po porządnym łyku cydru.

— Długo tu już mieszkacie?

Wieża zdawała się stara... może i starsza od Ernesta... a może po prostu nie służyło jej owo ni to bagno ni jezioro wkoło jej murów? Elf postanowił rozpocząć rozmowę od trywialnych zagadnień, które mogłyby pomóc mu nakreślić z kim ma do czynienia. Potrzebował też znalezienia odpowiedniego balansu w grzecznej rozmowie z gospodarzem... a poznawania szczegółów odnoście tej niezwykle pasjonującej istoty, z którą mieszkał. Nie potrafiąc się powstrzymać co chwila zerkał w stronę Saelir’th marszcząc brwi w zamyśleniu. Jak tu trafiła? Czemu nic nie mówiła z własnej woli... nawet gdy o nią zapytał nie zareagowała. Czyżby był już tak odtrącający, że żaden przedstawiciel płci pięknej poza jego dawnymi miłostkami nie raczy na jego spojrzeć? Nie... było jeszcze gorzej. Jakkolwiek Angila potrafiła okazywać mu uczucia nawet po jego... wypadku, tak teraz znał chyba tylko jedną osobę na tyle szalą i nieprzewidywalną, która mogłaby dalej uznać go za atrakcyjnego. Przez umysł profesora śmignął roześmiany cień lekko piegowatej twarzy skrytej pod kapturem. Czemu myślał o niej w takiej chwili? Może dlatego, że jego życie wywróciło się do góry nogami? Może dlatego, że w jego obecnej sytuacji tylko ona potrafiłaby się śmiać? A może dlatego, że tajemnicza Mroczna Elfka nosiła miano w jakiś sposób podobne do tego przeklętego i uroczego zarazem niewielkiego tajfunu? Nieszczęsny mężczyzna westchnął i pociągając kolejny łyk cydru wrócił do swojej niezbyt dyskretnej obserwacji Saelir’th.
Spoiler:
ODPOWIEDZ

Wróć do „Oros”