Spoiler:
Domek, niegdyś służący za stancję dla uczącej się na Uniwersytecie Sidany, jest małym, murowanym piętrowym budynkiem, niemal całkowicie obrośniętym przez bluszcz. Tynk był beżowego koloru, dopóki nie przykryły go korzenie ekspansywnej rośliny. Sidana powróciła do niego po swej podróży i urządziła się tak, żeby przez kolejny rok czy dwa nie miała potrzeby ruszać się z miejsca. Przed schodami prowadzącymi do wejścia wisi mały szyld z wykaligrafowanym napisem: „Sidana Irethi, zielarka”.
[Poprzednio...]
Gdy dochodzili na miejsce, zerwał się wicher i porwał zmarznięte kawałki śniegu. Szyld huśtał się zamaszyście, ale był na tyle mocno przytwierdzony, że nie było opcji, żeby się urwał i komuś zrobił krzywdę.
Doprowadziła ich do wejścia po schodach, znalazła w swoich sakwach klucz i przekręciła go w zamku. Otworzyła drzwi. Ze środka dobiegł do nich zapach ostatnio używanej przez elfkę mięty. Cały dom pachniał orzeźwiająco miętą.
Wpuściła obu panów do środka. Zdjęła swój płaszcz i zostawiła go na ławie w kuchni. Zaprosiła ich do środka, pokazując im salon po lewej. W pomieszczeniu znajdowały się 2 nieco już wystrzępione, ale solidne fotele z ciemnego drewna, stolik, półki na książki i kredens z trunkami. Centralną, a zarazem, najważniejszą częścią saloniku był oczywiście kominek, w którym radośnie huczał ogień. Można było naturalnie usiąść sobie przez kominkiem, zabierając uprzednio jedną z poduch na fotelach.
Weszła za nimi i odsłoniła, jak tylko mogła, okna (nie było w środku tak ciemno, jak zawsze, bo bluszcz zmarniał nieco podczas przedłużającej się zimie). Poszła do kuchni.
Czym by tu pozbyć się bólu... chwileczkę... maść z esencją z żywokostu powinna miejscowo znieczulić obolały nos, ale potem posłać klienta, żeby umył ręce, bo się jeszcze struje... a doustnie syrop arnikowy... tylko gdzie ja to wsadziłam.
Z kuchni zaczęły dochodzić odgłosy krzątaniny i przekładania niezliczonej masy flakoników i buteleczek.