Re: Rezydencja Baltmaca Albion

46
Ferris słuchał tego wywodu spod przymrużonych oczu, zastanawiając się, jakaż to będzie puenta. Kiedy awanturniczka doszła i do niej, kapitan uniósł wysoko brwi. Mimo wszystko - do końca nie przerwał.

- Dziękuję za szczerość - wyrzekł, gdy zamilkła. - Aczkolwiek nie widzę w tym nic śmiesznego. Przy waszym... Hm, trybie życia, raczej nikogo nie powinno to zdziwić. Nie kryliście się z waszym związkiem. Martwi mnie raczej coś innego.

Wstał, sięgnął po puchar i napełnił go winem po brzegi. Potem okrążył biurko, usiadł na jego krawędzi, a naczynie podał Licho.

- Pij, pij, lekkie, cierpkie, nie zemdli cię, dziecku też nie zaszkodzi. Mam żonę, wiem, co mówię. Martwi mnie, że traktujesz tę "łaskę", jak przekleństwo. Kura z jajem? Źrebić się? Nie jesteś bezrozumnym zwierzęciem. Nawet, jeżeli przewidywałaś u siebie niemożność do zapłodnienia... Cóż, stało się. Jesteś młoda, ale nie jesteś dzieckiem. Jeżeli potrafiłaś pójść z Keirem do łóżka, stań na wysokości zadania i przyjmij wszelkie tego konsekwencje. Wybacz proste słowa, ale jestem żołnierzem, nie potrafię inaczej. Walczyłaś z opętanymi wojakami, leśnymi bandytami, patrolowałaś okolice wokół Fortu. To była konsekwencja służby. A konsekwencją dzielenia łoża jest niekiedy potomstwo. Nigdy nie użalałaś się nad sobą, gdy coś poszło nie tak w czasie zwiadu. Nie użalaj się nad sobą, gdy tak obdarzył cię los. Krzywisz się, mówiąc, że Keir się ucieszył. Wolałabyś, żeby się załamał i przegnał cię precz? Co prawda nie liczyłbym na gratulacje od Albiona i łatwe zezwolenie na opuszczenie służby, ale podstawy już ma, więc i tu raczej winnaś się radować, aniżeli smucić.

Sobie również nalał wina, a do Licho powoli docierały jego słowa. W głowie miała mętlik, pomiędzy wyrzutami do samej siebie kotłowały się teraz słowa Ferrisa, Gharta oraz uśmiechnięta gęba Keira. Zrobiło jej się trochę słabo, dłonie jej zadrżały, ale opanowała je, zaciskając palce mocnej na pucharku. Wino, choć faktycznie cierpkie, smakowało jej całkiem nieźle.

- Obawiasz się, że nie będziesz wzorem matczynych uczuć? Niestety, obaw nie wyzbędziesz się nigdy. Kiedy sam dowiedziałem się, że będę ojcem, myślałem o zaokrętowaniu się na jakiś statek w Ujściu i ucieczce gdzieś na Archipelag. Święcie wierzyłem, że tak będzie lepiej dla tego nienarodzonego dzieciaka. Bo jak ktoś, kto miał ojca chlejusa i agresywnego szaleńca w jednym sam mógłby być dobrym ojcem? Ile czasu minie, nim stanę się taki sam? Ale moja mądra żona wzięła mnie za fraki i przemówiła do rozsądku. I wiesz co? Miała rację. Wybacz ten moralizatorski wykład, ale pozwoliłem sobie na niego chociażby z racji wieku i doświadczenia. Nie podejmuj pochopnych decyzji, ochłoń. Przyjmij to na zimno. Dokładnie jak podczas zwiadu. Jak w czasie walki - położył jej dłoń na ramieniu, zaciskając ją lekko. - Coby nie było, dasz sobie radę. Wiem to. Poznałem cię. Wiem, co kryje się w tym niepozornym ciele.

Była to dziwna chwila. Kapitan, owszem, był dla niej ludzki, ale tak samo traktował wszystkich swoich podkomendnych. Zawsze wyrażano się o nim dobrze, z szacunkiem. Oczywiście nikt nie liczył utyskiwań na nocne zmiany, czy inne, pomniejsze rozkazy. Żołnierze zawsze narzekali, inaczej nie byliby sobą. Ale teraz, w tym jednym krótkim momencie, Ferris stał się kimś więcej, niż jej byłym dowódcą. Stał się kimś bliższym, kimś na kształt członka rodziny...

Jak ojciec.

- Dobrze, teraz już cię nie trzymam, sam muszę napisać jeszcze kilka listów. Życzę wam powodzenia. Szczerze. Oby przyszło się spotkać w lepszych czasach. I większym gronie - uśmiechnął się pogodnie.

Re: Rezydencja Baltmaca Albion

47
Dziewka spuściła wzrok, wyłajana przez kapitana niczym krnąbrna córka, rumieniąc się przy tym jak dzięcielina w niwie, mimo zajadłej chęci, by zachować na twarzy obojętność. Zżymnęła się pod poczciwym, niemal pietystycznym dotykiem dłoni Ferrisa na jej ramieniu. Pojęła, jak bardzo wciąż się bała. Ani zwiady w sercu głuszy, ani żadna ze srogich zim, ani rzucanie się w cwale piersią rumaka na piki oraz sztychy mieczy nie mogły równać się z tą żelazną, pokrytą lodem pięścią, zaciskającą się na jej trzewiach. Ta bojaźń była jej obca, rachityczna i ciemięsko konsekwentna, niczym wąż owijający cielsko na sparaliżowanej ofierze.

Nie przytaknęła dyskursowi półelfa, ale też nie zaprzeczyła ani słowu. Nie wykrztusiła z siebie nawet piśnięcia. Poczuła jedynie ulotną chęć, by spytać o to jedyne dziecko, które miał zostawić za sobą na lądzie, wypływając gdzieś w nieznane, ale chybko dziabnęła się w język. Nie lza było wypytywać o tych, których nie było obecnych i o których dotąd nie wspominano.

Skinęła Ferrisowi głową po raz ostatni. — Rozkaz. Dziękuję wam, kapitanie, tak prawdziwie. Dobrzy z was ludzie, wiedziałam to...

Zagarnęła z blatu biurka trzy pękate mieszki, odwróciła się i szczypiąc się z samą sobą, zawahała w mgnieniu oka. Z zawahania zawirowała na pięcie ku dowódcy. Objęła go raptownym ruchem — krótko, ale mocno, niemal rozpaczliwie — wciskając głowę w utwardzoną przeszywnicą pierś półelfa i czując, jak sztywnieje na chwilę z zaskoczenia. Rozpoznała znów tę rzewną, dziecięcą tęsknicę, jaką poczuła po raz pierwszy, kiedy do niej mówił, dotknąwszy jej barku. Już wiedziała, już rozumiała — tak dużo jej się przydarzyło w życiu nieszczęścia i tak dużo jej brakowało. Przypomniała sobie wielkie, twarde ramiona człowieka wołanego Niedźwiedziem, które pachniały starym futrem z jego kołnierza i w których mogła skryć się jak pisklę. Bardzo zatęskniła.

Uciekła mu, zanim którekolwiek z nich mogło choć słowem dopełnić niezręczności chwili. Na korytarz wybiegła niemal truchtem, nabrała oddechu, którego zaczęło jej brakować w komacie i zwolniła. Ku tymczasowym kwaterom oficerów pokierowała się sztywnym krokiem, ze spojrzeniem wbitym w wygładzone podeszwami kamienne kafle na podłogach. Ignorowała mijanych członków załogi. Zdrajczyni, dziwka zwiadowcy — skończyły się żołnierskie sympatie, ledwie wyfrunęła plotka o jej wolno pójściu w przededniach wojennej zawieruchy.

Dyskretnie i z wielką ostrożnością ukryła zarobione pieniądze w ciasnej izdebce Keira, we wnętrzu wypchanej pierzem oraz słomą poduszki. Obmyła bladą twarz nad miednicą wody. Garth nie omylił się, nie czuła już mdłości, jedynie miękkość w nogach oraz pustkę w głowie. Naszła ją chęć, by zwinąć się w kłębek na sienniku oficera, ruszyła się tedy pośpiesznie do roboty, zanim pragnienie kulenia się bez nadziei niczym dziecko wzięło nad nią górę. Ogień i stal, takiej jej lza było być. Nie szlochająca w piernaty smarkula. Wybrała część monet ze swojego własnego, zaoszczędzonego jeszcze na jesieni mieszka i domknęła izdebkę.

Kiedy opuściła zaciemnione koszary, wyziew i klangor miasta krzynę ją ożywiły, uwalniając od pochmurnych myśli. Zboczyła w znajomy suk, zagłębiła się między kramy, stragany i stoiska. Nasłuchiwała dźwięku piszczałek przygodnej trupy grajków oraz rozgwaru pospólstwa, strzygąc uchem na pojedyncze słowa. Na żelaznych kołach turkotała traktem wojna, śniegi leżały jak w gwizd pół roku, a gawiedź w Oros dzień w dzień martwiła się ino groszem więcej za jaja lub wycieloną krową, której przestało z wymion strzykać. Postrzygła uważniej przy bazarach z żywnością, dopóki nie było jej dość szeptanek oraz strzępów nowin o tym, kto co wieczór odławiał dzikie psy za miejskie srebro, zaś rano dorabiał do hyclowania wykładaniem na chuście świeżych mięsnych pasztecików, o kim nie wiadomo było, skąd mleko znosił dzbanami, kiedy ni bydła, ni kozy, ni nawet kobyłki w jego obejściu nie uwidziano, a kto za plasterek szynki liczył sobie niczym od soczystego haka antrykotu.

Wybrała nieokazały straganik, rozstawiony w cieniu kolorowej wenty sukienników, oraz żylastego starca o wysuszonych, dropiatych dłoniach, w których obracał tasakiem mięsiwo na desce niczym ona brzeszczot w tańcu. Stragan pachniał kichlarzem, pasami solonej wołowiny i kozim serem. Licho grzecznie zagadała o interesy.

Potrzebowali z Keirem wiktu, rozpaczliwie. Wędzonych ryb oraz kiełbas, suszonego mięsa, wina, miodu, serów, kaszy... Czegokolwiek, co mogło zleżeć w dotroczonych koniom workach oraz manierkach tygodniami i nie spsuć się, wyżywić ich oboje na zaśnieżonych gościńcach. Drób, czerwone mięsiwa, chleb, wędliny, pasztety czy kapusta mogły umilić im pierwsze dni w tułaczce, ale nie przetrwać dość długo, by wyściubili wszystko co do okruszka, nawet na zimnie. Tydzień — na tyle najdłużej lza było nabrać świeżego jadła, nie więcej. Mogli uzupełniać je w drodze, po gospodach, wsiach oraz serdecznym wędrowcom chałupach. Licho nie wyznawała się na geografii ni szczegółowych rachunkach, lecz umówiła z dziadkiem suchy prowiant na co najmniej dwa tygodnie, wspominając powikłane szlaki na mapie w komnacie kapitana.

Zajdę pierwszym rankiem albo przyślę kogoś po worki. Nie żałujcie słusznego jadła, a ja zapłacę uczciwie przy odbiorze, obiecuję — zapewniła wędliniarza. — Liczę ino, że i wy uczciwie mnie podliczycie, nie ruszam w ten ziąb ku czczej rozrywce. Bywajcie w zdrowiu.

Nie mogła spocząć wcześnie. Zaszła do skupcy rolnego, otoczonego balotami, snopami nakrytymi od śniegu oraz workami zboża. Tak jak u masarza, dogadała odbiór na dzień wprzódy i z coraz cięższym sercem zamówiła sto pięćdziesiąt i pięć funtów gotowej paszy dla koni. Miało starczyć Ogryzkowi oraz skaremu oficera na bez mała tydzień hartownej jazdy. Luzakowi także. Dąsała się, lecz wiedziała, że na tyle obroku pewnikiem będzie konieczne zajście przed wyjazdem po obórkach oraz gospodarstwach w poszukiwaniu niedrogiego konia jucznego — przy odrobinie szczęścia kuca o mocnych nogach lub dorastającego do pługa, młodego garbonosa.

Pomiędzy kramami bławatników spędziła najwięcej czasu, iście na babską modłę, przebierając w przyodzieniach. Opuściła targowisko nie do końca zadowolona, nie do końca zawiedziona, ale znacznie szczuplejsza o wybrane z sakiewki monety. Szyta wilkiem oraz burym lisem pelisa z kapturem ciążyła jej w ramionach i nawet złożona grzała niezgorzej. Liczyła, że gruby, zimowy szal oraz rękawice z podszytej ciepło skóry okażą się równie użyteczne, zaś z wełnianych onuc idealnie dopasowanych jej do stopy i buta prawdziwie się cieszyła. Ciemne, jelenie nogawice z czasów przyjazdu do Fortu wciąż dobrze się nosiły i nie zawiodły awanturniczki podczas śniegowych zwiadów. Podczas istnego zamrozu mogła narzucić na siodło derkę, przykryć nią uda.

W koszarach skonstatowała z rozczarowaniem, a odrobinę z ulgą, że w kwaterze wciąż nie było śladu po Keirze. Obawiała się usłyszeć o decyzji rajcy równie mocno, co jeszcze przed druzgocącym odkryciem, teraz pewno i mocniej. Nie zamierzała pozwolić sobie na rozpaczanie w bezczynności, porzuciła tedy nabytki na sienniku, a kwity od handlarzy na zydelku. Wybrała się do stajen, żeby przygotować konie oraz rynsztunek do czekającej ich drogi.

Żołnierskie rumaki rozpoznawały ją z daleka, podnosiły łby w stanowiskach, napinały postronki i chrapały cichutko na powitanie, licząc, jak zawsze, na marchew lub kawałek soczystego jabłka kryjące się po kieszeniach kurtki. Słodkawy zapach ściółki był kojący. Ogryzek zarżał tęskliwie, po czym natychmiast zeszczurzył się na swojego sąsiada, kopiąc po ścianach. Licho zaczęła od rzędu. Oczyściła starannie oba siodła, swoje oraz Keira, sprawdziła stan wszystkich pasków oraz sprzączek, do których musieli przytroczyć juki i sakwy, wytrzepała za odrzwiami filcowe czapraki, a sznurkowe popręgi powlekła futerkami z owczej wełny. Derki spięła rzemieniami, żeby rankiem mogli szybko przysznurować je do łęków. Nasmarowała wysłużone, miękkie puśliska, napierśniki z mocnej skóry, uzdnice oraz podogonia i dokładnie wymyła kiełzna w jednym z poideł. Klar był pierwszego sortu, nigdzie takiego nie trzymała.

Wpadające luftami światło zmiękło i ociepliło się, osłabło. Zmierzchało.

Dziewka trzymała się jeszcze dzielnie, kiedy oporządzała skarego Keira. Wyszczotkowała dzianeta, wyczesała, rozczyściła, a przez szmatkę osłuchała brzucha oraz piersi, czy nie chodziły szmery ani rzężenie. Każdą jedną kończynę zbadała cal po calu, od barków i kolan po palce kopyt. Kiedy kończyła przy Ogryzku, coś ją ścisnęło w sercu, a łzy podeszły jej aż do gardła. Przytuliła się do masywnej, atletycznej szyi ogiera, porośniętej miękką sierścią, a twarz schowała we wiechciu grzywy. Buchał jej w plecy kłębami pary.

Co ja mam robić, koniku?... — Zadygotała. — Co ja mam robić...

Koń nic nie odrzekł, rzecz jasna. Buchnął parą, zastrzygł uchem i zmrużył wielkie, mokre oczy. Pozwolił się wypłakać, tak jak wypłakiwała mu się w szyję, ujechawszy ze zlanej krwią i ogniem wsi, tak jak tuliła się w mróz oraz chorobę i nieszczęście albo przysypiała w stępie tuż przed jutrzenką.

Licho westchnęła i ucałowała przyjaciela w chrapy. Wymknęła się ze stajni, dalej nie wiedząc nic a nic, co tak naprawdę począć.

Re: Rezydencja Baltmaca Albion

48
W progu zderzyła się z czymś wysokim i twardym, odbijając się od tego. Zaklęła w myślach, bowiem ostatnimi czasy zdarzało się to nazbyt często. Jej wzrok padł najpierw na wełniany kubrak, a potem na twarz porośniętą lekką szczeciną.

- Jak zwykle w stajni? - zapytał Keir. Złapał ją za rękę i pociągnął ku korytarzom. - Chodź szybko, mamy mało czasu.

Gnał niemiłosiernie, ale milczał jak zaklęty. Po wyrazie twarzy poznała, że jest skupiony i zdeterminowany, jak przed każdym patrolem, polowaniem, walką. Zdążyła nauczyć się odróżniać mimikę jego twarzy. Strach uderzył ją po raz kolejny, ale zacisnęła tylko żeby. Korytarze były dziwnie opustoszałe, gdzieś z oddali dało się słyszeć muzykę. Uczta, przypomniała sobie.

Udali się do jego komnaty. Ta również świeciła pustkami, większość zwykle porozwalanych dookoła rzeczy, zarówno jego jak i jej, leżała wrzucona do juków. Na stole stał dzban z winem i resztki pieczeni. Keir w końcu przemówił.

- Dostałem zgodę - rzekł, łapiąc ją za obie dłonie. - Możemy jechać, ale musimy zrobić to w tej chwili. Albion nie był zachwycony, a wtrącenie się żony i córki potraktował jak policzek. Myślałem już, że to koniec i prędzej wyśle mnie do lochu, ale w zasadzie sam wpadł w swoje sidła. Prosiłem o rozmowę na osobności, a on uparł się, żeby został z nami ten młody rycerz. Nie pamiętam jego imienia, ale najpierw po prostu stał z boku i popijał wino, a potem, gdy Baltmac zamierzał wyrzucić mnie precz, wtrącił się. Gadał coś o dzieciach wychowanych bez ojców, o rozsądku i temu podobnych sprawach. Rajca mało nie pękł, czerwony był na twarzy okrutnie, ale nie dyskutował. Z herbowym, który przychodzi w sukurs jemu i miastu nie chciał wchodzić w konflikt. Machnął ręką i kazał więcej nie wracać. Uczta trwa w najlepsze, więc zbierajmy się. Spędzimy tę noc gdzieś na mieście, rankiem skierujemy się na północ. A teraz zbierajmy się, czas ucieka - pocałował ją w policzek i wziął się za bagaże.

Wymykali się niczym szczury, cichcem, ale bez skradania się. Licho, choć zalała ją fala ulgi, niewiele mogła powiedzieć. Nie bardzo wiedziała, co mówić. Udało się, był wolny, mógł z nią odjechać. Przez góry, doliny, wszystko zasypane śniegami, wygłodniałymi bestiami i masą innych niebezpieczeństw. Jest co świętować.

W stajniach szybko osiodłali swoje wierzchowce i ruszyli do miasta. Keir, korzystając ze swoich znajomości, znalazł im jakieś ciasne, ale niedrogie lokum. Pomieszczenie nie miało mebli, poza starym, skrzypiącym łóżkiem, ale wystarczyło im. Były już oficer przyniósł skromną kolację, którą spożyli w milczeniu. Działo się wokół nich tak dużo w tak krótkim czasie, że wciąż niezbyt mogli uwierzyć, iż wszystko to wydarzyło się naprawdę. Potem legli obok siebie, kochając się szybko i bez czułości, jakby musieli odreagować. Nie było w tym dbałości i słodkich słów o uczuciach. Ale samego uczucia było dużo. Po wszystkim zasnęli szybko, nadal nie mówiąc zbyt wiele.

Rankiem wstali wcześnie, zaraz po wschodzie słońca. Awanturniczka czuła jakąś dziwną ulgę. Strach zniknął, pozostała w niej swego rodzaju nadzieja, radość, dreszcz oczekiwania. Po posiłku udali się na targ, który dziewka odwiedziła dzień wcześniej. Zamówione przez nią produkty zapakowano starannie i pochowano do worów, nie licząc kilku gąsiorków wina i miodu pitnego, które opatrzono wiklinowymi pokrowcami. Było tego trochę, a i sama cena żywności podskoczyła w górę, odkąd jasnym się stało, że ofensywa Goblinów może spaść na miasto, dlatego mieszek Licho stał się szczuplejszy o całe trzy setki, wliczając w to zakupione ubrania. Ciężko było się z tym rozstać, ale wiedziała, że ma mus.

Objuczeni i opatuleni ruszyli ku północnej bramie. Nikt ze starych znajomych nie wyszedł ich pożegnać, ale była bandytka nie była nawet pewna, czy wiedzą o wyjeździe. Zrozumiałaby, gdyby Keir nikogo o tym nie informował.

Ulice wciąż były mało ruchliwe, ale pierwsze wozy i podróżni wjeżdżali już do miasta. Nie zwracano większej uwagi na parę jeźdźców, zmierzających w przeciwnym kierunku. Przed nimi zaś rozpościerał się skąpany w bieli, wietrzny i mroźny krajobraz, który miał im towarzyszyć przez najbliższe tygodnie.
*** Tak oto kończy się pełen przygód i rozterek, trwający około rok wątek panny, zwanej Licho. Słowem podsumowania Licho otrzymuje:

ATRYBUTY:
Zręczność +1
Wytrzymałość +1
Inteligencja +1
Charyzma +1

UMIEJĘTNOŚCI:
Etykieta +1
Czujność +2
Koncentracja +2
Długie ostrza +1
Autorytet +2
Przebiegłość +2
Bójka +1
Oswajanie zwierząt +1
Jeździectwo +1
Skradanie się +2
Tropienie +1
Finanse i matematyka +1
Atletyka +1
Handel +1


Dodatkowo, za służbę w Wodnym Forcie, Licho otrzymała żołd w wysokości 1500 srebrnych monet, jednak po gruntownych zakupach zostało jej ich 1200. Pannę Licho zapraszam do edycji kartoteki i widzimy się w następnym sezonie serialu.


(Całość uzgodniona z Administracją)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Oros”