[Górne Miasto] Izba Trzynastego

1
Obrazek
♪♫♪ Izba Trzynastego to z lekka pretensjonalna nazwa, którą hrabia Montweisser, lokalny arystokrata z królewskim powinowactwem, przeforsował dla swojej młodszej posiadłości w mieście. Dom, a właściwie absurdalnych rozmiarów rezydencja aspirująca rozmachem do miana pałacu, ulokowana jest w Górnym Mieście, w elitarnej okolicy skupiającej crěme de la crěme wyższych sfer Saran-Dun, gdzie wieżyczki domostw ścigają się w strzelistości z fantazyjnymi kolumnadami, a widok z brukowanych uliczek roztacza się na — każde kolejne co większe — prywatne skwery oraz ogrody, zamknięte za żeliwnymi parkanami. Atmosfera niewyszukanego snobizmu oraz zblazowania aż wlewa się w kraty ściekowe, ale ma to swój czar.

Jest powszechnie wiadomym, że rezydencja hrabiego Montweissera nie służy mu za dom — ten ponoć stoi na ścisłym terytorium rodziny królewskiej — lecz za lokal wybudowany specjalnie do organizacji jego słynnych ekstrawaganckich balów i maskarad. Nie ma w stolicy szanującego się kabotyna, który nie słyszałby o przyjęciach u Montweissera. Tajemnicą poliszynela stanowi plotka — podobno gorliwie rozpuszczana przez samego hrabiego — jakoby przyjęcia te gromadziły przede wszystkim podobnych mu fascynatów okultyzmu, członków tajnych stowarzyszeń dla znudzonych arystokratów, szemranych czarodziei, samozwańczych demonologów oraz czcicieli sił nieczystych, szarlatanów i wszelakiej konfraterii hołdującej szeroko pojętej wiedzy tajemnej. Od przeciętnych magów, członków Uniwersytetu lub zwykłych czubów gości w Izbie Trzynastego odróżnia jedynie to, że są oni są obrzydliwie bogaci. To drugi, poza byciem przynajmniej rozpoznawalnym członkiem stołecznych salonów, warunek, jaki trzeba spełniać, aby znaleźć się na przyjęciu u Montweissera. Stali ich bywalcy rzadko upuszczają słowa, co do ekscesów wyprawiających się za zamkniętymi wrotami posiadłości. Wzywanie demonów i potężnych sił magicznych. Ofiary z ludzi oraz zwierząt, upuszczanie krwi niewiniątek. Wyuzdane orgie przy akompaniamencie muzyki dzikich bębnów i użyciu czarnoskórych niewolników oraz egzotycznych bestii. Wznoszenie modłów do bogów starszych niż fałszywy panteon Hyurina. Takie pogłoski nieustannie wabią parweniuszy zafascynowanych miejską dekadencją, dzięki czemu Izba Trzynastego cieszy się niegasnącym zainteresowaniem. Tak naprawdę, ci zaprawieni członkowie elit doskonale wiedzą, że miejsce to oraz jego cotygodniowe wydarzenia to nic innego, jak kolejna wyświechtana libacja dla ważnych, bogatych i czujących się ponad szary lud. Intrygi, przepych, seks, brudne intencje, nieograniczone ilości absyntu oraz drogich używek, wysublimowane potrawy, aura blichtru, dekadencji, plamy krwi na kafelkach łaźni — z jakiejś przyczyny w Izbie Trzynastego zdają się smakować najlepiej. Magia reputacji.

Re: [Górne Miasto] Izba Trzynastego

2
Ponury, czarny jak dno piekielne deszczowy wieczór tworzył wokół posiadłości Montweissera aurę rodem z tanich, mrocznych powieści dla znudzonych arystokratek i żon markizów. Mort zajechał pod żeliwną bramę z kratami rzeźbionymi na wzór pentagramu, a podkowy Łazika głucho dzwoniące o bruk byłyby jedynym dźwiękiem w najbliższej okolicy — ludzi pokroju lorda stać było na luksus izolacji nawet w samym środku największego miasta w królestwie — gdyby nie odległy tętent muzyki oraz gwaru, dobywający się z domostwa razem ze snopami światła. Te biły, zdawałoby się, że ze wszystkich okien na raz, których w ciemnej, zdobnej od rzeźb, fryzów i reliefów fasadzie wstawiono absurdalną ilość, niejako odpowiednią do przypominającej labirynt ilości pomieszczeń Izby Trzynastego. Chłopiec odźwierny, cały przemoknięty, otworzył wrota rezydencji przed gościem, rozpoznając go natychmiast i witając uniżoną formułką.

Odseparowana od reszty miejskich zabudowań przez olbrzymi, ciemny ogród, usadowiona na wzniesieniu posiadłość z oddali doprawdy przypominała nawiedzony dwór, nawet kiedy pulsowało od niej echo toczącej się zabawy. I sam Mort pasował do atmosfery w powietrzu, odziany w czarny płaszcz ociekający kropelkami deszczu. Gdyby nie pstrokata maść jego wierzchowca, podjeżdżałby pod dom gospodarza niczym ponury żniwiarz.

Stajenny odebrał od niego wodze taranta, a w środku kolejny pachołek zaopiekował się płaszczem gościa i uprzejmie powitał go na salonach.

Łapczywe zmysły Morta uderzył cały bukiet dobrze znanych mu doznań. Dym w holu gryzł, drażnił, pachniał popium i różą urkońską oraz mieszanką rzadkich stymulantów z perfumami, afrodyzjakami i kadzidłami rozpylanymi w powietrzy, od woni których Mort czuł, jak ślina zbiera mu się w ustach i rozszerzają się źrenice. Plotka, jakoby Montweisser sprowadził sobie jakiegoś wyjątkowo dystyngowanego gościa chyba dotarła do pokaźniej liczby uszu, bowiem nawet jako regularny bywalec, młody człowiek nigdy nie widział w Izbie aż tak ogromniej liczby gości na raz. Pijane kobiety pokładały się na pufach oraz kozetkach, wijąc się albo piszcząc teatralnie pod pełzającymi po nich dłońmi równie pijanych mężczyzn, całych czerwonych, spoconych, z rozchełstanymi koszulami oraz plastronami poplamionymi trunkiem lub jedzeniem. Od ścian odbijała się pociągła, zmysłowa muzyka budząca w ludziach najniższe instynkty. U progu sali balowej posługiwacz dźwigający tacę z napojami wypatrzył Morta i jego puste ręce, pośpiesznie racząc gościa kieliszkiem absyntu oraz drugim, znacznie bardziej przepastnym kielichem pełnym czerwonego wina.

Kiedy opadło zachłyśnięcie się zmianą scenerii, Mort miał chwilę, by omieść pomieszczenie wzrokiem. Bez trudu zlokalizował pośród dziesiątek rozkołysanych w tańcu figur sylwetkę gospodarza, od którego otrzymał zwyczajowe zaproszenie, łysiejącego człowieka; od jego pokaźnego wąsa pokaźniejszy był jedynie wydatny brzuch. Stał on w towarzystwie postaci, dla odmiany, zupełnie Mortowi nieznanych. Wysokiego mężczyzny i kobiety, ta ostatnia przykuwała wzrok niczym pojedyncza dzika róża wyrastająca na klombie spomiędzy malw, bratków i stokrotek. Burza rudych fal spływała jej po odsłoniętych ramionach, kontrastując szkarłatnym, krwistym odcieniem z alabastrową skórą oraz podsycając czerwień jej subtelnie prześwitującej kreacji. Mort uważał się za estetę i znał się na pięknie. Tajemnicza towarzyszka Montweissera niewątpliwe była nadzwyczajnie piękna.

W cieszeniu oka widokiem przeszkodziła mu para narąbanych niczym dwa szpaki gości, oboje ustrojeni w nic więcej, jak bieliznę oraz skórzane maski na głowach. Potykali się o własne nogi i żeby uniknąć wylądowania na posadzce razem z nimi oraz pełnym kielichem wina, Mort musiał cofnąć się o kilka strategicznych kroków. Spostrzegł wtedy kolejną nadzwyczajną postać na sali. Siedziała na koźle pod ścianą, z absurdalnie wielkim portretem lorda wiszącym nad głową. Majtając leniwie nogami, głaskała po miękkim futerku białego królika, który zdawał się przysypiać na dziecięcych kolanach.

Chłopiec był odziany prosto i schludnie, z przystrzyżonymi czarnymi włosami, nie przypominał niczym młodziutkich pracowników rezydencji Montweissera, nawet gdyby ci mieli prawo pałętać się po przyjęciach. W jego ciemnych, głęboko niebieskich oczach Mort dostrzegał czujność i inteligencję rzadko spotykaną u dorosłych bywalców Izby Trzynastego, także tych nienaćpanych, co dopiero pacholęcia w wieku co najwyżej lat siedmiu. Ponadto, patrzył na Morta wprost i bez właściwego dzieciom skrępowania. Nikt inny nie zdawał się frasować obecnością gościa tak niewłaściwego w tym miejscu pełnym cielesnej ekstazy i potępienia niewinności. Właściwie, to nikt nie zdawał się go zauważać.

Jesteś taki, jak Ona — stwierdził chłopiec tonem uprzejmego, spokojnego zaciekawienia, gdy tylko Mort poświęcił mu swoją uwagę. To również nie był ton, jakim mówiło dziecko. — Masz skórę człowieka i masz skórę kota. Ale nie umiesz latać, a ona tak.

Re: [Górne Miasto] Izba Trzynastego

3
Mort zasalutował kielichem w stronę damy, mając nadzieję na złowienie jej spojrzenia. Była nie tylko ładna i tajemnicza (a niewiast takich wcale nie było tak mało, jakby się wydawać mogło), ale i także w pewien sposób... Niepokojąca? Coś, jakaś niepojęta i nienazwana siła, jakiś nieokreślony instynkt kazał mu na nią uważać. Czy mogło być coś bardziej pociągającego?
Uśmiechnął się do swoich myśli, a następnie całą uwagę poświęcił chłopcu.

Latać nigdy nie próbowałem – powiedział, uśmiechając się lekko. – Któż wie? Może i to potrafię, tylko strach przez rozbiciem krępuje mi ruchy? Sądzę, że nie przekonam się o tym inaczej, niźli skacząc z wieży. A tego próbować nie zamierzam.

Wypił zawartość małego kieliszka i odstawił go na tacę przechodzącego obok służącego, grzecznie odmawiając przyjęcie kolejnego, wymownie wskazując na trzymany w drugiej ręce kielich.

A ty co potrafisz? – Spytał, celując wypielęgnowanym palcem w trzymanego przez chłopca zwierzaka. – Królik? Dam Ci dobrą radę i mówię to poważnie. Nie biegnij za nim do króliczej nory. Są niezwykle zdradliwe. Po drugiej stronie nic nie jest takie, jakim by się mogło wydawać.

Kolejny łyk wina zniknął w jego ustach. Wieczór zapowiadał się intrygująco.

Ona. – Powiedział, wskazując na damę w czerwieni. – Jest niebezpieczna. Ale i piękna. Jak jeden z tych zabójczych kwiatów rosnących w odległych krainach. Wabi kształtem, zapachem i barwą, by pogrążyć próżnego motyla w lepkiej truciźnie. Czy kwiat jest tego świadom? Czy jego natura czyni go złym? Czy ciekawski motyl pojmuje cenę, którą przyjdzie mu zapłacić za poznanie prawdy? Wpada w pułapkę przypadkiem, wiedziony grzeszną ciekawością i błogosławioną niewiedzą, czy też z rozmysłem, gotowy na ofiarę w imię poznania? Nie jest winą ani celowym działaniem kwiatu, aby wabić i zabijać. Nie jest winą motyla nie wiedzieć i ginąć poznając. Drogi chłopcze, nie różnię się wiele od motyla. Wiedziony ciekawością pewnego razu przekroczę granicę, zza której nie dane mi będzie już powrócić. Czy zrobię coś złego przekraczając ją? Nie dowiem się, dopóki tego nie zrobię. A zrobię to, gdyż niczego innego nie potrafię. A życie? Cóż jest one warte, jeśli trwać będziemy pogrążeni w niewiedzy.

Mort przerwał i pogrążył się we własnych myślach. Po chwili ocknął się, jakby wyrwany z głębokiej zadumy i uśmiechnął się smutno.

Wiem, że wiesz o czym mówię, drogi chłopcze. Wszyscy płacimy cenę za poznanie. Nawet wtedy, gdy nie jesteśmy tego świadomi. Jednak prawdziwy pożytek z wiedzy mieć będą tylko ci, co znają jej prawdziwą wartość i gotowi są za nią zapłacić. Bo na cóż się ona przyda temu, kto niepomny jej potęgi zapłaci utratą zmysłów? Nawet śmierć byłaby od tego lepsza, jeśli tylko dane byłoby poznać jej prawdziwą istotę.

Zatrzymał przechodzącego nieopodal służącego i skinieniem nakazał napełnić swój prawie pusty kielich.

Przekaż moje uszanowanie damie w czerwieni. – Powiedział cicho lokajowi, wręczając mu kwiat czerwonej róży, świeżo oderwany od łodyżki stojącej w wazonie.

Widzisz, chłopcze – powiedział, przyglądając się perlącym na palcach kroplach krwi – ceną za zerwanie róży jest krew na moich rękach. A cóż mi dane było poznać? Tylko to... Lub aż to, że to co piękne także może zranić, jeśli nie będzie się wystarczająco ostrożnym. A jeśli połasimy się na wiedzę jeszcze potężniejszą, to, uwierz mi, stracić możemy coś o wiele bardziej cennego, niż kilka kropel krwi...
♪♫♪
Obrazek

Mistrz & Czeladnik Fanpage

Re: [Górne Miasto] Izba Trzynastego

4
Podrostek wysłuchał monologu Morta bynajmniej nie z wyrazem dezorientacji lub właściwemu dziecku braku zrozumienia dla takiej ilości wysublimowanych przenośni, metafor oraz epitetów; zasadniczo, to w jego dużych, połyskliwych oczach dało się dostrzec nutę uprzejmego politowania, jakby to dorosły zupełnie się minął ze znaczeniem jego słów. Nie powiedział jednak już nic więcej, zapewne pierwszy dostrzegłszy, że gospodarz z dwójką swoich gości zmierzali właśnie w ich stronę. Poniekąd, to zniknął gdzieś w chwilę nieuwagi ze strony Morta, jakby rozpływając się w powietrzu, on i biały królik. Tymczasem, zapach potu z daleka bijący od hrabiego Montweissera chyba zdążył osiągnąć stężenie wypitego przez niego wina. Zaś jego wylewająca się za plastron wąsata twarz jego barwę.

Nim ten gromko powitał nowoprzybyłego balowicza, krótkie spojrzenie zdążyła wymienić z Mortem tajemnicza piękność, unosząc swój kielich w skromnym, niemym geście podziękowania i uśmiechając się półgębkiem. Kolejny obcy mu dżentelmen u boku kobiety zaszczycił gościa ledwie chłodnym, spokojnym spojrzeniem, a sam Montweisser dreptał w miejscu, wyraźnie podchmielony. — Mort! Ha! Pierwsza szumowina stołecznych salonów! — Potrząsnął z entuzjazmem ramieniem gościa. — Z całym poszanowaniem waszych mości, wreszcie zacznie się tu coś wyrabiać! Panno Abigail, Reingrimie — mój szanowny przyjaciel i przedni bywalec tutejszych zabaw, Mort. Przyjacielu — panna Abigail, cudowna dama mego serca, oraz mój znamienity gość tego wieczoru: szanowany uczony, incognito czarodziej, Reingrim z Vargotthen.

Czarnowłosy mężczyzna o zimnych oczach i przetkanej siwizną brodzie poszerzył repertuar swych stoickich spojrzeń o oszczędne skinięcie głową — choć Mort przysiągłby, że jego wzrok zbłądził na ułamek sekundy ku samemu hrabiemu, z nijak stoicką, nieskrępowaną nienawiścią — zaś dama zwana Abigail dygnęła, pełna gracji. Jak się po chwili okazało, głos miała równie przyjemny uchu, co aparycję oczom, do tego zmysłowy. — Przyjemność, panie Mort. Wyrazy uznania przyjmuję i odwzajemniam, i z chęcią osobiście usłyszę jedną z waszych nadzwyczajnych historii, którymi raczył mnie hrabia. Sam przyznał, iż brak mu pańskiej perswazji oraz uroku.

Montweisser zakrztusił się dychawicznym śmiechem, przez chwilę siniejąc na twarzy do barwy dojrzałej śliwki i ocierając łzy z oczu; Abigail uśmiechnęła się, choć mniej naturalnie, a na obliczu akompaniującego im czarodzieja nie drgnął ani jeden mięsień. Jakby nie zjawiskowa i fascynująca, coś więcej niż tajemnicę swego czaru zdawała się usiłować skryć czerwonowłosa dama. Coś, co tworzyło w powietrzu dokoła grupki ludzi tak gęstą atmosferę napięcia, że chyba tylko pijak, taki jak Monweisser mógł jej nie wyczuć.

Gdy wybuch wesołości hrabiego osłabł, panna Abigail odchrząknęła uprzejmie. — Za waszym przyzwoleniem, hrabio. Jeśli panowie zgodzicie się wzajemnie zabawić rozmową na niedługo, to wydaje się być dobra chwila, byśmy udali się z panem Reingrimem na stronę i omówili szczegóły naszych wspólnych interesów...

Ależ bezsprzecznie! — wąsacz ryknął jak tur, posyłając towarzyszce beznadziejnie oczywiste, porozumiewawcze mrugnięcie. — Nie gwarzcie ino długo, sala blednie bez waszego blasku, panienko! A wy, Mort, cóż tak stoicie? Paziu, lejcie mu wina! Do licha, lejcie i mi! Cóż to, stypa? Bawmy się! Wy opowiadajcie zasię, cóż u was i wielkim świecie? Co to, urazę żem wam jaką poczynił, iże tak dawno was w mych skromnych progach nie miałem zaszczytu gościć? Pękłoby moje stare serce!

Re: [Górne Miasto] Izba Trzynastego

5
Zniknięcie chłopca Mort skwitował nikłym tylko wzruszeniem ramion. Ot, ludzie czasem znikają. Królicze nory bywają bardzo zdradliwe. Nie miał czasu dłużej się nad tym zastanawiać, gdyż w jego stronę zmierzał, mocno podchmielony już, Montweisser z towarzyszami.

– Montweisser, przyjacielu, cieszę się, że wreszcie cię widzę! – Zawołał nieco teatralnie, znając zamiłowanie gospodarza do dramaturgii. Sam nie przepadał za tak wylewnym okazywaniem uczuć, jednak szczerze lubił hrabiego i nie chciał sprawiać mu zawodu.

– Witaj, pani – zwrócił się do kobiety, gdy tylko uwolnił dłoń z mocarnego, wzmocnionego wypitym alkoholem, uścisku Montweissera.

– Mort... Do pani usług. – Przedstawił się, kłaniając się lekko. Następnie wyprostował się i błysnął zębami w przyjacielskim uśmiechu.

– Jeśli tylko nasz drogi hrabia choć na chwilę spuści panią z oka, to natychmiast wykorzystam... okazję i porwę panią w jakieś cichsze miejsce, gdzie, z radością zabawię panią jedną z tych... opowieści. – Dokończył, mrugając żartobliwie ku Montweisserowi.

Drugiemu towarzyszowi posłał tylko zdawkowe, wymagane przez grzeczność, skinienie głową. Nie była to postać, która mogłaby go zainteresować tego wieczoru.

– Z nieskrywanym żalem przyjmuję wieść, iż już nas pani opuszcza. – odpowiedział kłaniając się grzecznie. – Ale zarazem mam szczerą nadzieję, że szybko zaszczyci pani nasze towarzystwo swoją obecnością. Noc jest jeszcze młoda, a interesy nie powinny ograniczać przyjemności płynących z przebywania na tak znamienitym balu!

– Ależ drogi hrabio! – Obruszył się Mort, słysząc słowa jedynego teraz członka konwersacji. – Nie ma winy tak wielkiej, bym pogardził waszą przyjaźnią! Nie śmiałbym czynić wam takiej złośliwości! Jeśli nieobecność moja sprawiała wam przykrość, to powiedzcie tylko słowo, a na kolanach błagał będę waszego przebaczenia! Nigdybym sobie nie wybaczył, gdyby waszmości serce z mego powodu pękło!

Sam chwycił się jedną ręką za własne serce, jakby to jemu miało odmówić posłuszeństwa, a następnie osuszył kielich z resztek trunku.

– Kurowałem się, drogi przyjacielu. – Powiedział, ocierając kąciki ust. – Wyjechać musiałem na prowincję, by w spokoju zadbać o zdrowie. Wysyłałem co prawda listy, ale znając życie albo je służący, przez swoją gnuśność pogubił, albo jeszcze idą. Lub też zawieruszyły się gdzieś po po drodze. Szlaki teraz niebezpieczne, wraz z nadejściem końca zimy wielu zbójników na trakty wyszło. Zima każdemu dała się we znaki... Ale dość już o mnie! – Rzucił szybko, rozchmurzając się. – Opowiadajcie no, cóż tam u was, w wielkim świecie? I gdzieście tak nadobną damę usidlili? Oraz, cóż to za, przepraszam za poufałość, napuszony paw? Zupełnie nie pasujący do waszej radosnej osobowości!
Obrazek

Mistrz & Czeladnik Fanpage

Re: [Górne Miasto] Izba Trzynastego

6
Hrabia zachrząkał i opróżniwszy swój puchar jednym łykiem, poklepał Morta łagodnie po ramieniu swoim wielkim, spuchniętym łapskiem, wydając się nieco udobruchany jego wyjaśnieniami, o ile cokolwiek do niego jeszcze docierało. Zaiste, Montweisser zdawał się jeszcze grubszy i upijający się na własnych przyjęciach znacznie szybciej, niż Mort zapamiętał. Starzeli się. Gospodarz czknął, nadymając się na inklinacje mężczyzny względem jego honorowego gościa niczym indor stroszący pióra w ogonie przed gromadką samic. Po prawdzie, przypominał pawia znacznie bardziej niż tamtej zasępiony kruk, gdyby nie owa intensywna, indycza czerwień jego twarzy.

To, mój drogi przyjacielu, jest najpotężniejszy czarnoksiężnik naszych czasów! — wysapał z nieskrywaną dumą, jakby wcześniejsze pogardliwe spojrzenia czarodzieja brał sobie za najwyższe honorowe odznaczenie. — Ale sza! Nie czyńmy wrzawy wśród gości przedwcześnie!...

Mrugnął konspiracyjnie do Morta, co wyszłoby mu znacznie lepiej i bardziej konspiracyjnie, gdyby zdecydował się zrobić to jednym okiem, zamiast oboma i do tego zataczając się niebezpiecznie do tyłu. Odzyskał równowagę na jednym z nieszczęsnych posługaczy, po łokcie urabiających się z obsługiwaniem równie pijanych uczestników biesiady. Taca z napitkami przekoziołkowała z brzękiem na posadzkę, a absurdalny śnieżnobiały surdut lokaja przybrał odcień szkarłatnego rocznika Wieży, ulubionego rocznika Montweissera.

Głupcze! — ryknął hrabia. — Wino rozlewać w puchary, nie na surdut! Więcej wina! Biegiem!

Zostawiając Morta samemu sobie, rozkołysanym krokiem gospodarz ruszył prześladować swego pracownika, gnającego do piwniczek, gromko pomstując przy tym o wino; przynajmniej dopóki pierwszy lepszy równie zalany gość nie odwrócił jego uwagi. Młody lord ponownie zyskał kilka dłuższych chwil na obserwowanie malowniczego krajobrazu popijawy dla bogaczy i arystokratów oraz wsłuchiwanie się w dekadenckie rzępolenie smyczków dobiegające z podestu dla muzyków, w szepty intrygantów, szkodliwe plotki oraz szlacheckie mezaliansy mające miejsce na tychże salonach, za kotarami i za zamkniętymi drzwiami do niezliczonych komnat sypialnych Izby Trzynastego. Rezydencja zdawała się żyć tym, tętnić; pijaństwem, seksem, zdradą, spiskami, sekretami oraz skandalami, od których kipiały przesączone tanim okultyzmem przyjęcia Montweissera. Co jakiś czas Mort słyszał jeszcze pijackie wybuchy śmiechu hrabiego, za każdym razem coraz mniej zrozumiałe. Z kolei przechadzając się galeryjką pełną cudownych płócien spod rąk najwyśmienitszych artystów w Saran Dun oraz pijanych, naćpanych gości wymiotujących do waz, spostrzegł drzwi wymazane jakimś czerwonym płynem w symbole odpowiadające przywołaniu demonów samej lubieżnej Krinn. To, co odbywało się za drzwiami, brzmiało jednak jak całkiem pospolita orgia.

Bal był znamienity, był przepyszny. Był nudnawy. Stali bywalcy, tacy jak Mort, znali siebie oraz swoje grzeszki na wylot, co odbierało zabawie znaczną część dreszczyku. Dlatego też nowe twarze, takie jak tajemnicza, piękna Abigail albo posępny czarodziej budziły swoją obecnością zaintrygowanie, a gromady par oczu śledziły każdy ich ruch na parkiecie. Dopóki, rzecz jasna, nie przepadli w swoim własnym towarzystwie, dając przyczynek do jeszcze większej egzaltacji. Do uszu spacerującego Morta docierało wiele takich szeptów, każde kolejne bardziej sprośne od poprzednich, co do snutych fantazji o tamtych arcyważnych rozmowach zajmujących pana Reingrima i czerwonowłosą pannę.

Zrządzeniem losu, gdy po leniwej pętli wzdłuż wystawnych korytarzyków i krużganków młodzieniec postanowił wrócić do przestronnej sali balowej, w pobliżu jednego z balkonów mignęła mu jak jęzor ognia znajoma postać. Rozmijając wesołe grupki oraz pojedynczych gości raptownym, nerwowym krokiem, panna Abigail przeparadowała z zadartą wyniośle i nieco nienaturalnie głową ku drzwiom, po czym wymknęła się na zewnątrz. Zdawała się wielce poruszona, wybiegając tak na chłód. Deszcz, co prawda, przestał jakiś czas temu wylewać się rzewnie na miasto, lecz powietrze wpadające zza progu do wnętrza było zimne i prawie rześkie, gdyby nie natychmiastowe jego spotkanie z kłębami oparów znad fajek wodnych oraz innych uciech dla gości.

Z kolei stercząca na balkonie sylwetka kobiety była całkowicie osamotniona. Innych uczestników zabawy najwyraźniej wabiło bardziej ciepło i światło dobywające się z przystrojonej sali, niźli woda spływająca z okapów oraz pusta noc. Z tego, co mógł dojrzeć ze środka Mort, młoda dama opierała się o balustradę, wpatrzona w nieokreślony punkt pośród mroku.

Re: [Górne Miasto] Izba Trzynastego

7
♪♫♪ Morta powoli ogarniać zaczynała apatia. Kadzidła, alkoholowe opary i lepki, ciężki zapach wymieszanych, kobiecych perfum. Kakofonia zlewających się melodii, płynących z różnych sal i pomieszczeń. Kolorowe suknie, pstrokate kubraki, psychodeliczne maski. Jego zmysły powoli otulane były tłustą pajęczyną destrukcyjnego dekadentyzmu; pułapką, z której z każdą chwilą coraz ciężej było się wyrwać na wolność. Był jak mucha, dobrowolnie pchająca się do pajęczego leża. Owadem, który zbawiony nektarem, dobrowolnie leci prosto w objęcia zabójczej słodyczy...

Nie potrafił się przed tym powstrzymać. Nieustannie kusił los wiedząc, że pewnego dnia być może nie będzie już w stanie się powstrzymać i ulegnie zatraceniu; stanie się kolejną, wałęsającą się bez celu duszą o pustych oczach i martwym wnętrzu, skrywającą swą ohydę za wyszukaną maską. Pełno było tu takich – obrzydliwie bogatych, upadłych ekscentryków, pozbawionych sensu istnienia, pustkę swej egzystencji próbujących ukoić chwilami złudnego zapomnienia. Jak cienka była granica dzieląca go od tego stanu? Kiedy jego wola ulegnie i macki nicości zagarną i jego? Jeden nieopatrzny krok i balans na linie zakończyć się mógł lotem w przepaść. Czasami miał ochotę odbić się z całych sił i szeroko rozkładając ramiona poszybować w dół, wprost w objęcia nieistnienia. Te stany były szczególne groźne, jednak niosły ze sobą niezrozumiałą, ponurą, satysfakcję. W takich chwilach ostrożny spacer przeradzał się w szaleńczy bieg – samobójcze wyzwanie, w którym, na szczęście lub nieszczęście, nie zmylił jeszcze żadnego kroku...

Podmuch wiatru rozwiał kłębiące się wokół niego, duszące opary. Rozejrzał się wokół, po czym, lokalizując źródło świeżego powietrza, powoli ruszył w jego stronę. Na balkonie stała ona. Otulona welonem z ognia, wpatrzona w dal, łkała cicho. Jakby wyczuwając jego obecność, powoli obróciła w jego stronę twarz ściągniętą cierpieniem i wyszeptała cicho:

Nie daj się pochłonąć. Pamiętaj. Proszę...

Ona. Jedyna, która była w stanie sięgnąć do dna jego duszy. Ta, która nieustannie chroniła go przed upadkiem. Jedyna, którą kiedykolwiek pokochał. Ta, którą zabiła jego głupota.

Mort zamknął oczy. Gdy je otworzył, jej już nie było. Jak zwykle, znów został sam. Zrobiła jednak swoje - znowu go uratowała.

Na balkonie stała natomiast panna Abigail, drżąc z zimna. Kilka zbłąkanych kropel deszczu osiadło na jej czerwonej sukni, tworząc mgiełkę szklącą się w płynącym z salonu świetle. Była tam sama, wystawiona na żer przyglądających się jej z wnętrza gości. Tłustych, starych pająków, taksujących ją wzrokiem z bezpiecznej odległości. Nie zważając na ich pełne niezadowolenia szepty, wyszedł na zewnątrz i przystanął obok opartej o balustradę kobiety. Szum deszczu tłumił dobywające się z wnętrza dźwięki. Srebrzystymi strugami opadał na ogród mieniący się żółtawym, mglistym światłem z licznych, rozpalonych w nim latarni. Nierealność zupełnie różna od tej czyhającej za otwartymi drzwiami; cicha, spokojna, nienachalna... Jednak nie mniej magiczna. Miast cierpienia przynosząca ulgę.

Mieć skrzydła i wlecieć w błogą ciemność... – powiedział cicho po chwili zgodnego milczenia. – Odbić się i dać ponieść podmuchom wiatru. Nie myśleć o tym co się robi. Szybować wolnym... Czyż nie byłoby to uczucie cudowne?
Obrazek

Mistrz & Czeladnik Fanpage
ODPOWIEDZ

Wróć do „Saran Dun”