Droga ku legendzie. Część I
Na północ!
Jeśli się chce coś znaleźć, trzeba po prostu szukać.
Rzeczywiście, kto szuka, ten najczęściej coś znajduje,
niestety czasem zgoła nie to, czego mu potrzeba.
Nie był może to najbardziej imponujący widok, porównując to z tym, jak początkowo wielu chętnych było w samym Saran Dun. W karczmie, gdzie zostało powieszone ogłoszenie, zebrało się tylu, że segregację pomiędzy nimi Faustus musiał dokonywać nawet na dworze. Chociaż chciał zabrać ich szczerze jak najwięcej - zawsze to ktoś inny może wpaść w kłopoty zamiast niego, to znaczna część zrezygnowała, widząc, kto jest pracodawcą. Bezrobotni rzemieślnicy, piekarze, szukający łatwego zarobku najemnicy i zbiry, które bardziej interesowały się dobytkiem Faustusa, niż celem wyprawy, zostali odsiani jako pierwsi - albo zwątpili, albo po prostu nie nadawali się do takiej wyprawy, chociaż błagali nawet na kolanach, by ich zabrać. Wojna z demonami na północy. Wojna z Varulae na południu. Oraz zima. Wszystko to zabrało wiele żyć - ulice Saran Dun lekko opustoszały. Pomimo tego nadal jednak było wielu, którzy byli głodni, biedni, a każda okazja do zarobku była dla nich możliwością przetrwania i uratowania siebie oraz bliskich. Szkoda tylko, że nie tego szukał Faustus. Nie potrzebował ratowania biednych, którzy zapewne umrą - brak pracy, brak pieniędzy, brak jedzenia.
Teraz, gdy mijali już oddalony niezwykle Zamek Piołun, dało się lepiej zobrazować to, co udało się osiągnąć temu charyzmatycznemu chłopcu. Tuż za jego koniem, na ładnym powozie, ciągniętym przez dwa rumaki, leżało wszelkie zaopatrzenie na podróż, chronione przez szóstkę służących, ładnie ubranych, jakby zbyt przewiewnie na tę pogodę, mających na sobie dla ochrony skórzane kurty, które niezbyt im pasowały. Konie postukiwały o twardą, kamienistą drogę. Chociaż innych członków wyprawy mróz szczypał po nosach, a wizja zamarznięcia lub padnięcia z głodu była całkiem możliwa, to służący, oraz ich pan, jakby w ogóle się tym nie przejmując, brnęli dalej, przez pokryty bielą kraj. Przód, jadąc w ciszy, ustępował równie cichemu jak na razie środkowi, w którym Faustus zebrał sobie ciekawych poszukiwaczy przygód. Wydawało się, że oni są na tyle godni zaufania, by nie poderżnąć mu gardła, gdy będzie spał. Możliwe, że faktycznie chcą odnaleźć Latającą Wyspę, o której przecież krąży tyle legend. Jadąca na kucach Faustusa trójka, która nie miała własnych wierzchowców, więc z odliczonych z końcowej zapłaty pieniędzy podarowano im te dzielne zwierzęta, co wyglądałoby śmiesznie, gdyby nie fakt, że posiadanie wierzchowca, to w takiej chwili ogromny plus. Wyglądało to, jakby wóz z zaopatrzeniem, oraz grupa najemników byli szczytami gór, a ta trójka nagłą doliną, przesmykiem. Jegomość przypominający jakiegoś materiałowego ptaka, który wzbudzał wielkie zaciekawienie swoim tajemniczym wyglądem. Szczególnie podróżującego z nimi zbiegłego zakonnika, oraz drugiego osobnika - maga Silvana. Co też to religia robi z ludźmi - dawniej zakonnik, teraz najemny zbir, małomówny, przezwany po prostu Cichym. Obok ptakopodobnego jechały jeszcze dwa kuce - wzbudzająca większe zainteresowanie, niż reszta elfka. Nie była jednak zbyt urodziwa według prostych, męskich standardów - na pewno zbyt szczupła w biodrach dla wprawnych wojów, chociaż widok jej zbroi nadawał jej czegoś, co bardzo ciekawiło najemników, którzy najchętniej by się do niej dobrali. Phanagoria z pewnością była za szczupła dla Orzada, któremu chyba tylko jedynemu pasował ów kuc, na którym przystało mu jechać. Nie wiadomo jednak, co dokładnie o elfce myślał krasnolud - kto wie, co czai się w umyśle krasnoluda? Jemu jedynemu z tej trójki jako tako szło też jeżdżenie na tym zwierzęciu. Utrzymywał się w siodle, podczas gdy Viverian i Phanagoria już teraz byli cali obolali, nie przywykli do końskiego grzbietu. Tym bardziej do grzbietu kuca. Co chwila nieomal nie spadali - trudno będzie naprawić swoją reputację w oddziale, gdy jedyne, co się robi, to stara się, by nie spaść z siodła. Niezła to była kompania. Nieznany z rasy Ptakopodobny na brązowym kucu, elfka na czarnym, krasnolud na białym, zbiegły zakonnik na wychudłym, szarym koniu, mag zajmujący się archeologią, który dosiadał czarnego, wspaniałego rumaka, oraz Faustus wraz ze służbą. Nie zapominajmy też o grabarzu.
Na końcu zaś, chociaż bardziej szara i szczelniej ubrana, to na pewno głośniejsza i bardziej obiecująca część wyprawy, jechała podśpiewując sobie wędrowną piosenkę. Najemnicy. Walczący i pracujący za pieniądze. Póki była wizja wypłaty, można było na nich liczyć. Ciekawym było, jak długo wytrzymają, jeżeli się okaże, że staną oko w oko z armią demonów, w której kierunku zmierzali. Skórzane pancerze, poprzeplatane kolczugami, futrami i ćwiekowanymi dodatkami, zdobiły ich ciała - a było ich siedmiu. Z nożami przy pasach, mieczami i toporami na plecach, oraz kuszami przy siodłach niezbyt dobrze prezentujących się koni. Jeden z nich, nieoficjalny przywódca najemników, Thogin z Północy, wysforował się do przodu, by zająć miejsce po lewej stronie Faustusa, podczas gdy znajomy grabarz jechał po jego prawej - Faustusie - rzucił krótko, wesoło uśmiechając się spod wąsa. Widocznie trochę dziwnym wydawało mu się zwracać do chłopca jako do "pana Faustusa" - Niedługo dotrzemy na terytorium Białego Fortu. Sądzisz, że to dobry pomysł jechać tamtędy? Masa tam Sakirowców - z widocznym odrzuceniem tego ostatniego słowa skrzywił się, jakby zjadł cytrynę, marszcząc poorane zmarszczkami czoło. Wzrok jego skierował się do przodu, gdzie krajobraz kierował się lekko w górę, ku puszystym, białym wzgórzom, na których gdzieniegdzie przebijały się dachy dawnych gospodarstw.
- Czym właściwie jesteś? - zapytał ze swojego rosłego rumaka, bez żadnych wstrzemięźliwości Silvan, mag, który do nich dołączył, górując nad Viverianem. Jego szare oczy łypały na zwierzęcą czaszkę, chociaż nie dało się z twarzy wyczytać żadnych emocji - gęsta, niemalże stereotypowa dla magów siwa broda zakrywała jej znaczną część. W umyśle diabelstwa zawitała lekka groźba, mogąca popsuć jego plany w odkrywaniu tych świątyń, a dodatkowo słońce, odbijające się od śniegu, przeszkadzały mu w skupieniu się.
Śnieg nie padał, lecz wiał wiatr. Było im zimno, lecz nie marzli - każdy miał dobrą ochronę przed zimnem. Chociaż byli głodni, to nie byli zdesperowani, by zrobić wszystko za jedzenie. Sytuacja Kompanii Faustusa kreowała się na całkiem dobrą. Naturalnie, na obecną chwilę, bo jak mawiał poeta zwany Pierwszym Piórem Eroli, Kasjon - Nic nie może przecież wiecznie trwać. Za wzgórzem przed nimi, które musieli przebyć, jako, że tamtędy biegł trakt, w powietrzu dało się zobaczyć lekkie tylko, dymne chmury.
Ruiny na Północy
1Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla