Wielki Konkurs Świąteczny 2016 - prace konkursowe

1
Zwycięzcy Wielkiego Konkursu Świątecznego 2016.

1.SYLVIUS
Atramentowa Herbia

Był zimowy wieczór. Śnieg okrył całą okolicę. Od dawna nie było tak białego grudnia we wschodniej Anglii. Okno pokoju Alice było skierowane na piękną dolinę porośniętą przez sterczące dumnie świerki. Mrok powoli połykał świat, a dziewczyna leżała w swoim łóżku przykryta po samiutki nos. Nie mogła zasnąć. Kręciła się chwilę w swoim posłaniu. Wiatr wył na zewnątrz, wprowadzając płatki śniegu w szalony taniec, który zmieniał się w welon, zakrywający piękne widoki.

Do pokoju weszła matka. Jak zawsze uśmiechnięta, ubrana w czarne spodnie i gruby czerwony sweter. Meggie Folchart nie była damą z eleganckich przyjęć. Była prostą pisarką, która ze swoich książek fantastycznych była w stanie utrzymać siebie i dwunastoletnią córkę. Mieszkali w starym domu na wzgórzu Henwill w niewielkiej miejscowości Shaer. Był to dawny szlachecki dom, który musieli wyremontować. Meggie była zaradną kobietą, która otrzymała po ojcu spory spadek. Zawsze żartowała, że dziadek Alice wyczarował garnuszek złota wraz z leprekaun z legend. Prowadzili tutaj spokojne życie, choć często miewali gości. Najczęściej odwiedzał ich Smolipaluch wraz z żoną Roksaną i córką Brianną. Alice uwielbiała oglądać ogniste pokazy wujka, któremu w spektaklach pomagała kuna.

- Mamo, dlaczego nigdy nie czytałaś mi bajek? – zapytała dziewczynka. Ta myśl tak bardzo ją męczyła. Wszystko po ostatnich opowieściach Smolipalucha o niezwykłych rzeczach, które działy się za sprawą jej dziadka.

- Przecież wiesz, że nie lubię tego robić.

- Ja też nie lubię wcześnie wstawać z łóżka, a zawsze mi każesz.

- Wszystko co robię, jest dla twojego dobra. Czasami lepiej jest pozostawić niektóre rzeczy takie jakie są. Wujek Smolipaluch za to potrafi opowiadać wspaniałe historie!

- To twoje książki są niesamowite – nie dała za wygraną dziewczyna – Przeczytasz mi coś?

- Ale po co kochanie? Myślałam, że dawno mieliście w szkole naukę czytania – zaśmiała się siadając koło niej i głaszcząc ją po głowie.


- Nie mogę zasnąć. Proszę mamusiu. Chciałabym usłyszeć jak czytasz na głos.
– ułożyła się wygodnie w łóżku.


- Obiecasz mi, że będzie to pierwszy i ostatni raz, kiedy mnie o to prosisz?

- Dobrze.

- Niech będzie, choć trochę się martwię. Dawno tego nie robiłam. – uśmiechnęła się wstając i podchodząc do regału z książkami. Naprawdę się martwiła tym co może się wydarzyć – Co chcesz, abym przeczytała?

- Tam na półce jest taka książka od wujka. W brązowej skórzanej okładce. Herbia.

- Herbia. Nigdy tego nie czytałam. Skąd on ją wziął. Może coś innego?

- Jest niesamowita mamo. Na pewno Ci się spodoba. Ponoć pisało ją wielu autorów. Właśnie teraz czytam o wydarzeniach w Qerel.

- Ach już widzę. Jest zakładka. No dobrze. – wróciła na swoje wcześniejsze miejsce – zacznijmy.

„Odegnał ręką wspomnienia, jak zabłąkaną ćmę, lgnącą do blasku lampy. Chwycił łachy i wrócił na górę. Czekało już na niego standardowe śniadanie, za które o dziwo podziękował swojemu uczniowi. Połykał wielkie kęsy w pośpiechu, przeszukując księgi alchemiczne. Wybrał trzy z nich, zakładając strony z odpowiednimi przepisami. Zatrzymał ręką przechodzącego Karola.

- Tutaj masz cztery wywary, które prosiłbym cię o przyrządzenie w wolnej chwili w minimum dwudziestu sztukach. Wiem, że to coś nowego i dużo roboty, ale wierzę w twoje umiejętności – pierwszy raz z jego ust wyszła taka pochwała, ale nawet nie zwrócił na to uwagi. Powiedział to zupełnie beznamiętnie – koło dwóch tygodni temu coś mnie tknęło, za pewne z racji zapowiadającego się okresu zarobkowego i przygotowałem ocet siedmiu złodziei. Rozlej je do małych butelek i przygotuj kolejny. Do octu winnego włóż bylicę piołunu, rutę zwyczajną, szałwię lekarską i rozmaryn lekarski, a dodaj jeszcze z trzy ząbki driakwi ubogich.

Chłopak z pełną głową zadań, chciał już opuścić pokój. Widać było po jego twarzy, że nie był zadowolony tymi wszystkimi obowiązkami, ale pochwała wprawiła go w dobry nastrój. Głos starszego alchemika zatrzymał go jednak w drzwiach.

- I bym zapomniał. W piwnicy jest jesienna pigwówka, którą trzeba rozlać do butelek. Gdybyś mógł, byłbym naprawdę wdzięczny. – wepchnął ostatni kęs do ust i udał się do swojego pokoju, aby przygotować się do wyjścia do medyka. Przemył się i założył jedną ze swoich ciemnych szat, gotowy opuścić zakład i skierować się do lazaretu. Wyszedł na ulicę na miasta.”

Wtem opowieść czytając przez piękny głos Czarodziejskiego Języka, gdyż kobieta otrzymała ten sam przydomek jak jej ojciec, została przerwana przez ogromny łomot na strychu. Coś buchnęło, rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, a krótko potem szereg przekleństw wypluwanych z męskich ust. Znów magia zadziałała, a Meggie pozwoliła kolejny raz wydostać się jakieś postaci z książki.

- Co to? – krzyknęła wystraszona dziewczyna, zrywając się z łóżka.


- Zostań tutaj. Ja sprawdzę co się dzieje na górze. To pewnie jakiś zbłąkany gołąb szuka ciepła
– uspokoiła ją.


Kobieta skierowała się do kuchni i w razie czego wzięła nóż z blatu. Chciała, aby jej własne słowa okazały się prawdą. Powolnym krokiem wchodziła po schodach ostrożnie rozglądając się na wszystkie strony. Na strychu definitywnie ktoś się szamotał i kręcił się niespokojnie. Jego kroki roznosiły się po całym domu. Uniosła ostrożnie klapę, aby rozejrzeć się na górze.

W ciemnościach krzątał się chuderlawy niewysoki mężczyzna w średnim wieku. Miał długie, postrzępione czarne włosy z srebrnymi pasmami zaczesane do tyłu. Gęste bokobrody łączyły się z brodą na linii szczęki. Krzaczaste brwi, niewielkie usta i szeroki nos. Lewy policzek zdobiła brzydko zagojona blizna po oparzeniu parą wodną pod ciśnieniem. Nieprzeniknione czarne źrenice, w których kobieta zobaczyła niepokój, zaskoczenie, zdziwienie i czyste zdenerwowanie. Miał na sobie gruby płaszcz, spod którego ujawniała się czarna kamizelka i luźne brązowe spodnie. Na nogach miał delikatne trzewiki. W górnej części prawego ucha miał dwa złote pierścienie. Wyglądał jak istota z innej epoki. Jak ktoś z innego świata. Jak fikcyjna postać z opowiadań fantastycznych.

Zachowywał się bardzo gwałtownie, ale każdy ruch był przemyślany i pewny. Właśnie podnosił z ziemi jedyną nieuszkodzoną fiolkę z gęstą zieloną substancją, która jakby wypełniała całe jej wnętrze. Reszta specyfików rozlała się unosząc w powietrzu nieprzyjemne drażniące nozdrza zapachy. Stąd drugą dłonią dziwny gość chwycił chustkę i zakrył twarz. Nie zamierzał wdychać tych środków chemicznych. Już teraz jego oczy zaczęły łzawić od toksyn. Jedna z nich zaczęła głęboko przeżerać drewnianą podłogę. Odsunął się na kilka stóp i odwrócił się na wprost wychylającej się właścicielki domu.

- Do jasnej cholery, gdzie ja jestem?! I kim jesteś?! – jego zachrypły głęboki głos snuł się w powietrzu przez długi czas, jak wąż dusiciel, szykujący się na swoją ofiarę.

- Spokojnie, to ja się pytam kim jesteś. Właśnie wpadłeś na strych w moim domu i nawet nie śmiałeś się przedstawić! – przekuła wrogość nieznajomego w jego stronę, wyłaniając się zza swojego ukrycia, z którego nie mogła już bezpiecznie obserwować dziwaka.

- Wybacz. Jestem w szoku. Przed chwilą szykowałem się, aby odwiedzić lazaret, gdyż wszędzie panuje epidemia. Nagle zaś pojawiłem się tutaj, jakby jakaś dziwna magia wyciągnęła mnie z mojego świata. – ukłonił się nadal trzymając w jednej ręce fiolkę, jak kruche jajko – Sylvius Aurinuget, alchemik i perfumiarz z Qerel.

- Chciał Pan powiedzieć chemik. – uśmiechnęła się po czym wskazała zejście do niższych partii domu – zapraszam więc na dół. Tam spokojnie obgadamy tę sytuację. Ja jestem Meggie Folchart. Piszę opowiadania.

- Bardzo dobrze. Trochę tutaj uszkodziłem podłogę. Ale sama pani sobie zdaję sprawę, że to jakieś magiczne anomalie.

- Tak , tak, tak… pochodzi pan z Qerel? – zapytała się z rezygnacją, kiedy przypominała sobie ostatnio czytany tekst z książki „Herbia”.

- Mieszkam przy głównej ulicy w dzielnicy kupieckiej. Prowadzę tam swój warsztat wraz z asystentem Karolem. A gdzie teraz jesteśmy?

- Shaer na wschodzie Anglii.

- To gdzieś we wschodniej prowincji tak? Daleko stąd do Meriandos?

- Bardzo daleko.

- Muszę prędko tam wrócić. Przede mną bardzo ciężkie zadanie. Choroba trawi całe miasto. Beze mnie nie dadzą sobie rady. Nie wielu żyje ludzi, którzy mieli styczność z prawdziwą epidemią. Sama Pani rozumie. Z pewnością nie macie tutaj żadnego transportu, czy jakiś wóz się znajdzie, który by mnie zabrał w stronę Qerel?

- O wszystkim porozmawiamy zaraz na spokojnie. Muszę tylko córkę ułożyć do snu. Proszę rozsiąść się w salonie.

Wskazała mężczyźnie obszerny pokój, na środku którego znajdowała się duża czerwona sofa ze skóry ekologicznej z dwoma fotelami. Przy nich stała dębowa ława. Naprzeciwko na ścianie wisiał szeroki telewizor. Dużą część salony zajmowały regały z książkami i barek z alkoholem. Sylvius pierwsze co zrobił to podszedł do różnych butelek, aby przyjrzeć się im. Spodziewał się zobaczyć różne mikstury wykonane przez znamienitych alchemików, a nie szeroki wybór trunków rozlewanych przez masowe przemysły.

Czarodziejski język zrobiła tak jak powiedziała. Zapewniła córkę o tym, że nic złego się nie stało i mają gościa. Obiecała jej, że wszystko wytłumaczy rano. Mimo to zapewnienia nie pozwoliły jej spokojnie zasnąć. Alice, w chwili kiedy matka opuściła jej pokój, zakradła się pod drzwi, aby podsłuchiwać ich rozmowy.

- Mogę Panu pomóc powrócić do domu, ale nie będzie to tak proste. Przez przypadek wyczytałam Pana z książki. Och. Wiem, że brzmi to głupio, ale zdarzyło się to nie pierwszy raz. Mój ojciec miał taki dar. Córka bardzo prosiła mnie, żebym poczytała jej na noc. I miał być to ostatni raz, kiedy czytam na głos. Postaram się pomóc. – uśmiechnęła się do mężczyzny i starała się wyjaśnić jak najlepiej sytuację, w której się znalazł.

- Czyli to Pani sprawka?! Jak to z książki? Jest książka o mnie?

- Tak. Nie tylko o Panu. O całej Herbii. Tak się nazywa świat, z którego Pan pochodzi.

- Owszem. Tak się zwie. Czyli to alternatywna rzeczywistość. Jesteś bramą. Na pewno. Jak demoniczna wieża z północy – mówił do siebie.

Wstał i zaczął się kręcić. W pewnym momencie siadł z powrotem na sofie i przez przypadek włączył telewizor. Zerwał się przestraszony, kiedy elegancko ubrana kobieta w studiu przedstawiała wiadomości z ostatnich chwil.

- Na Krymie pojawiła się grupka opozycjonistów, która dokonała ataku na ważne instytucje. Wśród przywódców pojawiła się dziewczyna o bladej karnacji o pseudonimie Rennel… - wtedy też pojawiła się relacja, gdzie grupka staroświecko ubranych ludzi zaatakowało rosyjskich żołnierzy, którzy kręcili się wraz z zielonymi orkami po ulicach miasta.

- O nie! Co ja narobiłam najlepszego?! – krzyknęła kobieta, zakrywając własne usta.

- Kontrowersyjne wystąpienie profesora Falivrin na Oxfor Univesity na temat fantastycznych stworzeń przerwało obradowanie kadry naukowej. Mężczyzna został zatrzymany i zabrany do Szpitala Psychiatrycznego na wstępne badania.

- Czyżby to wszystko byłą twoja sprawka i twojego niewyparzonego języka?

- Tak, chyba moja…

- Grupa nacjonalistów w Berlinie dokonała spalenia grupki emigrantów z Syrii. Została zatrzymana dwunastka osób między innymi przewodnicząca grupy o pseudonimie Czarna Osa.

Dźwięk głośnego wybuchu i walącej się ściany rozległ się w pokoju córki. Dwójka od razu się zerwała, aby sprawdzić co tam się stało. Walające się małe elementy gruzu ciągle unosiły się w powietrzu, fruwając i rozbijając się o co bądź. Frontowa ściana została zupełnie zburzona. Większe jej fragmenty walały się po podłodze, przygniatając meble. Kusz powoli opadał, kiedy ujrzeli w wyłomie kilku mężczyzn w czarnych szatach. Twarze mieli zasłonięte maskami pozbawione wyrazu. Pierwszy z nich, wyraźnie roślejszy stał z przodu trzymając w ręku skórzaną księgę. Drugą zaś za włosy szamoczącą się i szlochającą Alice. Zanim zdążyli zareagować do środka weszli pozostali i wyciągnęli przed sobą ręce, jakby zaraz chcieli wykonać jakieś zaklęcie.

- Posłuchajcie mnie uważnie czarodzieju i znachorze. Wiem dobrze, że teleportacja do tej krainy jest twoją sprawką- wskazał na kobietę w czerwonym swetrze – Dlatego zachowamy sobie tą książkę dla bezpieczeństwa, abyś przypadkiem nie odwróciła swojej magii. Zostaniemy władcami tej krainy, ale do tego potrzebuję twojej pomocy alchemiku. Pójdziesz ze mną, jeżeli chcesz aby to dziecko przeżyło… i będziesz chciał kiedyś wrócić na Herbię!

-Mamooooooo, pomocy, proszę, to boli!

- Zostaw moją córkę. Mogę was jednym słowem zniszczyć! – krzyczała jak dziecko. Przez chwilę przypomniała sobie ojca i siebie za dawnych lat. Wszystko się powtarzało z powodu jej głupoty.

- Nie przestraszysz mnie. Już dawno byś to odwróciła, gdybyś mogła. Potrzebujesz tej książki. Lepiej posłuchaj mnie i nie mieszaj się do naszych spraw, a może twoja córka przeżyje. – odwrócił się do Sylviusa – za mną!

Pochodzący z Qerel rzemieślnik ruszył za nimi i zaraz pomknęli za pomocą czarów w nieokreślonym kierunku wraz z Alice. Czarodziejski język padła na ziemię zapłakana. Czułą się załamana. Doprowadziła do takich okropnych rzeczy z powodu lekkomyślności. Posiadała zbyt potężny dar, aby nie liczyć się z jego działaniem. Teraz była przekonana, że jest to przekleństwo.

Przez szczelinę w ścianie wpadł chwiejnie jakiś dziwny wychudły mężczyzna ze szpiczastymi uszami. Miał zapadnięte policzki. Miał długie postrzępione ciemne włosy. Wydawał się spowolniony i nietrzeźwy. Tylko jego podkrążone oczy nerwowo rozglądały się po całym pomieszczeniu. Pociągnął mocno nosem, zatykając sobie lewą dziurkę. Cierpiał z pewnością na katar.

- Na parszywą rzyć Sakira, znów żem za dużo zajebał popium!
2.KOT CZELADNIK
Goblin z Zielonego Wzgórza

W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien goblin.
Pewien zielony, wkurwiony goblin, który goblinem był wszakże od niedawna, jednak jest to inna, nieistotna historia. Goblin od lat mieszkał w swojej norze. Jednak, mili moi, nie była to brudna, szkaradna nora, jakich pełno na wzgórzach. Prawdę powiedziawszy była to przytulna, obszerna piwniczka na wino, z ogromną spiżarnią i jeszcze większą zbrojownią. Kusze, miecze, wekiery, włócznie i kindżały pokrywały też wszystkie ściany saloniku, przypominając goblinowi o minionych latach pełnych przygód. Wpatrywanie się w kolekcję sprawiało mu masochistyczną przyjemność, nieodmiennie sprowadzając nań stan melancholii. Tak było i tym razem. Goblin popijał właśnie herbatę, którą zagryzał pierniczkami, wpatrując się z lubością w powyginany topór. Uśmiechał się smutno na widok przeszłej, minionej chwały, zatapiając się powoli w odmętach pamięci. Z rozmyślań wyrwało go pukanie do drzwi. Prawdę mówiąc, ktoś zdecydowanie potraktował jego nowiusieńkie, świeżo pomalowane drzwi z buta. Do tego, najprawdopodobniej kilkakrotnie, bo drzwi wpadły do izby wraz z zawiasami. Goblin westchnął cicho. Odstawił filiżankę z niedopitą herbatą na spodeczek, odłożył nadgryziony pierniczek do pudełka i ryknął gromko „WYPIERDALAĆ!”. Najwidoczniej jednak, jego niespodziewany gość musiał być słuchu wątłego, bo niezrażony wszedł do środka, prostując spiczasty kapelusz i uśmiechając się głupio. Był to najprawdziwszy czarodziej. Goblin przez chwilę zastanawiał się, czy nie wbić mu w twarz bełtu z kuszy, jednak gdy zauważył, że ta leży dalej niż przypuszczał, stwierdził, że mu się nie chce. „Czego?” zapytał tylko grzecznie, aczkolwiek nieco warkotliwie. Bzdetów, które wygadywał starzec, aż szkoda zapisywać. Goblin także słuchał tylko piąte przez dziesiąte, a do jego biednej, skacowanej głowy przebijały się słowa tylko takie jak „wyprawa” „wpierdol” „smok gwałciciel” czy „kupa złota”. Goblin dodał dwa do dwóch i wyszło mu, że starzec piszę jego biografię, chce autograf i ogólnie jest jego wielkim fanem. Przerwał starczy bełkot, wspaniałomyślnie podpisał się na podsuniętym mu kawałku pergaminu i kopniakiem wywalił za drzwi. Lub, uściślając, za próg, bo wyrwane drzwi leżały pod ścianą. Kolejne dni mijały naszemu goblinowi tak jak wszystkie poprzednie, na burdach, pijaństwie i pokątnym handlu przyprawami. Zapomniałby już nieborak całkiem o dziwnym incydencie z obłąkanym starcem, gdyby razu pewnego jego drzwi znowu nie wyleciały z zawiasów. Tym razem jednak, w progu, miast czarodzieja, stał zlumpiony podróżą krasnolud. Widząc błysk topora na jego plecach, goblin przeraził się, że któryś z klientów go wsypał i wpakował w krasnoluda bełt naprędce porwanej kuszy, wysyłając go wprost do krasnoludzkiego nieba. Zawstydził się swego pochopnego postępowania, jednak wiedział, że czasu nie da się już cofnąć. Przeszukał ciało nieboraka, pozbawiając je wszelkich niepotrzebnych już kosztowności, a następnie zakopał za pagórkiem, w ogródku, pod stertą świeżego nawozu. Nie zdążył nawet wrócić do domu, gdy zza węgła wyszło dwóch kolejnych krasnoludów. Przyłapany (we własnym mniemaniu) na gorącym uczynku, goblin zaszlachtował także i ich. Jednego pociskiem z przezornie naładowanej wcześniej kuszy, a drugiego widłami wyrwanymi z gnojówki. Ciała zagrzebał tam gdzie poprzednie. Ku niezadowoleniu goblina, sytuacja powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie. Nawozu było niewiele, więc kolejne dziesięć krasnoludzkich ciał pogrążyło się w gnojówce po tym, jak ich właściciele pożegnali się z życiem. Goblin radził sobie jak tylko mógł, za pomocą kusz, sztyletów, a nawet wekiery. Myślał już, że ten koszmar nigdy się nie skończy, gdy nagle, po utopieniu w gnojówce ostatniego z krasnoludów (a powiedzieć, że miejsca brakowało, to mało – gdzieniegdzie, spod tafli śmierdzącej brei wystawał czubek szpiczastego nosa lub ciżemki) na obejściu dostrzegł zszokowanego czarodzieja. Nieszczęśnik, widząc goblina w szale bojowym, próbował jeszcze salwować się ucieczką, jednak na próżno – stary już był, schorowany, a goblin młody i podkurwiony. Mag ocknął się parę godzin później, przywiązany do krzesła w piwnicy goblina, który polewał go lodowatą wodą z wiadra. Przesłuchanie było krótkie i treściwe, pozbawione wyrafinowanych technik wydobywania prawdy. Gobiln słuchał i przytakiwał. No tak, wszystko okazało się jednym wielkim nieporozumieniem. „A Bilbo Baggins to nie ja, mości panie” Odpowiedział jeszcze na ostatnie pytanie starca. „Ale mieszka taki po drugiej stronie wsi”
Następnie udusił go garrotą, a ciało zakopał pod różami. Od tej pory miał święty spokój i powoli przeżywał resztkę swoich dni na prowincji. Ustatkował się i uspokoił, czym wzbudził wśród sąsiadów powszechny szacunek. Wieli przez lata zazdrościło mu tylko bujnie kwitnących, wspaniałych róż. Liczne pytania odnośnie do ich hodowli zbywał śmiechem, wykrętnie tłumacząc, że po prostu ma odrobinę szczęścia oraz doskonały nawóz. Na pytania, cóż to za cudowny nawóz, zgodnie z prawdą odpowiadał, że z trzynastu dorodnych krasnoludów i chudego starca. Słowa te, wywoływały zwykle wielką radość i salwy śmiechu wśród słuchających.
3.REN
Gdzie ludzie sięgają nieba... SOUNDTRACK

— Panno Renato, kawa gotowa - powiedziała młoda sekretarka, kładąc na stoliku obok komputera filiżankę czarnego płynu. Panna Renata mruknęła coś z grubsza niezrozumiałego i z powrotem zatopiła się w cyfrowych dokumentach. Dziewczyna za to kiwnęła głową i zniknęła za drzwiami, z powrotem zostawiając businesswoman samą ze swoimi myślami, aktualnie zaprzątniętymi raportami dotyczącymi błędów w odprowadzaniu wody do poszczególnych sektorów mieszkalnych wieżowców. Zerknęła na kawę, a następnie godzinę. Nie dalej niż dwa tygodnie temu obiecała sobie przestać pić to świństwo o tak późnej porze. Obiecała sobie także nie zostawać po godzinach, ale ostatnio obietnice słabo jej wychodziły. Oparła się o swój fotel i przymknęła oczy, nie tykając napoju. Przypomniała sobie mimowolnie swoją macochę i jej oddanie własnej pracy. Przypomniała sobie jej opowieści o tym, jak bardzo była zapracowana oraz że przez to nie założyła rodziny. Przybrana mama Rennel miała czterdzieści lat, gdy przygarnęła ją pod swój dach. Zawsze powtarzała, że jej życie się zmieniło na lepsze, odkąd zadecydowała ją dla siebie zostawić. A Ren, tudzież Renata, zastanawiała się, czy aby macierzyństwo nie byłoby dla niej dobrym rozwiązaniem. Istniał tylko jeden, zasadniczy szkopuł.
W tym świecie nie wolno mieć dzieci.
Na myśl o Nieśmiertelnych kobieta wzdrygnęła się. Nienawidziła tych ludzi, tak samo jak tego świata. Niestety i do domu wrócić nie mogła, gdyż kolejny problem stał jej na drodze, wysoki jak tutejsze drapacze chmur i nie do przebicia. Brak magii. Coś, co zawierało się w każdej żywej istocie i objawiające się jako magiczna energia, tutaj po prostu nie istniało. Jak elfy, krasnoludy, orkowie, bogowie, a nawet fauna i flora. Trudno sobie nawet wyobrazić, co musiała tutaj przejść biedna Rennel, aby się dostosować do panujących tutaj realiów.
A jednak to zrobiła, po pięćdziesięciu latach, pnąc się po szczeblach kariery biurowej. Nauczyła się wielu rzeczy, w tym tego, że aby przetrwać, należy brać to, co się chce i nie zważać na koszty. Ciężką pracą i machlojkami, kłamiąc i depcząc swoich wrogów. Aż w końcu dotarła na szczyty, myśląc, że powietrze tutaj jest świeższe i czystsze. Nic bardziej mylnego. Im dalej w to brnęła, tym bardziej uświadamiała sobie, jak okropny jest ten świat i ile od niej bierze.
Dał jej nieśmiertelność, ale zabrał życie.


Chwyciła filiżankę i wychłeptała jej zawartość duszkiem, chcąc ocknąć się z niepotrzebnych rozmyślań. Zerknęła na niedokończony raport. Chciała go dzisiaj skończyć, mimo iż termin kończył się za kilka dni. Wstała więc, z brzękiem odkładając naczynie na spodek i odwróciła się do okna. Widok przedstawiał soczyście zielone łąki. Gdzieniegdzie pasły się owce, rosły drzewa, a dobrej jakości animacja pozwalała mieć złudne wrażenie wiatru tańczącego z liśćmi i wysoką trawą. Zielony był jej ulubionym kolorem. Uspokajał ją oraz jej myśli, pozwalając się wyciszyć. Jednakże Rennel doskonale zdawała sobie sprawę, co kryje się za przepięknym krajobrazem.
— Pokaż widok z okna — rozkazała komputerowi, który posłusznie rozmył obraz. To, co za nim było, nie śniło się żadnemu Herbiańczykowi nawet w najśmielszych snach. Być może nawet bogom.

[img]http://www.futu.re/files/pic_prw/01_city.jpg[/img] Przed sobą miała gigantyczny, bliźniaczy wieżowiec na planie kwadratu, którego boki sięgały około kilometra. Gdzieś pod nią latały śmigłowce policyjne, a nad nią... miała to szczęście, że gdy przyciskała twarz do grubej szyby, widziała skrawek nieba. Jak zwykle było zasnute szarawą powłoką, teraz dodatkowo przyciemnione powoli zachodzącym słońcem. Dawno temu straciło swój oryginalny, błękitny kolor, zbyt zanieczyszczone chemikaliami, które tonami wydostawały się do atmosfery. Taka panorama roztaczała się za oknem biura kobiety, dyrektor jednego z działów jednej z największych korporacji istniejących tutaj, na Ziemi.
*** Raport zapisała, a komputer wyłączyła, uznawszy, że nie ma sił dzisiaj. Gdy wychodziła z pomieszczenia, jej sekretarka wstała jak na zawołanie, patrząc się lekko zdezorientowana na szefową. Zdążyła się przyzwyczaić do wychodzenia z pracy o wiele później, o czym Ren doskonale wiedziała, ale nie zwalniała jej wcześniej. Może i było to nieco samolubne z jej strony, ale nie lubiła siedzieć sama w biurze, wiedząc, że nikogo w jej najbliższym otoczeniu nie ma.

Zerknęła pobieżnie na jej spiczaste uszy. Ewka, jak się młoda dziewczyna nazywała, wzorem wielu współpracowników Rennel poddała się operacji plastycznej. Sama kobieta była rozbawiona takim zachowaniem, a czasem nawet zniesmaczona. Moda, która dzięki niej zaczęła się rozprzestrzeniać w tempie niemalże ekspresowym, sprawiła, że jej oryginalność poszła się pieprzyć. Przede wszystkim, panna Renata uważała, że elfie uszy nie pasują większości pasjonatów tego rodzaju przeróbek. Tak jak Ewce, której rysy twarzy były zdecydowanie za brzydkie oraz za ostre na taki luksus. Nie mogła jej jednak zabronić tego robić ani kazać zmienić, więc tylko rzucała zniesmaczone spojrzenia w tamtą stronę. Można więc powiedzieć, że tylko Rennel tak naprawdę one pasowały. Gdyż tylko Rennel miała tutaj elfią domieszkę krwi.

Bez słowa minęła sekretarkę i ruszyła do windy. Wybrała piętro z dworcem, aby po zaskakująco krótkiej chwili znaleźć się na w miarę pustym peronie. Wolnym krokiem, stukając obcasami szpilek po kompozytowej podłodze, znalazła się w końcu w wagonie. Kilka minut później pojazd ruszył, stopniowo nabierając niesamowitej szybkości. Podczas jazdy przez jej myśli przelatywały miliony abstrakcyjnych pomysłów i wspomnień, a większość z nich jak zwykle sprowadzała się do Herbii. Tym razem jednak powróciła umysłem do początków jej marnego żywotu tutaj. Do chwili, gdy była zwyczajną Rennel, zagubioną w wielkim świecie nieśmiertelnych ludzi oraz nieznanej jej wtedy technologii. Trudno jej było się tutaj zaaklimatyzować, lecz jakoś dała radę. Małymi kroczkami, poczynając od slumsów, gdzie mieszkała z najgorszymi mendami i biednymi, acz uczciwymi mieszkańcami, przez średnie piętra drapaczy chmur, gdzie znalazła się w ciągu trzech lat, w chwili gdy poznała wystarczająco dobrze historię tych krain i jej tajemnice, by w końcu znaleźć się tutaj, na szczycie. Zabrało jej to pięćdziesiąt lat, choć wyglądała maksymalnie na dwudziestolatkę, zresztą jak większość tutejszej społeczności. W głębi duszy czuła się jednak staro, tak bardzo, jak tylko mogła sobie pozwolić. Śmiało można stwierdzić, iż była zmęczona życiem korporacyjnego szczura, które polegało na ślęczeniu przy biurku, wpatrując się w komputer. Nie dość, że bolały ją od tego wszystkie kości, to jeszcze wzrok się pogarszał.
Pociąg się zatrzymał.

*** Trudno sobie wyobrazić, ile czasu musiała zbierać taką ilość pieniędzy, by móc mieszkać tuż pod dachem, z małym poletkiem wydzierżawionym na jego szczycie. Żeby tego było mało, posiadała w swoim mieszkaniu meble z prawdziwego drewna! Na taki luksus niewielu mogło sobie pozwolić... tylko elita, jaką niedawno się stała. Dokładnie pół roku temu, gdy awansowała praktycznie na sam szczyt. Cena, jaką za sukces zapłaciła, była jednak okraszona jej krwią oraz honorem. Człowieczeństwem i cierpieniem wielu innych, niczemu winnych osób. Brakiem czasu oraz dobrego samopoczucia.
Mogła brać tabletki na szczęście, pokroju tych, które sprzedają w automatach. Mogła zapomnieć o tym, spać spokojnie i nie przejmować się swoim sumieniem. Ale nie byłaby starą, głupiutką Rennel, gdyby postanowiła pozbyć się i tego ostatniego, co trzyma ją przy odrębności.


Płaszcz rzuciła na sofę, szpilki zdjęła jeszcze w przedpokoju. Światło automatycznie się włączyło, gdy wkroczyła do salonu urządzonego z przepychem, acz skromnie. Pierwsze odnosiło się do materiałów, z których wykonane były pomieszczenia, zaś drugie z racji niezbędności wszystkiego. Ren nie marnowała niepotrzebnie przestrzeni, zapychając to coraz kolejnymi niepotrzebnymi i bardzo drogimi półkami czy brzydkimi, zaskakująco modnymi elementami wystroju. I tak czuła się wystarczająco okropnie wiedząc, jak żyją jej dawni towarzysze. Lub jak ona żyła na Herbii.

Szybko przebrała się w ubrania robocze, założywszy jakieś brudne elementy garderoby oraz gumiaki, po czym ruszyła do wyjścia po drugiej stronie domu. Kolejną, prywatną tym razem windą wyjechała na dach. Gdy tylko drzwi się rozsunęły, wiatr dmuchnął jej w twarz, zapierając dech w piersiach. Powietrze tutaj było o wiele czystsze i pozbawione duchoty charakterystycznej dla pomieszczeń wieżowców. Choć trochę mogła się tutaj czuć jak w domu.
[img]http://www.futu.re/files/pic_prw/01_city_3.jpg[/img] Ruszyła w stronę miniaturowej szklarni, jaką sobie założyła. Kolejny niemożebny wydatek, którego jednak opuścić nie mogła. Nie, gdy miała okazję taką jak ta. Wkroczyła do pomieszczenia, znajdując się pod szklaną kopułą w otoczeniu małych rozmiarów ogródka pełnego krzewów, miniaturek drzew oraz kwiatów i nawet roślin wydających owoce. Wszystko to ściągała z tak daleka, że przez krótką chwilę żyła praktycznie o suchym chlebie. Nie żałowała jednak. To miejsce było dla niej wszystkim, było miniaturową Herbią, domem, który zastępował jej ten prawdziwy, który bez własnej woli musiała zostawić.
Praca wśród flory zajęła jej sporo czasu, gdyż skończywszy, panowała już noc.
Ktoś stał w progu szklarni.
Tym kimś był... można powiedzieć, że jej kochanek? Relacja z tym mężczyzną ograniczała się do sporadycznych schadzek, rzadkich, ze względu na ich życie zawodowe. Teraz patrząc na młodzieńca, przystojnego i przede wszystkim o okrągłych uszach, uśmiechnęła się promiennie. Trzymał on bowiem w rękach sadzonkę z różami, czerwonymi jak krew, pięknymi jak Herbia. Przez myśl Ren przeszło wtedy coś szalonego, tak bardzo, że sama się przestraszyła swojego umysłu. Zaraz jednak zabrała się do realizowania tego spontanicznego planu.


Dziewięć miesięcy później...

Wieści o nagłym zniknięciu tej kobiety od spiczastych uszu i jej kochanka rozeszły się tak szybko jak te, że kobieta zaszła w ciążę, podobno planowaną (o zgrozo!) i że znajduje się w Panameryce, gdzie jak powszechnie wiadomo, nieśmiertelność zyskują tylko ci, których na to stać. Aczkolwiek Ren już była nieśmiertelna, szczególnie wliczając jej elfią krew, więc nie musiała się przejmować tym, że zaraz umrze. Tym bardziej, że azyl, jaki znaleźli z jej ukochanym, który zgodził się na jej szaleńczy plan, oferował nie dość, że wolność od Nieśmiertelnych goniących przyszłe matki i wstrzykujących serum śmiertelności jednemu z rodziców, to na dodatek ochronę nowego życia.

Dziecko, dziewczynkę gwoli ścisłości, Renata uparła się nazwać Ingrid. Nie tłumaczyła się ojcu malutkiej, tę tajemnicę, podobnie jak wiele innych, zostawiając w szczelnie zamkniętym kuferku na dnie jej duszy.
Para żyła szczęśliwie zaledwie piętnaście lat.
Wszystko poszło o to, że rodzice Ingrid nie starzeli się. Wyglądali już niemalże na rówieśników swojej córki, co zaczęło wzbudzać niepokoje wśród sąsiedztwa. A ono, należące do tej części, która nie mogła pozwolić sobie na luksus nieśmiertelności, nie lubiło tych, którzy byli wiecznie młodzi. Ba, wręcz ich nienawidzili. Nietrudno było się więc domyślić, że zawiść i gniew przeważyły szalę, a do tej pory pokojowi mieszkańcy spokojnego osiedla chwycili to, co mieli pod ręką i w środku nocy wpadli do domu Ren i jej męża.
Ingrid była wtedy u koleżanki i dobrze, bo wolałaby nie widzieć tragicznej śmierci ojca. Matka zaś wyskoczyła przez okno na pierwszym piętrze nim ktokolwiek zdołał ją dopaść. Niestety upadła tak niefortunnie, iż złamała sobie nogę. W samej koszuli nocnej, kuśtykając przed siebie, ruszyła w stronę miejsca, gdzie powinna przebywać jej ukochana córeczka. Parła przed siebie z zawziętością, o którą można tylko podejrzewać zrozpaczone matki. Nie czuła bólu i chłodu, w myślach miała tylko swój skarb.
Skarb, który aktualnie płonął.


Dom jej przyjaciółki był lizany przez płomienie, wrzaski stamtąd dochodzące jasno świadczyły o losie jego mieszkańców. W pewnym momencie przez ogień wypadł ktoś o aparycji łudząco podobnej do Ingrid. Nim jednak Ren mogła się bliżej przyjrzeć tej osobie, usłyszała strzał jednego z rozjuszonych mieszkańców, którzy przyczynili się do tragedii. Do uszu Rennel doszedł krótki, szybko urwany krzyk, który MUSIAŁ należeć do jej malutkiej. Kobieta, nie mając już kompletnie nic do stracenie, zawyła zrozpaczona i nie myśląc o niczym, ruszyła na napastników. Potem upadła, raniona w pierś kulą pistoletu.

Bogowie, gdzieście są, gdy was potrzebowałam...
Dłoń kobiety rozluźniła się, twarz nabrała błogiego wyrazu, a jej usta zamarły w delikatnym uśmiechu.
Herbia przywitała półelfkę dwa lata po jej nagłym zniknięciu. Wciąż młoda na zewnątrz, w środku była tak spróchniała, że na nic zdawały się tłumaczenia, że wszystko jest w porządku. Rozdygotaną zaprowadzono do Srebrnego Fortu, gdzie rycerze Sakira przesłuchiwali ją długo, słuchając takich bredni, jakie nie śniły się żadnemu z nich w najśmielszych snach.
Ostatnią prośbą Rennel była szybka śmierć, która ukróci jej cierpienia. Spełniono tę zachciankę, a kobieta mogła się w końcu przekonać gdzie byli jej bogowie.
VULT
Szeregowy Jacek Tomas przebiegł przez aleję. Do przed chwili miał cel na oku. Ba, prawie udało mu się oddać strzał. Właściwie to od naciśnięcia spustu powstrzymał go jedynie fakt, że znajdował się w środku największej polskiej metropolii - Warszawy. Dostał wyraźny rozkaz strzelania tylko wtedy, gdy trafi. Stanął. Odczepił od skórzanego paska krótkofalówkę, przytknął ją do ust, i zdyszany oznajmił: "Uciekł na Śródmieście".
Rozejrzał się uważnie dookoła. Ulice były puste, jak to bywa o drugiej w nocy. Zimny wiatr odczuwał jedynie w kończynach na twarzy. Kamizelka kevlarowa, którą nosił pod dresową bluzą nadawała się do ochrony ciała nie tylko przed pociskami. Wolnym krokiem ruszył wstecz, aleją Niepodległości. Gdzieś nad jego głową przefrunął kruk, siadając na dachu jednego z niższych bloków i przepędzając siedzące tam gołębie. Ulicą przebiegł kot. Gdzieś niedaleko było słychać ciężki, towarowy pociąg jadący torami na stację przemysłową. Prócz demona, który nadal pozostawał na wolności, noc była naprawdę spokojna.
Jacek poczuł wibrację w kieszeni dżinsowych spodni. Wyciągnął telefon, na którego ekranie wyświetlił się zaraz napis: "NIEODEBRANE WIADOMOŚCI: 1". Przesunął palcem od ekranu w górę, nakazując w ten sposób maszynie wyświetlenie tekstu jako hologram. Wyświetlacz zamienił się w klawiaturę dotykową, a nad nim wisiał tekstL "Gdzie jesteś? Czekam na Cb od pół godziny!". Tekst podpisany był imieniem Kinga oraz serduszkiem.
- Ech, kobiety. - Westchnął. Zaczął stukać palcem po telefonie, przekazując ukochanej, że zaraz będzie, miał parę spraw do załatwienia na mieście. I zmarkotniał. Znowu przyjdzie bez kwiatów, a ona znowu będzie mu robić wyrzuty. Już miał nacisnąć "Enter" i wysłać SMSa, gdy usłyszał dźwięk udapającego na ziemię ciała. Kruk, który do przed chwili spoglądał na niego z dachu budynku, zleciał i gdy tylko tajniak się odwrócił, wstawał przed nim już jako człowiek. Mężczyzna nie ujrzał wiele więcej, prócz głowy o długich włosach i twarzy przypominającej zarówno młodego mężczyznę jak i czterdziestoletnią kobietę. Następnie jedynie poczuł jak pazury przecinają mu gardło i przez kilka następnych sekund dusił się na ziemi własną krwią.

***

- Kurwa... - jęknął Boruta, a następnie powtórzył głośniej. - Kurwa. Najpierw Twardowsky i cały ten młyn ze słowiańskimi demonami, a teraz on. Ona. Co to właściwie jest?
- Nie mamy pojęcia. - Odrzekł spokojnie Rokita swym głębokim, basowym głosem. - Ci z Nieba też nic nam o nim nie powiedzieli. Nigdy nic takiego nie pojawiło się w żadnych rejestrach, a Stalowa Góra znowu go zgubiła w Warszawie. - Łysy diabeł spojrzał na najnowszego smartwatcha i dodał. - Zabił przed chwilą kolejnego żołnierza. W cywilu, rzecz jasna.
- A Lucyna też nie wróciła.
- Twardowsky póki co nie jest naszym aktualnym zmartwieniem. Osobiście... - Tu zrobił małą przerwę. - Zaufał bym Lucynie i zajął się naszym nowym problemem. Mam wezwać żołnierzy? Zniszczą pół miasta, ale demona złapią.
- Cholera jasna, nie!
Ich rozmowa urwała się na chwilę, bowiem musieli odprawić robotników. Zabezpieczenia wciąż były nie w pełni gotowe, więc na każdym poziomie czuwać musieli ochroniarze. A i tak się zdarzało, że co sprytniejsze bydlę uciekało. Wiadomo też jak to jest z polskimi - demonicznymi, czy ludzkimi - robotnikami. Nad każdym z nich trzeba było stać z osobna i pilnować, bo inaczej taki rzuci robotę w połowie i powie, że skończył. A na zagranicznych ich stać nie było.
Dostali meldunek o postępach pracy, która szła nadzwyczaj szybko. Gotowe było już dwie trzecie cel, a został im aż tydzień czasu na skończenie roboty. Zegarek Rokity znów zadzwonił.
- Dostaliśmy nowe informacje. - Rzekł diabeł, odczytując wiadomość. - Nasz ptaszek jest zmiennokształtny. Dlatego ani razu go nie złapali. Miejski monitoring wychwycił go jak zabił szeregowca. O dziwo zawsze przedtem udawało mu się unikać kamer. Znikał za rogiem i już go nie było.
Boruta się zamyślił. Jako dyrektor polskiego wydziału piekła miał ostatnio dużo na głowie, a taki cichy szpieg byłby doskonałą pomocą w utrzymywaniu porządku w całym tym burdelu. Trzeba go było tylko przeciągnąć na swą stronę. Jak Lucynkę. Tyle, że z tą nie było problemów, sama się oddała szatanowi na służbę. Po jakiejś minucie na jego usta wpełzł uśmiech i już tam pozostał, po tym jak wpadł na genialny pomysł.

***

Wańka znów się obudził w środku nocy. A miał piękny sen. Były w nim piękne kobiety robiące mu przepiękne rzeczy. Aż stęknął, gdy zorientował się, że te wszystkie przyjemności były snem, a po raz kolejny jego długowłosy współlokator właśnie wejdzie do domu po kolejnej imprezie, z której wyszedł przedwcześnie. Miał już tego dość. Gdy przyjmował Vulta do mieszkania, nie pytał o pochodzenie jego ksywy, imieinia, czy co to tam było. Ale to, że nie zgadzał się na powroty do mieszkania w samym środku nocy było niepisaną umową, którą podpiswał każdy, kto decydował się tutaj spać. Igor najchętniej wyrzucił by długowłosego z mieszkania, ale przeszkadzała mu w tym jedna, jedyna rzecz - Nie stać go było na wynajęcie mieszkania. Najbardziej w tym wszystkim denerwowało to, że kiedy już Igor się obucdził - nigdy nie potrafił znów zasnąć.
Gdy już drzwi otwarły się, usłyszał pukanie obcasów po podłodze.
"Tego już za wiele, kurwa." - pomyślał. "Nie dość że budzi mnie o trzeciej, to dziwka z którą przyszedł nie pozwoli mi zasnąć."
Powiedział głośno:
- Te, a twoja panienka to swojego domu nie ma?
W odpowiedzi usłyszał tylko dziecięcy śmiech. Jego mózg na szybko próbował skojarzyć wszystkie fakty w logiczny ciąg, ale nie dał rady. Nie pozostawało mu więc nic innego jak wstać i zobaczyć na własne oczy, kto właśnie go obudził.
A tym kimś był starannie ostrzyżony, ubrany w elegancki garnitur, dość wysoki mężczyzna. Mężczyzna, który natychmiast wychwycił spojrzenie Wańki i odwrócił w jego stronę głowę. Od tej pory Igor Piekarz nigdy już nie miał problemów z zaśnięciem. Właściwie to nie miał już żadnych problemów.
Diabeł Boruta natomiast usiadł na drewnianym krześle i zdziwił się, jak ludzie mogą w ogóle korzystać z tak niewygodnego siedziska.

Vult wylądował. Wyjął z ust wizytówkę, którą do tej pory trzymał w dziobie i przeczytał. "Stalowa Góra, biuro rekrutacyjne. Ulica Malborska 4a/12". Było też tam logo. Tarcza, z podwójną strzałką skierowaną w górę i w dól. Dolne prawe ramię dodatkowo było zagięte w pół i stykało się z samym środkiem znaku. Schował ją do kieszeni i wyszedł z zaułka. Zawsze tutaj lądował - było to jedno z niewielu miejsc w okolicy, które było wolne od wzroku kamer. I znajdowało się najbliżej mieszkania - bo praktycznie tuż na przeciw. Kiedy ujrzał zapalone światło, ogarnęło go dziwne uczucie. Mieszanka niepokoju i czegoś, czego nie potrafił określić. Odkąd się tutaj wprowadził(A było to dwa tygodnie temu), ani razu nie spotkał Wańki, tego grubego nerda na nogach o późniejszej godzinie niż dwudziesta druga. Ba, podkreślał wiele razy, że nie ma zamiaru kiedykolwiek kłaść się później, bo się nie wyśpi. Otworzył drzwi kartą, którą dostał właśnie od Igora. Była kluczem do połowy zamków w mieście. Czasem co prawda trzeba było użyć jej kilka razy, lub uciekać, bo właśnie wszczęło się alarm, jednak wciąż karta pozostawała bardzo użytecznym cackiem.
Wdrapanie się na szóste piętro bloku zajęło mu dłuższą chwilę. Nienawidził schodów - były niepotrzebnie męczące. Mimo, że Vult potrafił latać, biegać, czy wić się godzinami, to kiedy w końcu dotarł do drzwi dwupokojowego mieszkania sapał ciężko. Nacisnął klamkę, wszedł do pomieszczenia.

- No no! Ptaszek wrócił do gniazdka! - Ucieszył się siedzący na krześle mężczyzna. - Przyjemnie było polatać?
Zmiennokształtny starał się zachować spokój. I choć nie rzucił się na obcego, tak jak w pierwszej milisekundzie miał zamiar, to nie dał rady ukryć zaskoczenia spowodowanego tą niespodziewaną wizytą. Zauważył, że zestaw śrubokrętów i elektroniki, która do tej pory zawalała obszerny stół znajdujący się przy ścianie naprzeciw łóżka Wańki pokrywają przeróżne papiery, w tym cztery różne zdjęcia przedstawiające... Właśnie Vulta. A dokładnie jak zmiania się z czarnego ptaszyska w człowieka tuż za plecami obywatela Warszawy i następnie podżyna mu gardło własnymi paznokciami.
- Nie rób już tak zdziwionej miny, usiądź. - Wstał z krzesła i wskazał je dłonią. - Ja postoję, to krzesło jest i tak piekielnie niewygodne. Powiedz mi Vulciku, co ty właściwie odpierdalasz? Chodzisz po mieście nocami jak jakiś batman i zabijasz szanowanych obywateli Warszawy. Ty myślisz, co co to jest, średniowiecze? Że nikt się tym nie zainteresuje?
Vult zareagowałby. Bardzo chętnie zareagowałby wbijając ostre pazury, które właśnie zajmowały miejsce zwykłych, ludzkich paznokci. Ale miał niesamowite przeczucie, że nieprzyniosłoby to zamierzonego efektu. Obcy na pewno samemu nie pakowałby się do mieszkania osoby, publicznie przecież uważanej za niebezpieczną. Nietrudno było się domyślić, że pochodził z jakiejś organizacji, a skoro ta zainteresowałą się Żmiją - To Żmija zainteresuje się nią.
- Zamknij się. - Powiedział beznamiętnie. - Jak już masz mówić, to mów czego chcesz.
Diabeł uśmiechnął się, odsłaniąc rząd idealnie białych zębów.
- Od razu przechodzimy do rzeczy, tak? Doskonale, po prostu doskonale! Sprawa wygląda tak: Ty mi pomożesz schwytać jednego zbiega, a ja... zapewnię ci cokolwiek sobie zamarzysz. - Po krótkiej chwili przerwy dodał szybciutko. - Z wyjątkiem lotu w kosmos. Tego nie oferujemy.
Boruta wziął jeden z wielu papierów leżących na stole i podał rozmówcy. Na pierwszej stronie pliku znajdował się wielki napis: "CYROGRAF", a tuż poniżej podstawowe, urzędnicze definicje kto jest pracobiorcą, pracodawcą i wszystkie te inne urzędnicze idiotyzmy, których teraz wymaga Niebo.
- Kiedyś to były czasy - Westchnął szatan, gdy czarodziej zabrał się za czytanie muru tekstu. - Nie potrzeba było żadnych paragrafów, punktów, na umowie widniały jedynie dwa podpisy, bo każdy wiedział o co chodzi... Świat schodzi na psy, Vult, a wszystko przez tych spryciarzy z góry.
Kruk bez słowa złożył sześć podpisów, sześć parafek i sześć kresek na trzynastu stronach umowy, a ta - gdy tylko ją odłożył na miejsce zaczęła płonąć. I nie pozostał po niej nawet ślad.
- Świetnie! - Ucieszył się Boruta. - Otóż celem jest niejaka Baba Jaga. - Zauważywszy pytające spojrzenie Vulta, zdziwił się. - Co ty, bajki o babie Jadze nie znasz? Młoda kobieta, czarownica, porywa dzieci, niszczy elektrownie. Obejrzyj wiadomości to się dowiesz.
- Kimkolwiek jest, będzie przed Twym obliczem. - Zmiennokształtny rzekł spokojnie. - Ale zaraz potem przeniesiecie mnie do domu, wraz z garścią najdroższej tutejszej biżuterii. I workiem smoczego pyłu.
- Oczywiście. - Odparł z uśmiechem dyrektor polskiego wydziału spółki Piekło. - Potrzebujesz czegoś jeszcze?
- Mapy. Niczego więcej.
- Sprawdź kieszenie. - Polecił mu pracodawca, a następnie wstał i wyszedł, dodając jeszcze w drzwiach - Wciśnij sześć razy, jak będziesz czegoś chciał.
Vult sprawdził kieszenie. W lewej znajdował się prostokątny przedmiot, z ekranem i jednym przyciskiem na boku. Tylną klapę zdobił napis: "iMap i10". Wcisnął przycisk raz. Ekran zaświecił się na pół sekundy i zblakł. Nad nim pojawiła się holograficzna projekcja drzewa Edenu, z którego spada nadgryzione jabłko. Po chwili został tylko owoc, znak firmy produkującej ów cud techniki. I logo zniknęło, ustępując miejsca budynkowi bloku, nad którym wisiała strzałka, dokładnie pokazując w którym miejscu na mapie znajduje się urządzenie, a obok niej napis: "Floor: V". Mężczyzna nie miał pojęcia co to znaczy i odpuścił sobie nawet próby zrozumienia tego zwrotu. Nie minęła sekunda, a obok jednego bloku, wyrósł drugi, a potem następny i kolejny, i kolejny... A obraz malał. W przeciągu dziesięciu sekund w powietrzu wisiała mapa całego miasta Warszawa, którą czarodziej mógł dłonią obracać, przybliżać, oddalać i przesuwać. Co prawda potrzebował pięciu minut, by się zaznajomić z tak zaawansowaną magią, ale zapoznał się z podstawowymi funkcjami maszyny. Za drugim przyciśnięciem włącznika obraz zgasł. Vult schował urządzenie do kieszeni płaszcza i rzucił okiem na biurko, które jeszcze wieczorem tego dnia zajmowała elektronika Wańki. Po za jego podobiznami, były tam zdjęcia młodej, pięknej brunetki, odzianej podobnie jak on - w dawno już nieużywane lniane ubrania. Nietrudno było się domyślić, że to ją ma przyprowadzić przed oblicze diabła. Prócz tego, znajdowały tam się raporty policji, wojska i Stalowej Góry.

***

- Jest jeszcze Stalowa Góra. - Przypomniał Rokita. - Jak zobaczą jaki rozpierdziel zrobi ta parka, na pewno nie zechcą nam oddać żadnego z nich.
- Z nimi się jakoś dogadamy, jeśli ta suka uwolni Perona, i tak na nic nam się nie przydadzą.
Rokita uśmiechnął się. Był jedynie doradcą dyrektora, sam nigdy nie miał tak wielkiej ciągoty do władzy. I sprawiało mu niejaką satysfakcję patrzenie, jak od pewnego czasu wszystkie plany Boruty padają w ostatnim momencie, nawet jeśli oznaczało to o wiele wiecej roboty dla łysego pracusia. A najbardziej bawiło go to, że wszystko sprowadzało się do tylko jednej osoby.
- Za bardzo odpuszczałeś Twardowskiemu, szefie.
- Tak wiem. - Jęknął szef. - Skończ już z tym Twardowskim. Lucynka się nim zajmie. A Vulcik zajmie się Jagą, zanim ta dobierze się do elektrowni atomowych i do naszych więzień.
Sekretarz miał już wyrazić kolejne wątpliwości, ale po raz kolejny zadzwonił do niego telefon odnośnie lochów.
- Odblokowała kolejną pieczęć. Zostały trzy. Dobrze by było, gdyby Twój nowy chłoptaś na posyłki się pospieszył...

***

Stalowa Góra. Największa polska organizacja walcząca ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, jedna z niewielu formacji wojskowych, w której przewagę wciąż stanowią ludzie. I jedyna organizacja stanowiąca jakiekolwiek zagrożenie dla wiedźmy. Pułkownik Niezgoda dała znak oddziałowi dłonią. Obstawili bramę, za którą znajdować miał znajdować się ich cel. Jaga. Przyparła do ściany tuż przy wrotach, i założyła ładunek wybuchowy. Uśmiechnęła się kącikiem ust i szepnęła do siebie.
- Teraz mi się nie wywiniesz, ptaszyno.

Wrota wyleciały z zawiasów z hukiem, odbijającym się od ścian hali przez dobre pół minuty. Żołnierze otworzyli ogień w chmurę pyłu, zalewając pomieszczenie gradem kul, z których żadna nie miała prawa trafić celu. Czarownica w przeciągu dwóch sekund znalazła się przy dowódczyni, wyrywając jej karabin z rąk i uderzając nim prosto w jej skroń, pozbawiając przytomności.
Jaga pięcioma szybkimi ciosami rozbroiła kolejnych dwóch napastników, nim ci w ogóle zdążyli przenieść lufy broni z przejścia na wiedźmę. Chwilowo była bezpieczna. Puściła się truchtem w stronę wyjścia. O ile następnego starcia z żołnierzami nie byłaby w stanie już wygrać, bo była zbyt wykończona, o tyle nad żołnierzami miała jedną przewagę. Znała lechickie podziemia jak własną kieszeń i dokładnie wiedziała w którą stronę miała się kierować, by ujrzeć światło dnia. Pozostawało jej tylko unikać patroli...

***

Gdy już ujrzałą wyjście na zewnątrz, natychmiat przeszła w sprint. Na jej szczęście wszyscy obecni w obozie strzelcy właśnie przeczesywali podziemia w jej poszukiwaniu. Ukryte przejście, którym wydostała się z katakumb było wciąż nieodkryte, a więc i niestrzeżone. Odetchnęła chwilę - magia z której korzystała by unikać pocisków z borni palnej była niezwykle wyczerpująca. A ostatnim czasem niewiele miała czasu na odpoczynek...
Postanowiła rozejrzeć się po obozie - Funkcjonariusze ruszą w pościg zaraz gdy zorientują się, że im umknęła. Dlatego potrzebowała czegoś, co by ich spowolniło, gdy będzie udawać się do kolejnej, przedostatniej pieczęci. Kiedy tylko myślała o tym, że Peron zaraz po uwolnieniu zrobi porządek z wszystkimi diabłami, aniołami i przede wszystkim ludźmi, uśmiech wpełzał na jej zmartwione usta. Podniosła maskę najbliższego samochodu. Nie miała zielonego pojęcia, co siedzi w tych maszynach i jak to popsuć w taki sposób, by nie zranić siebie. Widziała już jak wiele ludzkich wynalazków ma tendencję do wybuchania. Dla własnego bezpieczeństwa zostawiła auto w stanie nienaruszonym i rozejrzała się. Nawet w samym środku prastarej puszczy obozowisko Stalowej Góry wyglądało, jakby dominowało wokół, jakby kolczasty drut miał zaraz zacząć ścinać pobliskie drzewa na miejsce dla kolejnej fabryki. Przerażał ją ten widok.
Nagle Jaga usłyszała tąpnięcie. Natychmiast odwróciła się w kierunku z którego dochodził dźwięk. Z ziemi wstawał jegomość odziany w czarny płaszcz z kruczych piór. Długie, proste włosy były prawie tak długie jak te na głowie wiedźmy. Twarz... Cóż, nie po twarzy czarownica zorientowała się, że to jegomość, a nie jejmość. Bowiem ledwie go ujrzała, przemówił.
- W ten sposób nic nie zrobisz.

***

Vult już od kilku dni śledził poczynania Stalowej Góry. Uznał, że idąc ich tropem w końcu dotrze do swego celu. No - i nie pomylił się. Oto stała przed nim - groźna, wyprostowana, w białej, zwiewnej sukni. Gotowa rozerwać go wpół, lub po prostu rzucić o najbliższe drzewo. Albo najdalsze. Samo spojrzenie kobiety wystarczało, by po plecach obserwującego przeszedł dreszcz. Spojrzenie czarnych jak noc oczu było wręcz demoniczne, pełne wściekłości i chęci zniszczenia cywilizacji. Chęci odwetu za zniszczone lasy i puszcze, które niegdyś przecież ludzie czcili. Mag miał wrażenie, że wystarczyłby jeden niewłaściwy ruch jego dłoni, a Jaga rzuciłaby się mu do gardła niczym wygłodniały wilczur. Z tą różnicą, że ruchy wilczura są zauważalne gołym okiem. Podniósł delikatnie głowę, zauważając kamerę patrzącą wprost na niego. Był pewnym, że za minutę, lub dwie zza pleców Jagi wypadną żołnierze, gotowi zabić. Powtórzył swe poprzednie zdanie.
- W ten sposób nic nie zrobisz, musiałabyś wysadzić w powietrze nas wszystkich.
Podszedł spokojnie do samochodu, i zawahał się. Miał już zamknąć klapę, gdy naszła go genialna myśl. Nachylił się nad silnikiem tak nisko, że niemalże ustami dotykał maszyny, otworzył delikatnie usta i chuchnął. Usłyszał jedynie cichutkie szurnięcie, ale nie miał wątpliwości co do efektu zaklęcia. Chłodne powietrze musiało zrobić co trzeba, odkręcić śrubę, czy rozszczelnić jakiś tłok. Jego umiejętności jeszcze nigdy go nie zawiodły. Przy odrobinie szczęścia defekt spowoduje eksplozdję silnika przy próbie odpalenia silnika. Tak przynajmniej mówił mu Wańka, spytany, dlaczego do swych wynalazków korzysta z lupy. Już miał dopowiedzieć coś jeszcze, gdy usłyszał echo tupotu butów dobiegające z zejścia do podziemii...

***

Rzucili się w las, oboje sprintem. Tupot butów zmienił się w kilka huków wystrzelonych na ślepo pocisków. Biegli, słysząc jedynie własne kroki i oddechy. Czarodziej miał spore problemy w utrzymaniu tempa wiedźmy, a nie mógł pozwolić sobie, by stracić ją z oczu. Biegli jak zwierze, zaszczute gończymi psami, oboje świadomi, że, co prawda daleko jeszcze przed nimi, czekał kolejny patrol.
Zatrzymali się. Między głębokimi oddechami Żmii słychać było głośne bzyczenie. Dwójka uciekinierów dostrzegła też ruch liści w jednym z drzew, a między nimi - kamerę. Doczepiona była do szkieletu z tworzywa sztucznego, unoszącego się spokojnie nad ziemią. Cały czas byli obserwowani przez chłodne niczym stal oczy. Maszyny, lecące ponad koronami drzew nie musiały wymijać pni i nie miały okazji potknąć się o korzeń. Stalowa góra znała więc każdy ruch zbiegów. Kruk wyciągnął z kieszeni małe, białe pudełeczko.
Nacisnął przycisk i od razu zbliżył widok na ich pozycję. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Jagi odrzekł krótko:

- Prezent. Wskaże nam drogę.

Nie miał ochoty na dalsze tłumaczenia, a tym bardziej czasu. Był świadom tego, że kobieta nie jest, delikatnie mówiąc, fanem elektroniki. On sam nie przepadał za tą diabelską technologią, ale nie mógł zaprzeczyć jej użyteczności. W minutę znalazł miejsce, które już tego wieczora ustalił z Borutą.
Schował mapę. W międzyczasie wiedźma zdążyła strącić dwa drony na ziemię i rozerwać je w pół, chwilowo chroniąc ich przed wzrokiem wroga. Cieszył się, że wykazała tyle rozsądku, by nie uciec, bowiem już teraz najprawdopodobniej byli otaczani. Odezwał się, na szybko wymyślając historię.

- Znalazłem na mapie drugie podziemie, jak nam się poszczęści zdołamy wyleźć z drugiej strony.

Kobieta kiwnęła tylko głową i ruszyła tuż za nim. Dobrze wiedział, że mu nie ufała, ale równie dobrze wiedział, że sytuacja nie pozostawiała wiele decyzji, z których czarownica mogłaby przebierać. Wędrowali więc w milczeniu, nasłuchując.


***


- Zdracja! - Zakrzyknęła, próbując wyrwać się z łańcuchów na jej nadgarstkach i łydkach.

- Zdrajca! - Zakrzyknął, próbując wyrwać się z łańcuchów na jego nadgarstkach i łydkach.

Nie tak to sobie wybrażała. Nie tak to sobie wobrażał. W dwójce zagubionych i zgubionych ciał gotowała się z wściekłości krew. Oboje stali na przeciw siebie, skuci połączonym łańcuchem tak, że jeden ruch ku drugiej osobie powodował jej ruch, dokładnie identyczny. Jaga rzuciła się na przód. Vult przyparł do ściany. Wrzaski obojga odbijały się echem.

- Zgubiłeś mnie! Zabiłeś! Dorwę Cię, kurwi synu!

- Boruta! Miałeś odesłać mnie do domu! Do domu!

Diabeł uśmiechnął się tylko, mówiąc krótko.
- Vulcie, Vulciku. Tam dom twój, gdzie dusza twoja! Rozgość się!

Wyszedł z celi, napawając się wrzaskami skazańców. Zaraz dołączył do niego Rokita, mówiąc z podziwem.
- Mądrze rozegrane, szefie.
- Bo widzisz Rokita, w tej całej grze o ludzi nie chodzi o to, by grać fair, czy oszukiwać. By wygrać, wystarczy uczyć się na własnych błędach. My kiedyś osiągniemy perfekcję, a On zawsze będzie pokładał wiarę w całą tę wolną wolę ludzkości. - Odpowiedział mu dumnie, swym marzycielskim głosem. Był dumny. Po wielkiej porażce, jaką był Twardowsky, nadeszła wielkie zwycięstwo. Konynuował więc. - Para w lochach będzie siedzieć tak długo, aż nienawiść, którą siebie darzą przeniknie do samego sedna ich dusz. Niech będzie jedynym, co czują. A wtedy... A wtedy ich odseparujemy do osobnych cel. Kaci zadbają, by nie zapominali o sobie długo. Zrobimy z nich bestie, rozumiesz Rokita? Bestie. A kiedy nie pozostanie im już nic do zyskania... Wtedy będą moimi ogarami, psami, którymi będę szczuł każdego, kto spróbuje mi podskoczyć...
Zastępca dyrektora uśmiechnął się tylko, śmiejąc pod nosem i odparł:
- Ciekawe, co na to Lucynka.
4.LICHO
Fragment rozdziału z Xięgi podróży małych i dużych, zamyerzanych i niezamyerzanych, po wymyarach obcych

(...)

Stary styrsman zatrzymał się o krok przed wyraźnie zaznaczoną granicą, która dzieliła ośnieżoną górską ścieżkę wijącą się pośród żlebowych zboczy a powałę mgły spowijającą dalszą drogę niczym nieprzenikniona zasłona. Ze złością i lękiem zauważył, że w ustach mu zaschło, a nogi skamieniały. Zła Ziemia. Tak już zaczęli to nazywać mieszkańcy grodu w dolinie. Nie Uroczysko, Ludzie Ziemi Ognia znali i doskonale wiedzieli, jak unikać Uroczysk. To było coś innego. Coś nie z tego świata, ze świata bogów. Coś we władaniu Czyniącej?...
Musiał się sam przekonać. To z nim chciała mówić i tylko z nim. Z samym panem grodu, z jarlem. Tjalve Władającym Burzą.
Plotki strwożonych mieszkańców osady powiadały, że na ziemiach Władającego Burzą pojawiła się przed kilkoma tygodniami, zanim powrócił z wojami z wyprawy, i wyglądała, jakby na brzeg wyrzuciło ją morze. Oraz jak nic, co dotąd widzieli. Styrsman nie lubił zawierzać plotkom, ale tym razem nie miał wyboru, bo odkąd cudzoziemka zbiegła w góry, nikt jej nie widział ponownie ani nie zdołał odnaleźć. Nikt też nie odważył się tego próbować. Gdy młody Narv Rwikamień pierwszy rzucił się do intruza z ostrzem, rozszarpała mu gardło, przyoblekłszy postać czarnego wilka, a następnie zbiegła ścieżką pastuchów pomiędzy skały. Podobno. Reszta podrostków z jego drużyny nie oglądała się za siebie, kiedy spieprzali jak zające przez pole. Pewne było, że niedługo później pojawiła się Zła Ziemia, jak choroba na zboczu góry. Mgła, w której ludzie gubili się na zawsze. Póki co, wbrew gorzkim oczekiwaniom nic potwornego z niej nie wylazło, ale od tamtej pory gród jarla nie zmrużył oka przez ani jedną noc. Żyli w strachu, w cieniu góry. Nie dało się wiecznie żyć w strachu. Nim jednak Tjalve Władający Burzą zdążył przedsięwziąć jakiekolwiek kroki, do grodu przybył posłaniec.
Narv Rwikamień. We własnej bladej i oszołomionej, ale żywej osobie. Wojownicy jarla mało brakowało, a strąciliby mu łeb toporem i podziurawili pierś oszczepami, kiedy pojawił się w bramie, stąpając sztywnym krokiem. W pierwszej chwili sam Tjalve poczuł ochotę, by to zrobić. Ale to był naprawdę Narv — nie demon, nie trup — był tylko ogłupiały, jakby pijany. Przynosił styrsmanowi wiadomość zza mgły. Zaproszenie.
A pan na Szarym Wybrzeżu musiał na nie odpowiedzieć.
Urwawszy długi, głęboki haust lodowatego powietrza, Tjalve wkroczył w tuman mgły, na chwilę ślepnąc od bieli. Niespodziewanie nie był już na tej samej górze, którą dobrze znał. Przenikliwe zimno otulające ją już zwykle ciasno w te krótkie jesienne dni i opadające ku dolinie szczypiącym mrozem nagle zniknęło. Powietrze na jego skórze stało się w jednej chwili ani ciepłe, ani chłodne — było w sam raz, przyjemnie rześkie, jak noc w porze żniw. Bo trwała noc. Styrsman nie uwierzyłby w takie bajki, gdyby sam nie patrzył właśnie na gwiazdy na firmamencie, na roje migoczących świetlików oraz na światło księżyca kładące się miękko po trawach, nad którymi pasemka mgiełki unosiły się jak babie lato — teraz delikatnej i w zupełności przejrzystej. Paląca chęć naszła mężczyznę, by przetrzeć mocno oczy. Młoda zieleń w wysokich górach, noc u zarania dnia... i odległy trel ptaków — ptaków, których śpiewu albo nie rozpoznawał, albo wiedział, iż nie występowały takie w północnych krainach. A przed nim wyrastający olbrzymi, rozłożysty dąb z łysymi gałęziami rozcapierzonymi na szerokość nieba. W jego cieniu Tjalve Władający Burzą grodu struchlał po raz pierwszy w swoim życiu. Bo jak znał świat długi i szeroki, takich rzeczy nie potrafili nawet Czyniący.
Gospodyni tego miejsca, jakby czekając na stosowną chwilę, wyłoniła się zza pnia, ledwie ochłonął i domknął usta.
Witaj, Tjalve Władający Burzą.
Plotki powiadały tym razem prawdę — nie wyglądała jak nic, co dotąd na tych ziemiach widziano. Była wysoka w porównaniu do dziewcząt z jego ludu, poruszała się idealnie wyprostowana i bez dźwięku kroków. Długie, czarne włosy podobne niebu nad nimi spływały jej kaskadą po plecach, stwarzając wrażenie, jakby i w nich migotały gwiazdy. Swoim szczupłym, wątławym ciałem nawet przypominała młode podlotki z grodu. Na tym jednak jakiekolwiek możliwe podobieństwa do Ludzi Ziemi Ognia się kończyły. Skórę miała jasną i pustą, jakby pod spodem nie płynęła krew, a twarz...
Styrsman stęknął i na wszelki wypadek przyklęknął krótko, pochyliwszy głowę.
Bogini?...
Cudzoziemka przybrała coś na kształt uśmiechu. — Wszędzie żyjemy w cieniu bogów, hm? Nie — zaprzeczyła mu. — Nie jestem boginią. Wstańże, niegrzecznie jest nie patrzeć rozmówcy w oczy. Przynajmniej w moich stronach.
Jarl spojrzał jej w oczy, bardzo przelotnie. Jej oczy nie były bowiem ludzkie. Raczej chore. W ich kącikach błyskała biel, a źrenice przypominały zaledwie małe plamki czerni na ciemnym, zimnym morzu. Usta miała ściągnięte w wąską kreskę, a na twarzy surowy, okrutny wyraz. Piękna w niej było tylko tyle, ile zimowej jutrzence ścinającej mrozem wszystko, co żyło.
Jesteście tedy Czyniącą?
Nie. Choć w waszym języku to najbardziej precyzyjne określenie na to, czym byłam... jestem... w swym rodzimym świecie.
Mężczyzna zmarszczył swoje imponująco krzaczaste, poprzerzedzane przez blizny oraz siwiznę brwi. Nie pojmował wcale...
Nie musisz — stwierdziła ze spokojem cudzoziemka, nie omieszkując zignorować jego nerwowego drgnięcia i ostrzegawczego złożenia zarękawiczonej dłoni na głowicy toporu u pasa. — Ja również niewiele z początku rozumiałam, przypadkiem wylądowawszy w waszym malowniczym grajdołku. Moje przeprosiny należą się tu niejakiemu Narvowi — kontynuowała tonem stosownym raczej przeprosinom za lekkie spóźnienie się na ucztę albo nadepnięcie komuś na piętę — postarałam się zwrócić go wam w jak najbardziej nienaruszonym stanie i najprędzej, jak to było możliwe. Potrzebowałam wcześniej z jego głowy kilku niezbędnych informacji. Oraz zaszczepić kilka w niej — takich jak większą kurtuazję wobec gości. Powinien wydobrzeć w ciągu kilku dni.
Trudno było jarlowi przyjąć te słowa na wiarę, co zdawało się zresztą wcale zrozumiałe, chyba nawet dla cudzoziemki. Wciągnął powietrze z cichym świstem. — Czy on?...
Nie zginął przy naszym pierwszym niefortunnym spotkaniu. Ledwie drasnęłam przełyk. W najgorszym wypadku będzie miał kłopoty z artykułowaniem niektórych głosek, ale poza tym, nic mu nie będzie. Możecie darować sobie modły, ofiary oraz kąpanie go we wrzącej krwi wołu — odrzekła kobieta w sposób rzeczowy i budzący przez chwilę w styrsmanie absurdalne, obce mu poczucie zaufania, na które nie powinno być nawet miejsca między nim, a tym... czymś.
Spojrzenie oczu-mórz kierujące się nagle z powrotem na jego oblicze sprawiało, że kark wojownika oblał się zimnym potem niczym przed pierwszą bitwą w życiu, a policzki spaliły czerwienią jakby go na czymś przyłapano. Ona zaś zdawała się dosłownie wietrzyć z powietrza jego obawy, jego niechęć do niej, wstręt i obrzydzenie.
Wierzcie mi, Władający Burzą — przemówiła chłodno, spokojnie — gdybym miała wobec was i waszego ludu złe zamiary, mielibyście co do tego pewność od dawna.
Czego tedy tu chcecie? — odburknął. — Czemu przybywacie na nasze wybrzeże?
Kobieta rozłożyła ramiona. — Czystym przypadkiem, jak mówiłam. A po części nie-przypadkiem. Ryzyko wliczone w przebywanie przy skoncentrowanych, nie zawsze stabilnych źródłach nieprzetworzonej magii, powiedzmy. Dlaczego akurat tutaj — to sama chciałabym wiedzieć, jak i znać treść oraz przebieg ostatnich kilku dni poprzedzających moje wylądowanie między falami waszego niezbyt przyjaznego morza.
Słuchając tych słów, strysman poważnie rozważał, czy to nie najwyższa pora zamknąć się i przestać zadawać pytania, których zaspokojenie sprawiało, że pojmował z tego wszystkiego jeszcze mniej, niżeli na wcześniej. Oraz na które przybyszka zdawała się odpowiadać z rosnącą już nutą zniecierpliwienia w głosie.
Zdecydowanie bym chciała... Chwilowo jednak inne kwestie wymagają bardziej pilnego zaradzenia. Na przykład kwestia tego, jak się stąd wydostanę.
Tjalve spojrzał w ciemne, połyskliwe oczy obcej i tym razem jego również błysnęły. — Dlatego po mnie posłałaś... Żądasz… pomocy?
Znów zdawkowy uśmiech, za drugim razem starzec rozpoznał, że to właśnie miał oznaczać tamten upiorny grymas. — Dlatego zawsze życzę sobie posłać po tych z samej góry. Jedyna szansa na trafienie na kogoś... zdatnego do czegokolwiek.
Styrsman nadal nie pojmował wiele, ale wtedy już pojął wystarczająco dużo. Zacisnął za plecami dłoń w pięść i powstrzymał ciężkie westchnięcie, na chwilę uciekając przed wzrokiem cudzoziemki, myślami udając się w dół górskiego zbocza, gdzie leżał jego gród i czekali jego ludzie. Czekali, lękając się cienia góry. Czymkolwiek była przybyszka… Nigdy nie spotykało nic dobrego tych, którzy wchodzili pomiędzy czarostwa ani pomiędzy Czyniących. Pomiędzy sprawy bogów. Gdy bogowie przychodzili zabrać ziemie ludu, to lud opuszczał ziemie i nigdy do nich nie wracał. Obracały się w Uroczyska. Ale teraz trwała zima, trzecia z rzędu tak surowa, pełna tylko niedostatku oraz ubogich w łupy wypraw, pełna przekleństwa bogów. Ta cudzoziemka mogła być najgorszym z nich. Ale opuszczenie Szarego Wybrzeża oznaczało dla mieszkańców grodu jarla śmierć głodową lub niewolę w rękach Ludzi Węży.
Lepiej on niż oni wszyscy. Długo już żył.
Czy jeśli udzielę wam pomocy, opuścicie wtedy moje ziemie i zostawicie moich ludzi w spokoju?
Na cóż te ponure nastroje? Jeszcze nikogo nie grzebiemy — żachnęła się przybyszka. — Potrzebuję jedynie informacji, nieco bardziej wyszukanych od tego, co mogę wyciągnąć z pierwszego lepszego podrostka albo dziada proszalnego w gospodzie. Potrzebuję informacji o tych waszych „Czyniących”. Tych waszych amatorach z bardzo potężną i bardzo niebezpieczną zabawką w rękach — nacisnęła na koniec zdania. — Amatorach, których lękacie się się jak psy gromu z nieba… i możecie nie być takimi głupcami, że się lękacie.
Widzicie, tam skąd pochodzę nikomu nie śniło się nawet o mocach o tak kuriozalnym kształcie i o takiej potędze, które tutaj dosłownie kiszą się nietknięte w powietrzu albo kurzą na przydrożnych kamieniach. Nawet ja dotąd nie śniłam. Wszystko, co widzisz dookoła siebie powstało za ich pomocą... A ja, mogę uczciwie przyznać, dopiero się uczę.
Jarl mimowolnie rozejrzał się po spokojnej, niemal sennej okolicy spowitej zawiewami białej mgiełki. Otaczała ich szaruga, jakby powietrze wypełniał dym lub popiół, ale nic podobnego nie utrudniało mu oddechu. Choć w doświadczonym strysmanie i Człowieku Ziemi Ognia sama świadomość tego, w jakim miejscu się znajdował budziła wdrukowany wręcz w zwoje umysłu lęk, to musiał przyznać, że krajobraz dokoła miał w sobie rzeczywiście coś… urokliwego. Ptaki z sękatych gałęzi dębu, mimo że nie znał ich głosów, śpiewały kojącą melodię. Kamienne menhiry porośnięte mchem wyłaniające się z mgły jak znad tafi wody przypominały mu te, które ich przodkowie sami wznosili przy kromlechach i wokół świętych miejsc. A dąb wielkie drzewa mądrości, w jakich cieniu bajała starszyzna.
To wręcz kusząca perspektywa — głos cudzoziemki niespodziewanie zabrzmiał… tęskniąco — zostać tutaj tylko dla tej waszej mocy, tej waszej... magii. Ale jak to mówią, woła trzeźwy świat nadziei. Albo: ni chuja. W swoim świecie zostawiłam sprawy, które muszę pilnie dokończyć. A im prędzej zniknę z tego świata tutaj, tym lepiej, jarlu. Nie tylko dla was. Dlatego potrzebuję waszej pomocy i waszej wiedzy o Czyniących na Ziemi Ognia. Potrzebuję jej teraz.
Tjalve przyłapał się sam na słuchaniu słów obcej z coraz większym zaintrygowaniem, jakby z nadzieją, że przekształcą się zaraz w opowieść. Oraz na obserwowaniu coraz pilniej, coraz uważniej o szczegóły. Nawet szczegóły tych nieludzkich oczu i upiornego oblicza — bo coś z nich zniknęło, tamto zimno i prawie nabożna groźność już go nie peszyły. Emocje, które widniały na nich teraz były najwyraźniej takie same dla Ludzi Ognia i nie-ludzi obcego świata, odczytywał je bowiem bez wysiłku. Ból, zmęczenie i wcale zwykły śmiertelnikom strach. Oraz ogromny smutek w oczach.
Przybyszka musiała zauważyć jego zainteresowanie, bo sapnęła pod nosem, a potem powoli i ostrożnie dobierała swoje kolejne słowa.
„Bagaż”, który przyniosłam tu ze sobą — moja wiedza i moje umiejętności, to czym jestem — pozwoliły mi wyczyniać na tej waszej górze rzeczy, o jakich się większości Czyniących nawet nie śniło. Ale to nie wszystko, co ze sobą przyniosłam. Inne rzeczy ciągną się przyklejone do mnie jak istny rzep do psiego ogona, znacznie potężniejsze i groźniejsze rzeczy, zachłanne ofiar… Tutaj urosły w siłę i przybrały kształty. Takie, o jakich mi się nawet nie śniło i to w najgorszych koszmarach. Wiem, że twoi ludzie lękają się mgły oraz tego, co przywykliście, że może się z niej wyłonić. Wierz mi jednak, że jeśli nie zdołam się stąd wkrótce zabrać, to pewnego dnia nie będę miała więcej siły opierać się swojemu „bagażowi”. Wtedy pewnie wyjdzie z niej coś, czegoście sobie za najgorszych Wojen Bogów nie wyobrażali.
Czyli jednak przeklęta, pomyślał z trwogą Tjalve. Cokolwiek niosło to przekleństwo, najwyraźniej źle było choćby wyszeptać jego imię, bo nie padło z ust cudzoziemki ani razu. Nie musiało zresztą. Strysman żył długo, dość w życiu się dowiedział o złych duchach, demonach, potwornościach Uroczysk i wypaczonych mocach Czyniących. Czuł, gdy były blisko. Gdy kobieta mówiła, były tak blisko nich, że prawie czuł na swoim karku cuchnący, lodowaty oddech. Tak jak powiedziała, miały swój kształt. Tjalve przysiągłby, że słyszał powietrze złowrogo buchające im parą z nozdrzy. Że widział cień przyobleczonego porożem demona spacerującego na pograniczu mgły a nich. Stary wojownik nie wstydził się zadrżeć w jego obecności, bał się tylko, by ten nie zwietrzył lęku i nie podążył za nim jak wilk za kowcą.
Te rzeczy… odejdą z tobą? Nie zostaną, by dręczyć moich ludzi?
Cudzoziemka uśmiechnęła się słabo. — Musiałbyś nas od siebie oderwać jak zrośnięte bliźnięta. A jak bardzo bym temu nie przyklasnęła, istnieje tylko jedna siła we wszystkich możliwych światach, która mogłaby tego dokonać. Ale nie śpieszę się z nią spotykać. Dlatego jeszcze raz: potrzebuję wrócić tam, skąd przyszłam. Do tego zaś potrzebuję zlokalizować Czyniących. Jak najwięcej spośród nich.
Jest Reffur Czarosiej. Kat’gana i Tiamath, Czarny Wij, Vaskij z Psa Matki… Ci żyją na Szarym Wybrzeżu. Więcej ich na Ziemi Ognia i dalej w Północ. Na Południu, za piaskami, ponoć czynią same kapłanki w świątyniach, ale to dzikie ludy… Tutaj Czyniących wolimy mieć na oku, każdy jarl będzie mógł ci powiedzieć o tych wędrujących po jego ziemiach, jeśli zapytasz, pani…
Isthalla.
Isthalla... Możesz liczyć na moją pomoc — przysiągł styrsman. W „ich” świecie zaś przysięgi po prostu się spełniało. Nie zdziwiłby się, gdyby dobrze o tym wiedziała, lecz nie zmieniało to jego postanowienia. Dla ludzi, dla siebie. Może nawet trochę dla niej. — A ja liczę na przychylność bogów i by wskazali ci drogę do domu.
Po raz pierwszy wydała się prawie bliska roześmiania. Wyglądało to dosyć upiornie.
Bardzo szarmancko — oświadczyła. — A teraz siądź sobie, Tjalve Władający Burzą. Jeśli zechcesz bym wyczarowała trochę miodu, mów, wyczaruję. Czarowane wcale nie truje. Czeka nas bardzo, bardzo długa rozmowa…

(...)
5.LEEVAKK
W imię równouprawniania, LGBTQ i uchodźców, zdejmuję z siebie tę klątwę! Wracaj skąd przybyłeś, Praavakku! Do średniowiecza! Hej, jesteś tam? – mgła przed oczami rozpłynęła się w kilka chwil, a jej odejściu towarzyszył głęboki, męski głos, którego właściciel z każdą sekundą robił się coraz wyraźniejszy. Anjean jako spec od teleportacji międzyświatowej (wszak był już w Redanii, Fenistei, Ankh Morpork i Nibylandii) dokładnie wiedział co się dzieje. Znowu go gdzieś przeniosło i tym razem również nie jest to ani Oros ani Meriandos. Nie mając wpływu na – nazwijmy to – „kierunek” podróżowania, krasnolud nauczył się pojmować te magiczne incydenty jako już nie coś, co ma odciągnąć maga od Niej, a bardziej jako wyzwanie, rzucane mu przez bogów. Na końcu ścieżki musiało być rozwiązanie, więc Anjean przemierzał światy, gdzie mierzył się z nowymi zagrożeniami tylko po to, by zaraz potem znowu pojawić się gdzieś indziej. Tym razem siedział na niezwykle niewygodnym krześle, które mimo to wydawało się niezwykle zadbane, a rzemieślnik musiał się wiele napracować, by stworzyć tak delikatnie wyglądający mebel. Szkoda, że swojej funkcji nie spełniał wcale. Od tego samego mistrza musiał pochodzić stół przed nim, tworzony w tym samym stylu. Mały, bez ozdób, będący właściwie oszkloną, metalową ramą. Razem ze śnieżnobiałą podłogą tworzył wrażenie przebywania w najczystszym pomieszczeniu pod tutejszym słońcem. Zupełnie jakby odwiedził świat, w którym żyją sami bogowie we własnej osobie. Choć podświadomie czuł, że to nie to. Za stołem, a może bardziej biurkiem, siedziała postać, ta sama, co przed chwilą do niego przemówiła. Zadbany mężczyzna w czarnym stroju kontrastował z otoczeniem, zwracając na siebie uwagę.
Halo, słyszysz mnie? – odezwał się znowu, machając krasnoludowi dłonią przed twarzą.
C… Co? – Anjean myślał, iż był przygotowany na wszystko. Rzeczywistość jednak przerosła jego oczekiwania. Ten świat był… Taki inny od poprzednich. To też w szoku i zdumieniu jedynie te słowo przeszło mu przez usta.
Odleciałaś. Wszystko w porządku?
Tak, tak… Jest dobrze. – odrzekł szybko. Tak szybko, że nawet nie zdążył zadać sobie pytania, dlaczego ten facet w czerni skomentował stan krasnoluda w rodzaju żeńskim. Co, nie widzi brody? Trochę ubabranej magicznym pyłem, przez co w połowie lekko lewituje, ale to nadal wielgaśna broda. Nie mówiąc już o szeregu innych oznak męskości Anjeana. Może facet się przejęzyczył… – Tylko się chwilę zamyśliłem – podkreślił wyraźnie ostatnią sylabę.
Każdemu się zdarza. Wracając do tego, o czym mówiliśmy… – kontynuował nawet wtedy, gdy mag wstał i podszedł do okna, jednocześnie przestając go słuchać. Właściwie to okien jako takich tam nie było. Miast tego czwarta ściana była w całości przeszklona, dając pełny wgląd w to, co jest na zewnątrz. Gdy tylko zbliżył się na krok do przezroczystej tafli, natychmiast zwiększył dystans do dwóch kroków. Okazało się bowiem, że są bardzo, BARDZO wysoko. Stanie tam, jakby na krawędzi wielkiego urwiska, przyprawiało o szybsze bicie serca. Jednak to było niczym w porównaniu z resztą dziwactw tego świata. Ta budowla, w której stał… Były ich tysiące, jedna wyższa od drugiej. Las szklanych wieży rozpościerał się gdzie tylko wzrok mógł sięgnąć. A w dole ciemnoszare ulice, tłumy ludzi, którzy stąd wyglądają jak… Jak… Anjean wzdrygnął się na myśl o mrówkach. O, a koni to w ogóle nie widać!
To co myślisz? – mężczyzna wyrwał go z zachwytu nad rozmachem tego miasta.
Świetnie! Nie no, genialnie. – odpowiedział, nie mając pojęcia na co. Co dziwne, gdy spojrzał znowu na swojego rozmówce zdawało mu się, że go już znał dużo wcześniej, a wokół głowy latały mu różne myśli, nie należące do niego. Nie mógł ich wyłapać, zrozumieć, lecz czuł ich istnienie, zamęt przez nie wywołany. Nigdy wcześniej nie towarzyszyło mu coś takiego, podczas jego międzywymiarowych podróży.
To bardzo dobrze. – rzekł entuzjastycznie – A teraz, skoro formalności mamy za sobą… – Anjean nawet nie spostrzegł się kiedy ten dziwny człowiek stanął tuż przy nim. – Proszę za mną.
Słucham? – zdziwiony spytał – Gdzie?
Sama wiesz gdzie. – W tym momencie złapał krasnoluda za ramię i pociągnął za sobą w stronę wyjścia.
(***) Co ty planujesz?! – krzyknął mag, gdy zatrzymali się przed wielkimi, acz niepozornymi, pozbawionymi ornamentów drzwiami.
Jak to co? – jego ton sugerował oczywistość odpowiedzi – Będziemy… „Grać na Xboxsie”!
Otwarł te tajemnicze wrota jednym, silnym pchnięciem, ukazując wnętrze. (krasnoludowi zaczęło układać się w głowie pewne… imię) Na czarnych ścianach, na wystających hakach zwisały rózgi i grube sznury. O ile z początku pobytu w tym świecie, to nie wyglądało interesująco, to teraz Anjean prawdziwie poczuł się w niebezpieczeństwie, a jego nogi same zrobiły dwa kroki w tył. Ta komnata wyglądała dokładnie tak jak sobie wyobrażał sale tortur Srebrnego Fortu. Z pewnością nie miał zamiaru tam wejść.

Imię.

Na czarnych ścianach, na wystających hakach zwisały rózgi i grube sznury. O ile z początku pobytu w tym świecie, to nie wyglądało interesująco, to teraz Anjean prawdziwie poczuł się w niebezpieczeństwie, a jego nogi same zrobiły dwa kroki w tył. Na czarnych ścianach, na hakach rózgi i sznury. To nie wyglądało interesująco, teraz Anjean prawdziwie poczuł się w niebezpieczeństwie, a jego nogi same zrobiły dwa kroki w tył. Czarne ściany, na hakach rózgi i sznury. To nie wyglądało interesująco, Anjean prawdziwie poczuł się w niebezpieczeństwie, a jego nogi same z siebie się wycofywały. Czarne ściany, haki, rózgi i sznury. To interesująco, Anjean w niebezpieczeństwie. Czarne ściany, haki, rózgi i sznury. To interesująco, Anjean niebezpieczeństwie. Czerń, haki, rózgi i sznury, to, interesująco, Anjean, niebezpieczeństwie. Czerń, Haki, Rózgi I Sznury, To, Interesująco, Anjean, Niebezpieczeństwo.

Ch… Christian? – spytał o to, co podpowiadała mu podświadomość. W reakcji na to mężczyzna uśmiechnął się pobłażliwie i spojrzał krasnoludowi w oczy.
Anjeanastasia. – położył dłoń na jego zarośniętym policzku.

Wtedy bez wahania krasnal wziął nogi za pas. Poleciał aż się kurzyło.

Chciał uciekać drogą, która sama przed nim się otworzyła, lecz gdy tam wszedł okazało się, że jest to ślepa uliczka. Niestety gdy postanowił zawrócić już nie było odwrotu, bo wejście się zatrzasnęło. Został sam ze swoim odbiciem w lustrze. Myślał już, że to koniec, lecz miał jeszcze trochę pożyć. Oparł się o… Coś. I wtedy te coś zaświeciło w paru miejscach, a on sam poczuł ruch pod stopami. Chwilę potem ten krótki korytarzyk ponownie się otworzył, lecz tym razem mag znajdował się w zupełnie innym miejscu. Nie zastanawiając się nad magią, jaka za tym niewątpliwie stoi (wszak już dosyć widział niezrozumiałych sił, by wywierało to na nim jakiekolwiek wrażenie) pobiegł przed siebie. Widział światło, takie słoneczne. Tam musiał być ratunek – za tymi niedomkniętymi drzwiami!
Wielkim zdziwieniem dla niego było, że zamiast ulicy ujrzał plac z wielką, żółtą literą „H” w centrum. Na domiar złego zawiał wiatr, który zatrzasnął za Anjeanem drzwi. Utknął.
(***)
Szawnowny Panie/Pani/Osobo,
Już ósmy dzień obozuję na tej bezludnej wyspie pośrodku bezwodnego morza tego miasta. Powoli kończą mi się zapasy. Jeśli czytasz ten list, mam nadzieję, że wysłuchasz mojej prośby o pomoc. Wypatruj wieży z wielkim „H” wpisanym w okrąg na szczycie. Mam wrażenie, że to „ha” pochodzi od błędnie zapisanego „chuja”, bo właśnie jeden taki tutaj mieszka. Uważaj na niego, jest niebezpieczny. Przyślijcie wsparcie, jedzenie lub naprawdę długą drabinę.
Podpisano: bardzo głodny i smutny krasnolud.

Anjean wstał znad ogniska, zrolował pergamin, wsunął go szklanej butelki, a następnie podszedł na skraj podniebnego placu i wziął szeroki zamach. List pofrunął daleko, daleko, daleko! Teraz z pewnością ktoś go odczyta.

(***)

Dzień trzydziesty.
Anjean wpatruje się w dal, powoli sobie umierając. Do tej pory nikt nie przyszedł.

Dzień trzydziesty pierwszy.
Anastasia zostaje bohaterką narodową Keronu. Do tej pory nie wie skąd się wzięła na Herbii.
6.MELAWEN
Zaduch, tłok, smród nieumytych ciał i ropiejących ran. Na domiar złego tłok jak na jarmarku i zawodzenie oraz narzekania innych upchanych tu z nimi istot . Już to mogłoby doprowadzić Profesora Felivina do furii… gdyby nie fakt iż wsparty na wielkiej kracie przez którą do tego pogrążonego w ciemności i zapchanego masą śmierdzących i wystraszonych ludzi wpadały jedyne promienie światła, patrzył na coś z goła bardziej niepokojącego niż sami jego obecni towarzysze w uwięzi. Za kratą rozciągała się mianowicie wielka przestrzeń posypana piaskiem i otoczona potężnymi kamiennymi trybunami. Wielka arena. Tak… to był powód do obaw… ale prócz niej i tej zaplutej bandy było coś jeszcze gorszego. Piasek na arenie zbrukany był krwią i wnętrznościami ludzi… czego elf niekoniecznie żałował. Życie nauczyło go tego, że zazwyczaj ci którzy giną na arenach sami bawiliby się na trybunach równie zagorzale jak obecni widzowie… jeśli nie bardziej. Problem stanowiło to, że on nie uznawał bezsensownego rozlewu krwi… a mimo to tu był. I wszystko wskazywało na to, że mimo swojej woli będzie zmuszony walczyć. Nienawidził tego. Walka powinna być zawsze jego decyzją, powinna być przez niego rozpoczęta.. to ON powinien mieć nad nią kontrole. A gdy na trybunach widział rozradowane twarze złapały go nagłe mdłości. Przez umysł jęły przelatywać mu obraz z najczarniejszego etapu jego żywota. Tam też zawsze stał ktoś nad nim i się uśmiechał… czasem w przenośni… czasem dosłownie. Na domiar optymizmem nie napawał go fakt iż to on jak i reszta upchanego tu z nim motłochu zostaną zaraz wypuszczeni prosto na sprawców całego tego zajścia… a więc wygłodzone cztery lwy, które pokryte resztkami przystawki czekały widać na główne danie. Dlaczego tu trafił? Nie był przecież jednym z tych stukniętych fanatyków! Jeden bóg... i to jeszcze taki który oddał za wyznawców życie… albo ktoś tu upadł na głowę albo Sulon naprawdę nie wiedział przy byciu patronem Wiedzy przez wielkie „W” jak opiekować się swoim ludem… Więc jak doszło do tego, że tu ugrzązł? Nie, to złe pytanie… w zasadzie od samego początku swego tu przybycia wszystko szło beznadziejnie i ku najgorszemu…

- De fumo in flammam…

Mruknął elf przypominając sobie swoją sytuację sprzed tego felernego przeniesienia… choć z drugiej strony w Oros jeszcze nie było TAK źle… nikt nie chciał go zabić. A potem… schody, zawrót w głowie… i tak wszystko się zaczęło. Tego jak trafił tu gdzie prowadzą wszystkie, nawet magiczne drogi… do Rzymu.
*** Na początku była ciemność i nicość, gdy zawieszony między wymiarami dryfował w bezkresnej czerni… a potem stała się światłość. Uderzył plecami o bruk i na chwilę go zamroczyło. Wolny. Żyje. Tylko czemu jest na… jakiejś ulicy? Ale i tak jest dobrze! Ale jak tu się znalazł.Potknął się na schodach? Zemdlał? No.. ważne, że jest w jednym kawałku! Tak starając się pokrzepić obolałe ciało Profesor jął się rozglądać wkoło… i już po chwili miał ochotę wrócić do owej pustki. Powód był zgoła błahy… ot było nieco za ciepło. Ależ czegóż można wymagać od rozkapryszonego Profesora? No może fakt wielkiego pożaru, ludzkich lamentów i ogólnego chaosu nieco usprawiedliwiał chęć ucieczki w nicość. Co się stało z Oros? Wybuchł pożar i próbowano go wynieść po czym porzucono na jakiejś ulicy? Niestety płonące budynki, dym i brak kogokolwiek zdolnego do spokojnej rozmowy były niezwykłym utrapieniem dla Profesora w odnalezieniu odpowiedzi na te pytania. Po przebiegnięciu kilkunastu kroków to w tę, to w tamtą stronę bez konkretnego celu elf zatrzymał się i z całej siły tupnął nogą w ziemię. Co to ma być!? On!? Ma się poddać panice!? W środku pożaru to pewna śmierć! Potrząsnął mocno głową i wyczulił swoje magiczne zmysły w nadziei iż jest to tylko jakowaś iluzja… gra… spisek… cokolwiek byle nie rzeczywistość! Jednak niestety obrazy które go otaczały były jak najbardziej materialne. Na dodatek wyłapał dziwne okrzyki…. „Śmierć Ratującym!”. Co? Wojska nie widać… wygląda to na zwykły pożar… kto podpalił taki kawał miasta? Takie myśli przeszywały jego umysł. Mimo usilnej koncentracji na znalezieniu choćby odpowiedniego kierunku do ucieczki jego zmysły jął paraliżować lęk. Ogień. Wszędzie ogień. Nikt o zdrowych zmysłach nie jest w stanie obojętnie patrzeć na walące się domy, śmierć niewinnych i dziką furię żywiołu. Elf powoli jął tracić zdolność racjonalnego myślenia pod wpływem sytuacji tak nagłej i niepoodziewanej, dostarczającej naraz tak wiele potężnych bodźców. Na domiar złego niezdecydowanie Profesora w sposobie czy choćby kierunku ucieczki sprawiło, iż pod wpływem gorąca, pyłu i dymu zmysły, które odzyskał raptem chwilę temu na nowo jęły odmawiać mu posłuszeństwa. Logiczne myślenie jęło całkowicie zanikać, dezorientacja rosnąć, a na końcu pozostał… strach. Strach przeszywający jego świadomość niczym strzała demona. Strach tak potężny, iż Czarodziej na chwilę zapomniał czym jest i jak działa magia. Wydobywał on z niego najgorsze wspomnienia… największe lęki i najskrytsze słabości. Naraz zdało mu się, że słyszy głos którego słyszeć nie ma prawa, głos który dawno zostawił za sobą pod stosami trupów, głos który wyszeptał w jego umyśle tak znienawidzoną przez niego formułę.

- Jesteśmy jednym… po prostu zdaj się na mnie i słuchaj rozkazów.

Nim się elf spostrzegł, a już biegł. A nawet gdyby nie biegł… cóż z tego? Stracił nad sobą całkowitą kontrole. Została jeno panika. Biegł przed siebie nie zważając na nic i na nikogo. Jak najdalej. Jak najdalej od tej straszliwej scenerii niczym z Wymiaru Demonów. Otrzeźwił go dopiero kolejne już tego dnia uderzenie… a raczej zderzenie. Gdy uderzył tyłkiem o kamienie jego umysł nieco się rozjaśnił. Zauważył, iż dym wkoło jakby rzednie, a i żar nie doskwierał tak bardzo. Tak… wszystko było lepiej… nie licząc nagiego męża z zawiniętą na materiałem twarzą leżącego przed nim na środku ulicy i pojękującego z bólu. Profesor nieco zbaraniał.

- Po cóż ten kretyn się rozbierał?

Mruknął krytycznie. Lecz zaraz spostrzegł, że jego profesorska szata tli się w paru miejscach błyskawicznie zanim ugasił te grożące wybuchem płomienia miejsca pokrywając swą dłoń szronem. Następnie tąż samą dłoń przyłożył do czoła nagiego mężczyzny. Ten sapnął nagle łapiąc powietrze i cofając głowę i skulił się jakby przestraszony nagłego chłodu. Po kilku szturchnięciach w żebra i naleganiach elf postawił go na nogi po czym pozwoliwszy mu się na nim wesprzeć prowadził nieznajomego byle dalej od pożogi. Próbował się z nim porozumieć lecz oboje mieli gardła wyschnięte do tego stopnia, iż jeno na siebie charczeli. Naraz i przed sobą ujrzeli chmurę pyłu lecz nie było drogi powrotu. Musieli iść naprzód. Profesor przez chwilę wątpił czy zabranie ze sobą tego pozbawionego przyodziewku jegomościa ma jakiś sens… ale mógł mu się przydać. Może choć on będzie go bronił gdy chłopi standardowo obwinią za wszystko elfy. Właśnie. Elf uświadomiwszy sobie o co może być posądzony, więc mimo skwaru i popiołu w kapturze nakrył nim swoje szpiczaste uszy.

Jakoż to co stało się później było niepomiernie niespodziewane i szokujące. Gdy w kłębie owego pyłu spotkali ludzi burzących domy i oboje padli na ziemię omdlali, elf liczył iż obudzi się w Uniwersytecie lub szpitalu. Niestety jego marzenia zostały rozwiane przez nieznany mu głos mamroczący coś o królu…. „Perski”… „Perski”? To jakieś miasto, czy pod wpływem dymu i pyłu profesor miał omamy? Tego zrazu nie wiedział lecz wraz z kolejnymi słowami jak „Karyny”, „Midas” i „Chrześcijanie” jego obawy stawały się coraz większe… albo zwariował on… albo ten głos. Zerwawszy się z roztwartymi z przerażenia oczyma ujrzał… cóż. Na pewno nie człeka urodziwego z na dodatek dziwnie poskręcaną czuprynom niczym u jego Sakirowskiego znajomego. Zgarbiony i budzący w elfie jedynie obrazę patrzył niczym pies na drugiego człeka, w którym elf rozpoznał oszalałego nagiego męża z pożaru. Byli w jakowymś ogrodzie otoczenie przez kobiety jak i mężczyzn… widać udało im się uciec z tej piekielnej czeluści. Odetchnąwszy postanowił do końca wysłuchać informacji jakich ten pokraczny człek miał do udzielenia. Wraz ze słowami „palący się Rzym” Felivirin opadł na powrót na plecy. To nie było Oros. Tyle mu wystarczyło. Uśmiechnął się, po czym patrząc w niebo jął się śmiać. Był w nieznanym sobie miejscu, na dodatek w burzliwym jak widać okresie. Ale przynajmniej nie płonął jego dom. Zresztą coś takiego nie mogłoby się zdarzyć w Oros… prawda?

Potem wszystko potoczyło się samo. Vinicusz - tak bowiem przedstawił się jego niespodziewany towarzysz ucieczki z owego piekła, niedługo ruszył w poszukiwaniu jakiejś bliżej nieokreślonej kobiety, a Felivirn tymczasem jął zbierać informacje. Dowiedział się sporo i wiele się domyślił krążąc pośród uciekinierów. Był w Rzymie- stolicy jakiegoś tam imperium w jakimś tam świecie. A teraz miał niepowtarzalną okazję podziwiać jak płonął. A pożar trwał i trwał. Miasto było ogromne. W głowie elfa nie mieściło się jak ktokolwiek może teraz nad nim zapanować w tej anarchii i zniszczeniu, które go otaczały. Nie wiedzieć czemu jego uszy traktowano jak jakowąś deformację czy też pozostałość po jakowejś chorobie. Stąd wywnioskował, że zapewne miejscowi ci nie mieli styczności elfami. Ludzie, którzy go opatrywali mieli na dodatek dość dziwną religię. No ale był w końcu w nieznanym sobie świecie, więc z przymrużeniem oka oglądał ich rytuały. Przebywał wraz z nimi dla bezpieczeństwa czekając na koniec pożaru i licząc iż w miejscu w którym się pojawił istnieje jakowaś luka między wymiarowa umożliwiająca mu powrót na Herbię. Wraz z postępem pożaru dało się obaczyć coraz to liczniejsze zniszczenia jak i objawy szaleństwa u miejscowej ludności. Niszczenie boskich posągów, rabowanie cudzego mienia, gwałty i niszczenie tego co pozostało. Wszystko stało się porządkiem dziennym i gdyby nie fakt iż nie miał niczego i po raz pierwszy od bardzo dawna miał szczęście, gdyż spotkał ludzi niechcących go zasztyletować za samo oddychanie… to pewnie sam skończyłby nieciekawie. Ukrywał swą moc magiczną wiedząc iż nie wiadomo czy gdzieś tutaj są magowie… czyli też nie lepiej alarmować ich o swoim przybyciu rzucając czary na prawo i lewo. Czas mijał, a ludność rozsiewała wszelkie plotki. Od skarbów, które mają być w ramach zapomogi rozdawane mieszkańcom, po ich rzeź armiami Cezara.

Aż wreszcie… Cezar przybył, gdy pożar wzrósł do rozmiarów tak ogromnych, iż Profesor jął wątpić czyli nawet magia może go ugasić. Felivin ujrzał władcę Imperium stojąc wśród tłuszczy. Był ledwie nikłą postacią na szczycie wodociągu Appijskiego lecz z rozmów ludu i plotek wiedział czego mógłby się spodziewać po jego wyglądzie. Tymczasem Cezar miast uspokoić lud swymi słowy… jął grać na lutni. Zawrzało serce elfa. Takiej głupoty, czyli też okrucieństwa nawet on rzadko doświadczał. Lud wkoło niego jął szemrać, a i on jął dorzucać kilka swoich komentarzy do ogólnego harmidru. A gdy Cezar zakończył pieśń… wybuchła wrzawa jakiej elf dotąd nie był świadkiem. Tak mógł wyglądać elfii wiec nad Jeziorem Gwiazd… może i dobrze że się tam nie wybrał tego dnia. Lud zdawał się chcieć rozerwać swego władcę na setki kawałków. Naraz jednakowoż w tłum wjechał na białym rumaku jakowyś człek, którego już po chwili lud rozpoznał jako jakowegoś „Arbitra elegancji” i momentalnie ucichł, aby po chwili zawrzeć na nowo z uwielbienia dla człowieka, którego moment temu chciał zabić.

„- Cóż za hołota”

Przemknęło przez myśli Profesora. Jednocześnie był jednak pod wrażeniem skuteczności owego jegomościa na białym koniu w manipulacji ludzkimi sercami. Niestety nie dane mu było bliżej mu się przyjrzeć, a rozszalały z radości lud zmierzwił go do tego stopnia iż się oddalił od niego jak najdalej.

Przebywał wciąż pośród chrześcijan jednak przenieśli się oni do ogrodów Sallustiusza. Tam też, po raz pierwszy od dawna, dane mu było zjeść smaczny i ciepły posiłek złożony głównie ze smażonego mięsa jelenia. Elf nie żałował zwierząt zamieszkujących ogrody. Bo po cóż? Klątwa Sulona wciąż na nim ciążyła i ani myślał litować się nad przyrodą ryzykując własnym życiem czy zdrowiem. Niedługo potem jeno zwozić wielkie ilości żywności z Ostyi i groźba głodu została niedługo całkowicie zażegnana. Profesor począł tedy rozmyślać jak bogate musi być to państwo… i jak rozległe. Zaczął badać jego historię wykorzystując fakt iż księgi w tych warunkach warte były zgoła niewiele jął pokrętnie handlować darmowym zbożem dla najuboższych i tym sposobem w jego ręce kosztem sporych wyrzeczeń trafiło parę zwojów, które począł z wielką pasją przeglądać poznając przedziwne losy i zwyczaje tego świata. Niestety nie natrafił na żadne ślady magii… i wielce go to zasmuciło. Magia z innego świata. To byłoby zgoła intrygujące odkrycie. Miast tego badał historię Cesarstwa jak i jego wierzenia. Niezwykle zdumiały go podobieństwa między niektórymi bóstwami. Czy bogowie istnieli dla wszystkich wymiarów, a każdy inaczej ich postrzegał? Takie pytanie jęło wwiercać się w umysł Czarodzieja.

W końcu po sześciu dniach pożar jął słabnąć. I zdało się elfowi, iż teraz uda mu się powrócić. Jednak mimo przeszukiwania popiołów jedyne co znalazł to na wpół stopiony srebrny świecznik i sporo trupów. Zrezygnowany po kilku dniach poszukiwań zaszył się na powrót pośród owych przedziwnych wyznawców tej dziwacznej religii, w jego odczuciu zakładającej bycie wieczną ofiarą losu. Choć w tym akurat mógłby być prorokiem. Elf nie zgadzał się z nią w niemal niczym, jednak uczucie bezpieczeństwa jakie dawała ta wspólnota w obecnej sytuacji był dlań nader drogie. Tam też wdał się w dysputę z niejakim Piotrem Apostołem.

- Nie rozumiem was. Twierdzicie, że wasz bóg przyjął ciało śmiertelnika i oddał za was życie? Czy to niezbyt… nierealne? Czemu istota boska miałaby się tak poświęcać?

Apostoł z pobłażliwym uśmiechem odpowiedział.

- Przez miłość. Miłość do każdego z nas. Oddał życie za nasze grzechy byśmy mieli życie wieczne.

- Życie wieczne? Czy w tym wypadku nie zostaniecie chodzącą armią nieumarłych?

- Nieumarłych? Źle to rozumiesz. Na sądzie ostatecznym odzyskamy swe ciała lecz nie będą one zepsute poprzez ząb czasu.

Elf zamyślił się chwilę po czym odparł.

- Mówicie o Sądzie Ostatecznym, gdy wasz Pan osądzi dusze każdego z nas. Ale czy inni bogowie nie będą próbowali bronić swych wiernych?

- Jest tylko jeden Bóg.

- Szczerzę w to wątpię. Zważywszy na to, że swego czasu miałem nieprzyjemną styczność spotkać się z mocą zgoła innego Stwórcy niż wasz…

- To siły nieczyste mącą twój umysł synu.


Profesor skrzywił się nieznacznie. Wszyscy tutaj traktowali go tu jakby miał kilkanaście lat, podczas gdy on zbliżał się już do piątego krzyżyka na karku. Długowieczność była doprawdy problematyczna wśród ignorantów. Cieszył się, że w jego świecie ludzie nie są jedyną rasą… jeśli tak wygląda każdy wymiar zamieszkany wyłącznie przez nich… szaleni władcy… hołotna… i dziwne religie. Czego to ludzie sami nie wymyślą. Czuł nieodparte obrzydzenie do tego co go otaczało, jednak nie dał tego po sobie poznać i rzekł.

- Siły nieczyste… wydaję mi się, że ani ja ani ty nie jesteśmy w stanie pojąć o czym do siebie mówimy Piotrze.


- Możliwe. Jednak pewnego dnia wszyscy uznają Mesjasza za jedynego Boga. Mam nadzieje, że do tego dnia zrozumiesz… - zakończył smutnym głosem apostoł i się oddalił.

- „Uznam ich boga… akurat. Kiedy nadejdzie ten cały kres świata ja wolę być w niewoli u demonów… byleby w wymiarze bliżej Herbii” – przemknęło elfowi przez myśl po czym wrócił do swego namiotu i zapadł w sen.

Obudziło go mocne kopnięcie w brzuch. Gdy roztworzył oczy ujrzał nad sobą legionistę z uniesioną pałką… a potem był ciemność. Po obudzeniu się po raz wtóry leżał już w więzieniu… wraz z chrześcijanami. Ostatecznie jego schronienie stało się przyczyną jego zguby, gdyż to właśnie ci cali wyznawcy jednego Boga zostali oskarżeni przez Cezara o spalenie Rzymu. Co gorsza z czasem ich przybywało i przybywało. Niedługo cele wypełnione były po brzegi, a nieszczęsny Profesor wiedział, że nawet przy pomocy magii nie byłby zdolny do niepostrzeżonej ucieczki w takim tłoku. Brak okien w jego celi też nei pomagał. Postanowił więc czekać. Niestety wkrótce potem w więzieniu jęła prym wieść zaraza. Zmożony gorączką przeleżał Felivrin wiele dni nim na powrót odzyskał jasność umysłu. Jednak nie dane było mu się z tego cieszyć, ni snuć dalszych planów, gdyż łaskawy Neron wysłał jego i jego współwięźniów do Koloseum.
*** I tak oto nasz Profesor trafił tu. Wsparty na kracie zaklął jeszcze pod nosem. Po chwil zaś ta jęła się ona z wolna podnosić i odstąpiwszy od niej na krok zaczął liczyć uderzenia własnego serca. Naraz poczęto ich wypychać w towarzystwie okrzyków mastigoforów i już po chwili wraz z innymi nieszczęśnikami elf wylądował na piaszczystej powierzchni. Elf w myślach już planował jakby wykorzystać innych jako żywą tarczę, a samemu z dystansu pozbyć się zwierząt, po czym wykorzystując brak zadaszenia uciec zmieniając się w ptaka… gdy nagle jego towarzysze z celi jęli jeden po drugim padać na kolana i wznosić modły do swego bóstwa.

- „No to pięknie. Wylądowałem na arenie z ludźmi nieumiejącymi walczyć. Od początku to miałeś w głowie… prawda Sulonie? Jak zwykle wyprzedasz mnie o kilkanaście posunięć i zostawiasz rozpaczy i niemocy… gratulacje. Wysłałeś mnie tu, dałeś nadzieje, że trafiłem na kogoś kto mi nie zaszkodzi. A tu proszę. Jaka miła zdrada.”

Te myśli przeżerające się przez umysł elfa sprawiły, iż pełny furii i ignorujący swe wcześniejsze postanowienie wyciągnął przed się dłoń i ryknął słowa zaklęcia. Magia zadrżała i tym samym już po momencie w kierunku najbliższej bestii leciał lodowy pocisk. Gdy lew padł brocząc krwią elf ryknął dziko na pozostałe transmutując swe struny głosowe do tego stopnia, iż zdałoby się iż to stado wściekłych niedźwiedzi biegnie po arenie. Po czym tymże samym zniekształcony i nieludzkim głosem ryknął.

- Sulonie! Wiem, że tam jesteś!

Dzikie zwierzęta stały zdumione. Widownia z przerażeniem jęła szeptać między sobą. Całą arenę niczym cichy powiew objął szum jednego słowa. „Sulon”. Kim był? Czemu nieznajomy na arenie go wzywa? Przecież chrześcijanie wierzą w innego boga… może to jakiś jego przyjaciel? I wraz z rozwijaniem się dyskusji powoli jął wiać delikatny zefirek… który powoli acz nieubłaganie rósł w siłę. Naraz wkoło elfa zebrał się wiatr tak potężny, że niczym tornado jął go porywać i unosić ku niebu. Ludzie wkoło poczęli krzyczeć, a piasek zassany przez trąbę powietrzną ciął ich po twarzach. W tym samym czasie Felivri walcząc o swój wzrok i oddech, rozpaczliwie zasłaniając twarz kapturem miał wrażenie jakby wśród tej wichury podleciał doń inny delikatny i zgoła odmienny podmuch powietrza, który jednak mimo swej ulotności był w stanie zasłonić elfa od nieprzyjemnego pyłu. Otoczył elfa chroniąc go przed piaskiem i oto zdało mu się że słyszy cichy, melancholijny głos.

- Nareszcie. Jak na moje dziecię dużo było potrzeba byś publicznie wymówił me miano. Ale omyliłeś się podejrzewając mnie o całe to zajście.

- Skoro to nie ty to jak mnie tu znalazłeś?

- Chyba nie myślisz, że Pan wróżb i wiedzy nie potrafiłby znaleźć jakiegoś zagubionego miedzy wymiarami śmiertelnika? W tym momencie udzielam ci pomocy jeno dlatego iż zostawienie cię tutaj oznaczałoby koniec twojej wędrówki. A uwierz mi…

Tu zdało się elfowi, że głos zachichotał.

- … nie lubię, gdy ktoś kogo przyszłości nie da się jasno określić szybko umiera. Bez was byłoby tak… przewidywalnie.

Nagle zefirek zniknął i wiatr uderzył elfa ze zdwojoną siłą by po chwili wywiać go nie tyle co z Koloseum, co z całego miasta… a następnie wymiaru. I tak przygoda Profesora w starożytnym Rzymie sięgnęła kresu… i zaczęła się nowa… Sulon raczy wiedzieć gdzie.
7.GUEDE
Śródziemie, rok 3019

Białe, pokrzywione palce zaciskają się na skale, po której niby dziecię Ungolianty, pełznie obrzydliwie chuda, pokraczna sylwetka. Z każdą chwilą, cal po calu, z rozstawionymi szeroko nogami, wyciągając niezgrabne, długie łapy, gramoli się na dół. Z każdą chwilą jest coraz bliżej dwóch, śpiących w dole sylwetek zakutanych w zielone opończe.

— Złodzieje — mamrocze do siebie, schodząc coraz niżej — Parszywe, małe złodziejaszki. Gdzie on jest, gdzie on jest? Ukradli go nam, glum, glum! — Sine wargi poruszają się powoli, gdy pokraka kontynuuje swoją wędrówkę w kierunku leżących u stóp skały postaci. — Przeklęci. Nienawidzimy ich. — Stwór zawisa głową w dół, kosmyk przerzedzonych włosów opada na szkaradną twarz. Przylegając do skały coraz mocniej, prostuje szponiastą dłoń, gotując się do skoku.

Jednogłośny krzyk napadniętych zdradziecko rozlega się po okolicy, ulatując prosto w noc. Wymierzane przez chude, blade ręce wściekłe i zapamiętałe razy, spadają na karki i ramiona wędrowców, którzy przy wtórze syku, złorzeczeń i prawdziwie nieludzkiego wycia, usiłują bezowocnie stanąć na nogi w całej tej nagłej szamotaninie i zamieszaniu.

Jak to w ogóle możliwe?, myśli jeden z nich, macając w poszukiwaniu zaufanego miecza. „Przecież nadchodził ku nam z góry, a my udając sen, zasadziliśmy się na niego.” Ustępując przed nawałnicą razów, wyrzucaną przez miotającą się od jednego do drugiego chudą postać, wędrowiec potyka się i upada na plecy.

— Panie Frodo! — przeszywający krzyk poczciwego Sama dobiega jego uszu, gdy żylasta dłoń napastnika zaciska się na jego szyi, a trawione chciwością i obłędem oczy znajdują na równi z jego własnymi.

— Gdzie on jest!? — słyszy pełen wściekłości skrzek, gdy noszony na szyi łańcuszek napręża się jak garota, grożąc zerwaniem tylko po to, by w następnej chwili zelżeć i opaść z powrotem na pierś Powiernika.

Gramoląc się na czworakach, zupełnie zignorowawszy Pierścień, napastnik porzuca niziołka, obierając sobie za cel jego leżący nieopodal bagaż.

Uniesiona głowa hobbita opada ciężko na kamieniste podłoże. Dopiero teraz, spoglądając w górę, miast przed siebie, jest w stanie dostrzec.
Nocne niebo i wyrastającą ponad ich obozem skała, na którą w popłochu, spłoszony szarpaniną w dole, wspina się niezgrabna długołapa istota. Kim był ten drugi?

Masując obolałą szyję, Frodowi udaje się usiąść. Zastaje przetrząsającego ich sakwy niedawnego napastnika oraz zaskoczonego i bezradnego towarzysza, posyłającego mu pytające spojrzenie. Przełykając ślinę, hobbit kręci przecząco głową. Sam ostrożnie przysuwa się do niego, nie spuszczając przybysza z oczu.

— Złodziejskie nasienie. Konusy. Pokurcze. Karakany. Trzy dni gonitwy na głodzie. Trzy dni psu w dupę. — Nieznajomy wyrzuca ich dobytek oraz słowa, jakich nie słyszeli nigdy wcześniej. Choć był smukły, wyższy od człowieka o zaznaczonych uszach, nie miał w sobie nic z gracji Pierworodnych. Bladość jego skóry przystawała wapnu nie alabastrom, a zniekształcone drżeniem rąk i tikami ruchy przywodziły na myśl raczej rwącą rzekę niż płynący z wdziękiem strumień. Zupełnie jak gdyby dobry Ilúvatar kazał mu się przebudzić pod jakąś ciemną gwiazdą.

Obcy zatrzymuje się nagle, wydając z siebie triumfujący skrzek. Coś przykuwa jego uwagę, dostrzega wśród rozrzuconych na ziemi przedmiotów małe, okrągłe pudełko z wieczkiem. To samo, które przed kilkoma dniami razem z drużyną odnaleźli nieopodal Zachodniego wejścia do Morii. Tuż przy wypisanych kredą na Bramie napisach głoszących „klub zacieśniających męskie przyjaźnie abstynentów” oraz serii osobliwych rysunków przedstawiających brodate karły dosiadające kozłów na dziwne i niepraktyczne sposoby. Frodo pierwotnie myślał, że biały proszek znajdujący się wewnątrz był przyprawą, jednak po skosztowaniu okazało się pozostawiać na języku gorzki posmak, przystający bardziej lekarstwom. Gdyby wiedział, co na nich sprowadzi, najchętniej posłałby go Czatownikowi prościutko sam środek jego jeziora.

— …zafajdany kalmar wciąga cię pod wodę. Durny mątwiak chyba sądził, że pójdzie mu ze mną łatwo. Myślał, że trafiło na frajera, co to nigdy nie był na dnie. Mięczak bez kręgosłupa — nie przestając mówić, otwiera pudełeczko, wysypując nieco proszku na palec. Kilkoma szybkimi ruchami wciera go sobie w dziąsła, powtarzając całą operacją kilkukrotnie. — A potem okazuje się, że jakiś mały bandyta i jego pucołowaty onanista znikają z działą twojego świeżego erolskiego rzutu. Sami przyznacie, że może się elf wkurwić. Suczy ruch, panienki! Ale juma nie śpi, co? Niziołki, kurwa.

Sam otwiera usta, nie wypowiadając ani słowa. Frodo tylko patrzy, jak nieznajomy, chowając pudełko do kieszeni, pobrudzonych spodni, spluwa sążniście na ziemię, po czym chwytając się za krocze staje przed nimi oznajmiajac: — Tyle macie ode mnie. Nie przeszkadzam dłużej w lizaniu się po fiutach i żegnam ozięble. Wynoszę się z tego domu pojebów.

To rzekłszy elf, którego oczy widziały nawet więcej niż to na szczycie Barad-dûr, obrócił się na pięcie, zostawiając obydwu hobbitów samych.

— Co to jest „kurwa”? — pyta po dłuższej chwili zdumiony Sam. — I co mu się stało? To wpływ pierścienia, prawda?
— Sądzę — oznajmia z namysłem Frodo, wciąż mając przed oczami przybysza i to jak bardzo różnił się od elfów, które znali. — Sądzę, że coś o wiele gorszego.
Macondo, Kolumbia, połowa XIX wieku.

— Coś o wiele gorszego — powtarza elf siedzący na końcu stołu o szesnastu miejscach ustawionego pośrodku zagraconego salonu domostwa Buendiów. — Coś o wiele gorszego niż zaraza bezsenności spadnie na to przeklęte miejsce, jeśli nie dowiem się dzisiaj gdzie zakopane jest to pieprzone złoto. I niech wyrośnie mi świński ogon, jeśli łżę.

Poza nim, w oświetlonym wyłącznie bladym światłem wiecznej lampki pomieszczeniu nie ma tutaj nikogo żywego. Otaczającego go duchy, zebrane wokół stołu i krzątające się po salonie były martwe na długo, zanim nabył tę ziemię. Okazyjnie, w końcu to nawiedzone i zapomniane przez resztę świata zadupie. Siedem pokoleń pod jednym dachem. „Zjednoczonych” chciałoby się powiedzieć. Ale nawet po śmierci, choć razem, daleko im było do jedności.

— Skupcie się, pułkowniku — powtarza Mancinella, zwracając się do materializującego się w okręgu o promieniu trzech metrów upiora, masując obolałe skronie. — Złoto. Dwieście kilogramów złota z figury świętego Józefa.

— Trzy tysiące — odpowiada mu jak zacięta płyta, wyzuty z pamięci weteran trzydziestu dwóch potyczek. — Trzy tysiące zabitych robotników wrzuconych do morza.

Elf klnie plugawie, zrzucając na ziemię małą, wykonaną ze złota rybkę i kilka karmelowych zwierzątek. Siedząca w fotelu naprzeciwko starucha o pokrytych bielmem oczach, wyrzuca z siebie kilka szybkich słów, grożąc mu ostrzegawczo sękatym palcem. Za jego plecami, w kurzu na podłodze pojawiają się odciski dziecięcych bucików, którym towarzyszą śmiech i okrzyki zabawy. Wapno samo odrywa się od ścian, chmary żółtych motyli obsiadają podniszczone sprzęty i każdą wolną powierzchnię. Zmora w haftowanym całunie wymyka się na podwórze wśród bełkotu przywiązanego tam do kasztanowca upiora. Dźwięki samoistnie uruchomionego klawesynu obwieszczają nadejście sjesty.

Takiego rozwoju wydarzeń nie przewidział nawet Melquiades, którego tajemne zwoje walają się teraz po całym stole na przemian zwijane i rozprostowywane przez tajemniczego ostrouchego przybysza. — Zaraz, może coś popieprzyłem. — Odkładając jeden z papierów na miejsce, unosi się na krześle, od nowa rozpoczynając liczenie naznaczonych krzyżami bękartów pułkownika, też Aurelianów. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że od momentu, w którym wywołany z grobu Aureliano Drugi, przedstawił mu się jako jego bliźniak — José Arcadio, sprawy zaczęły się dość poważnie komplikować.

Zmęczony całym dniem przesłuchiwań umarłych, którym nawet śmierć nie była w stanie odświeżyć pamięci minionych dziejów, zrezygnowany elf opada na stół, załamawszy ręce. Wszystko na nic. Próżny jego wysiłek, aby założyć w tym miejscu swoje imperium, jeśli nie ma go z czego sfinansować. Pokonany Mancinella godzi się z myślą, że jedynymi plantacjami, jakie kiedykolwiek powstaną w tej odległej, górzystej krainie na prawdziwie olbrzymią skalę, będą wyłącznie plantacje bananów.

— Pora umierać — wzdycha ciężko, z czołem opartym o blat.

— Umiera się nie wtedy, kiedy trzeba, ale kiedy można to zrobić — radzi mu uprzejmie pułkownik. Elf podnosi głowę, wyglądając za okno, obserwując padający nieprzerwanie od jego przybycia deszcz. Rozumiejąc, że na tej ziemi nie będzie miał już drugiej szansy, pozwala dojrzeć decyzji, by złożyć swoje ciało w miejscu o bardziej suchym klimacie.
Arrakis, 24 tysiącleclecie

I mówi Słowo święte, że nastał czas, kiedy na spaloną promieniami Kanopus ziemię Diuny zstąpił ghulah, którego nie spodziewali się nawet najstarsi Kwisarze studiujący Szah-nama, a którego obecność miała na zawsze odwieść Fremenów od raju, skazując na wieczny hadżr.

Powiadają, że przybysz ten zdolen był wyparowywać wodę z ciał bez użycia zgonsuszni. Czynił wielkie karama, na wzór przybyszów, których obcy zwykli zwać Tleilaxanami, przywracając zmarłych do życia i rozkazując im pod swoją komendą. Znał wiele khala, którymi był zdolny ukoić albo wypędzić niespokojne duchy miejsc.

Gdyby tylko był w stanie ukoić jeszcze te, które popychały go ku nienasyconej chciwości.

Dosiadająca kulonów karawana wjeżdża na wydmę, obserwując z daleka pracę pozyskujących przyprawę żniwiarek. Przewodnik zatrzymuje się, obserwując ruchy grającego piasku, gestem daje znać reszcie. Zbliżał się Czerw.

Statek Gildii Kosmicznej przelatuje tuż nad głowami Fremenów, rzucając długi i głęboki cień na poruszającą się w dole karawanę. Na jego pokładzie, otoczony atmosferą gazu przyprawowego, Mancinella zaśmiewa się do rozpuku.

— Przyprawa musi płynąć! — wrzeszczy jak opętany, rozumiejąc i dostrzegając wszystkie możliwości, jakie otwierały się teraz przed jego nowymi, błękitnymi oczami. — Na koniec światów i jeszcze dalej! Tam, gdzie poniesie nas melanż!
8.CALLISTO
Czarne jak turmalin pudło w starożytnych ruinach Urk-Hun poczęło wewnątrz mienić się łuną jasnych płomieni. W niedomkniętym obiekcie defekt spowodował uwolnienie wiązki, która siarczyście poraziła źrenice elfiej czarownicy. Przystosowana do podziemnych kazamatów, ledwo uciekła przed rażącą falą światła. Jej dziki towarzysz ledwo pojmował zaistniałą sytuację. Niepokoiło go zachowanie kobiety o spiczastych uszach, która w tejże chwili zamknęła się w przeraźliwie ciasnej klitce o perfekcyjnie wyciosanych krawędziach. W te pędy rzucił dzierżone do tej chwili papirusy, by czym prędzej popędzić w kierunku znikającej z pola widzenia pani. Nim dotarł pod smolisty kryształ, usłyszał ciche krzyki lub śmiechy, a może jedno i drugie naraz. Próbował dobrać się do wnętrza kapsuły, pochłaniającej pierwotnie światło, a także i dźwięki. Nic! Pozostał bez pani, sam na rozdrożu dróg…

***

- Panie Światła, zawiodłam cię – wykrzesała przez zaciśnięte gardło odziana w czerwoną togę kapłanka. Melisandre, bo takie imię nosi, klęczała przed ogniskiem w bliżej nieznanej norze. Szare ściany, mchy i porosty dookoła, zaś z sufitu zwisały jasnobrązowe ukorzenienia wyżej osadzonej flory. Ułożone w pięcioramienną gwiazdę kłody żarzyły się krwistoczerwoną poświatą. Karminowe wężyki pulsowały z każdym podmuchem wiatru z zewnątrz, tym samym pobudzając względnie stabilny płomień paleniska. Równomierne odstępy w językach żółci i pomarańczy, niezmienna wysokość płomienia, mniej więcej na horyzoncie wzroku rozżalonej kapłanki. Wpatrzonej w szczyt największego języka, który mimo nawoływania nie raczył udzielić żadnej odpowiedzi. Zdawał się być zimny, pozbawiony niepojętej witalności, jaką niegdyś upatrywały czerwone kapłanki w Panu Światła.
- Cóżem uczyniła, że wystawiasz mnie na próbę? O, Panie, lordzie – kłody zaczęły strzelać, niczym mokre drewno wrzucone do hulającego ogniska pogan. Lewy trzon zachwiał się lekko, przeto cała konstrukcja upadła, kreując niesymetryczną konfigurację pali. Melisandre wzniosła wzrok, tak pełen żalu i niedowierzania, że umiłowany Bóg pozostawił ją samą na rozdrożu dróg…

***

W królewskiej przystani szybko zapomniano o tragedii w sepcie Baelora. Nie opłakiwano także śmierci króla Tommena. Cersei Lannister, pierwsza tego imienia, królowa Andalów, obrończyni królestwa musiała zapobiec temu, o czym rychło w czas odniosły jej ptaszyny. Daenerys Targaryen, samozwańcza królowa z trzema smokami na usługach, a także armią dzikich jeźdźców i nieskalanych. Wspomagana przez wojska Tyrrelów oraz Dornijczyków, zmierza wprost do stolicy, aby obalić prawowitą władczynię i zasiąść na tronie siedmiu królestw. Królewska przystań, mimo że w historii wyszła obronną ręką z wielu potyczek, tym razem spisana była na starty. Jakiekolwiek próba ugryzienia problemu zdawała się być bezpłodna, jak uczucia panującej królowej. Pomimo dogodnej strategicznie pozycji, siły Lannisterów nie mogły przeciwstawić się potędze zjednoczonych Targaryenów, Tyrellów i Dornijczyków. Stolica była spisana na straty, mogłaby bronić się zacięcie i zadać solidne rany nieprzyjacielowi, lecz w perspektywie czasu, którego tak bardzo brakowało Cersei, żadne racjonalne podejście nie dałoby rady ujarzmić nieprzyjaciela. Mimo wielu prób naświetlenia faktycznego stanu przez nowo wybranego namiestnika korony, królowa nie dopuszczała myśli o przegranej, a tym bardziej kapitulacji. Jej chore wyobrażenia o potędze sił Lannisterów oraz brak doświadczeń w kwestiach militarnych sprawiły, że zbagatelizowała problem.

Wielce zagubiona w swym mylnym przekonaniu o potędze stolicy, królowa Cersei Lannister wezwała rodzonego brata, ażeby przedstawić mu plany na nadchodzącą rzeź.
- Poprowadzisz nasze siły na te białowłosą kurwę zza morza – wycedziła przez zaciśnięte zęby Cersei, popijając wino ze złotego pucharu. Jamie nie zdążył zbliżyć się do niej, nim usłyszał rozkaz. Była tak martwa, tak hermetycznie zamknięta w spirali władzy, że nie dostrzegł w niej niczego z dawnej kochanki. Zabiła jego syna, całe życie przekonując, iż jedyne kogo kocha, to dzieci – kłamała. Dopiero dziś, kiedy pomarańczowe słońce infiltrowało komnaty Królewskiej Przystani zrozumiał, iż jego bratnia dusza przepadła. Pycha zagarnęła ją na dobre, a jedyne co pozostało, to cielesny obraz starej Cersei.
- Nie zrobię tego – odparł pełen żalu, a spod nosa sączyły mu się krople potu.
- Jestem królową i zrobisz wszystko dla dobra królestwa, dla dobra rodu – skontrowała niewzruszona, dalej sącząc porcje otumaniającego trunku. Nagle złoty puchar wyleciał z jej ręki, a jedynym dźwiękiem jaki usłyszała był grzmot zderzonych stopów. Metal w metal. Żeliwna dłoń Jamiego skontrowała się z królewskim naczyniem głowy siedmiu królestw.
- Nie ma żadnego rodu, bo ty go zniszczyłaś! Zabiłaś mi syna! Skazałaś królestwo na zatracenie – krzyczał, wylewając wszystkie winy oparty o zdobione oparcia krzesła, na którym spoczywała królowa. Dominował, warczał jak ogar w szale. Chociaż bardzo chciała, nic nie mogło przejść przez gardło. Próba wyduszenia czegokolwiek sprawiała ogromny ból. Paraliżował całe ciało, był ostry i przenikliwy. Atakował krtań, nogi i ręce, serce oraz głowę. Ten ból wyłączył Cersei na następną falę zarzutów. Nie dotarło do niej nic, poza zezwierzęconym wyrazem twarzy brata, jaki wychwycił pusty wzrok. Nim paraliż ustąpił nie było nikogo. Jamie trzasnął drzwiami. Ten wymowny gest stał się symbolem wyłączenia z życia Cersei. Ta zaś długo wpatrywała się w plamę po rozlanym winie. Stagnacji nie było, mogła biegle manewrować kończynami, mimo to czuła, że nadchodzi coś niespotykanego. Dziwna maź wypełniła jej płuca, chcąca wyjść na świat. Oddała wolny wydech, a wraz z nim bezgłośny krzyk. Dźwięk dławiącego się pierwszym powietrzem dziecka. Dźwięk zrozpaczonej, rozgoryczonej i samotnej kobiety. Kobiety, która utraciła jedyną prawdziwą miłość w swoim życiu. Kobiety samej na rozdrożu dróg…

***

Do Winterfall trafiła Arya i Brandon Stark. Cały zamek z królem Północy na czele hucznie przyjął potomstwo dawnego władcy. Chociaż zima trwała długo, a jej wpływy były tragiczne dla mieszkańców, wyprawiono dostojną ucztę. Sproszeni władcy pod zwierzchnictwem króla północy szczerze radowali się na wieść o powrocie prawowitych dziedziców. Rodzeństwo w końcu mogło cieszyć się sobą nawzajem, gdyż los sprawił, że rozstali się na lata. Krwawicą swą a także bliskich doszli do momentu, kiedy wspólnymi siłami przyjdzie im bronić domostwa. Tego samego, gdzie spotkało ich wiele złego, jednocześnie w myślach błyskają pamiętne lata dobrobytu. Wszystko spoczywa w rękach potomków Neda Starka i ich sojuszników. Pierwsze kości rzucono, wysyłając sir Davosa Seaworth’a na pertraktacje ze świtą matki smoków, Daenerys zrodzonej z burzy. Drugim posunięciem było zwerbowanie ochotników z północy do obrony muru oddzielającego żywych od zmarłych. Wszystko zdawało się powoli układać, nawet śniegi były łagodniejsze, aż do tego feralnego dnia.

John, Sansa i Brandon siedzieli przy stole, gdzie swego czasu zasiadał ich ojciec. Arya biegała po izbie, irytując wszystkich zgromadzonych swoją próżną arogancją. W pewnym momencie kruk pocztowy zastukał grubym dziobem w szybę okiennicy. Energiczna dziewuszka przejęła go, tak samo jak i wiadomość, którą niósł. Nie były to dobre wieści i nie chciała ich sama dźwigać. Rzuciła więc zrulowany skrawek papieru na stół, a najstarszy z rodzeństwa rozwinął go, by pojąć nagłą zmianę nastroju siostry. Wszystko było jasne, Daenerys Targaryen odrzuciła wsparcie dla króla Północy. Jak tłumaczy sir Davos, oko matki smoków skierowane jest na stolicę i tam będzie upatrywać celu. Północ jest dla niej odległym problemem, którego w najbliższym czasie nie zamierza poruszać. Wtedy John wstał poruszony, zachowując się równie niestosownie co Arya. Po wiadomość sięgnęła Sansa, zachowując największy spokój. Przeliterowała każdy wyraz dwa razy nim podała list ostatniemu członkowi rodziny. Brandon wyciągnął po niego rękę, lecz dotyk sprawił, że oczy wywróciły się do góry, a on sam z zaciśniętym pergaminem w dłoni zaczął wić się we wszystkie strony aż wylądował pod królewskim stołem. Piana toczyła mu się z ust, zaś pomiędzy pęcherzami powietrza ulatywały wyrwane z kontekstu słowa: Mur, zima, nocny król. John oparł się o krzesło, jakoby zbrakło mu sił, wtedy siostry doglądały będącego w transie Brandona. Nie mógł nic poczynić, przed oczyma miał wyłącznie obraz nadchodzącej katastrofy. Zdał sobie sprawę, że Starkowie zostali sami. Sami na rozdrożu dróg…

***

Wyłoniła się z czarnej plamy nad ogniskiem, niczym zrodzone z łona matki dziecię. Pod jej stopami klęczała czerwonowłosa kobieta z niepokojąco uradowanym wyrazem twarzy.
- Panie światła! Ten dar… Dziękuję najświętszy za twą łaskę – ględziła jak czarownica rzucająca urok na młodego gacha, ażeby ją wychędożył mimo szkaradności. Callisto spojrzała na nią z politowaniem, dostrzegając obłąkaną fanatyczkę, która swą uwagę skupiła na pulsującym mistyczną energią okręgu za plecami elfki. Nie mogła stać bezczynnie, gdy ktoś przed nią klęczał, jednocześnie przypisując atuty boskie.
- Nie – skontrowała stanowczo – To żaden dar, to brama. A to jest twój Bóg! – sięgnęła za pazuchę po kościany sztylet, który błyskawicznie wymierzony zatopił się w szyi kapłanki. Ostrze delikatnie przejechało po skórze, dalej rozrywając krtań i więzadła. Melisandre wybałuszyła oczy, po czym równie szybko runęła na ziemię pod naciskiem stopy wysokiej elfki. Z gardła sączyła się krew, rozprzestrzeniając się dookoła w formie karminowych stróżek. W końcu leżała cała w czerwieni, w której tak było jej do twarzy.
- Pani w czerwonym... – powiedziała do siebie Calisto, chichocząc pod nosem.
Porastające korzenie zwisające z sufitu grzyby, zielony dywan na ścianach i twarde podłoże. Callisto znalazła się w jaskini jakich na pęczki w jej świecie. Mimo wszystko odczuwała nienaturalność, a także dziwne drgania biegnące z zewnątrz. Wyjście musiało być blisko, z kolei ona znajdowała się pomiędzy dwoma biegunami. Mogła udać się w głąb nory lub przeciwnie. Obłaskawiła żywot na powierzchni, dlatego wartko kroczyła w kierunku wylotu z nadzieją, że odkryje przyczynę niepokojących wstrząsów. Chwiejnym krokiem wyłoniła się z kotliny, uciekając przed ciemnością. Światło ostro spoliczkowało jej zmrużone ślepia, lecz to, co ujrzała potem przeszło wszelkie oczekiwania. Ze wzgórza widziała, jak piękne miasto szturmuje banda dzikich jeźdźców, próbując zdobyć wyższe kondygnacje. Od strony morza napierały zaś kunsztowne okręty wojenne wyposażone w broń armatnią. Ogień i metal miażdżyły architekturę. W niebiosach coś zaświstało, wiatr zrobił się niespokojny. Zza chmury wyłoniły się trzy ziejące ogniem gady, a jednego – największego – dosiadała białowłosa kobieta. Skrzydlaste bestie paliły osadzonych na murach żołnierzy w brązowych zbrojach. Callisto przyglądała się oblężeniu z niedowierzaniem. Krwawa maskarada była na wyciągnięcie ręki. Mogła udać się w bój i … Ukradkiem wycofała się do tyłu, przytulając plecami wilgotną ścianę groty.
Ciało czerwonej kapłanki jeszcze biło ciepłem. Brama nad zdemolowanym ogniskiem pulsowała w stałym rytmie. Elfka pochyliła się nad paleniskiem, szukając odłamka, którym mogłaby rozniecić mrok. Opatulony popiołem modrzew okazał się rasowym kandydatem. Wzięła go i poszła, byle dalej. Byle w ciemność.

Nim drugą połowę pochodni podjął ogień, oczom elfki namalował się nienapotkany dotąd obraz. Jaskrawo-zielone mazidło w małych pojemnikach, ułożonych jeden po drugim. Idąc dalej, dostrzegła jak proporcjonalnie do pokonywanego dystansu wzrasta ilość zamorskiej substancji. Nie mogła się oprzeć pokusie, ażeby dotknąć chociaż odrobiny tegoż egzotycznego tworu. Kiedy opuszek palca zetknął się z zielonym mazidłem, poczuła ogromny ból. Palenie i świąd naraz, coś żrącego zjadało jej palec. Był w coraz gorszym stanie, aż substancja zużyła się. Nie było czego ratować, lecz mimo to Callisto zasięgnęła języka. Ta nietuzinkowa elfka z innego świata odkryła przeznaczenie napotkanego preparatu. Wtedy stanęła nad pierwszym pojemnikiem i jak nigdy dotąd śmiała się. Śmiała się tak głośno, że blizna na twarzy zaczęła jej doskwierać. Wzniosła dłoń z pochodnią do góry i opuściła ją teatralnie. Ogień podjął się! Skakał z jednego pojemnika do drugiego, z drugiego do trzeciego, a potem czwartego i jeszcze dalej. Jaskinie wypełniło zielone światło, rozszerzające się w głębinach.

Stała na wzgórzu widząc, jak kobieta z białymi włosami zdobywa miasto. Jej czarny smok dostojnie ryczał na dachu czerwonej twierdzy. Ludzie na koniach już dawno weszli do środka, plądrując wszystko żywe i martwe. Okrzyki zwycięstwa niosły się wysoko ponad chmury, lecz nawet one nie mogły przeciwstawić się sile biegnącej z wnętrza ziemi. Coś grzało pod powierzchnią miasta, trzęsąc całą krainą. Z murów odchodziły pojedyncze cegły, drzewa wyginały się nienaturalnie, aż zewnętrzny pierścień dookoła miasta zapłonął. Zielona gwiazda wystrzeliła z gruntu spopielając wszystko na swej drodze. Sukcesywnie zmniejszała się, trawiąc mieszkańców, Dothraków, Tyrellów, Dornijczykow i wszystko inne. Pierścień z zielonego ognia domykał się coraz żwawiej i żwawiej. Siedziba królów – czerwona twierdza runęła pod naporem smoczego ognia, a wraz z nią ostatni żywi. Pozostał jedynie ogień i jego syn dym. Pośród dymu śmiertelną zwadę toczyły smoki pogrążone w żałobie po matce. Tak oto prawi i bezprawi królowie opuścili Westeros. Południe zniszczono, zaś na północy legł mur i armia nieumarłych zasiała plony. Ten świat skończył się, tak jak kończą się wszystkie inne światy. Co się stało z winowajczynią? Zniknęła, a również z nią brama.
9.ADBERT ZWANY ŻERCĄ
Teraz

Maestrzy rozsyłali z cytadeli swoje białe kruki, obwieszczając koniec długiego lata. Skrzydła białe jak śnieg niosły wieści o nadchodzącej zimie, cóż za ironia. Ale nie trzeba było nosić łańcucha na szyi, by widzieć nadchodzące zmiany. Kroczący po kolana w zaspie starzec czuł to w kościach, widział w uciekających na południe zwierzętach, ziemi skutej wiecznym lodem i zimnych oczach innych, którzy pojawiali się nocą. Zima nadchodziła, a oni nie byli gotowi. Czarna peleryna podbita futrem szczelnie otulała zmarzniętego staruszka, jednak nawet ona nie była w stanie w pełni powstrzymać szponów mrozu, które wbijały się w ciało Adberta. Międzyplanarnego rozbitka, szerzej znanego jako Adbert zwany Świrusem. Tutejsza ludność opowieści o krainach Herbii i niesamowitej magii, która przeniosła do nich starca, potraktowała go z lekkim przymrużeniem oka i szyderczym uśmiechem za plecami. Nie mając gdzie się podziać, Adbert trzymał się z tymi, którzy go znaleźli, a Nocna Straż nie odsyła rekrutów, niezależnie od tego ile mają lat. Zwłaszcza, jeśli ten rekrut przy pierwszym spotkaniu w pojedynkę rozłożył na łopatki cały oddział zwiadowców.

Adbert dostosował się do rutyny służby na murze, ciągłych patroli i prostackiego zachowania większości towarzyszy. Przez swój wiek i być może wprawę zyskał sobie przyjaźń samego Starego Niedźwiedzia, którego stał się zaufanym doradcą i kompanem do wieczornego kufelka, co wywołało zazdrość wielu młodszych, ale dłużej służących braci. Żerca w trzy lata wypracował sobie pozycję o jaką niektórzy walczyli dekadę lub dwie.

Stary przepatrywacz stawiał kolejny ciężki krok za krokiem. Zgrzytając zębami ze złości parł przed siebie i nie zatrzymywał się. Co chwila rozglądał się dookoła, z jego oczu z łatwością można było odczytać strach. Tu był, po środku nigdzie, po kolana w śniegu, po uszy w kłopotach, słynny Żerca – jak ranne zwierzę, zostawiając na śniegu czerwone plamki.

Pięć dni wcześniej

- Nie, Adbercie, nie pójdziesz z nimi – odpowiedział stanowczo Mormont – jesteś mi potrzebny tutaj, zbadasz teren na wschód od nas, tylko ty zapuściłeś się dotąd tak daleko.
- Rozmawiałem z Półrękim, wszystko jest załatwione. Takich trzech, jak nas dwóch, to nie ma ani jednego i wiesz o tym.
- Myślisz, że o tym nie wiem? Nie odsyłam cię dlatego, że nie dasz sobie rady, tylko z powodu zadania, które jest równie ważne.
- Równie ważne – Żerca wyprostował się i spojrzał spod zmarszczonych brwi na Jeora – co może być równie ważne niż daleki zwiad, który ma odkryć liczebność dzikich?
Stary niedźwiedź przejechał dłonią po twarzy i usiadł ciężko na swoim krześle, następnie gestem kazał wszystkim innym wyjść z namiotu. Zarówno strażnikom, doradcom jak i Jonowi Snow, który właśnie przyniósł dwie porcje jego ulubionego, grzanego wina.
- Crester nie powiedział tego wprost, ale Inni tu są, w pobliżu. Myślisz, że dlaczego w jego domu żyją tylko kobiety? Adbert, on składa dzieci w ofierze, a przynajmniej wszystko na to wskazuje. Crester zawsze był przyjacielem straży, ja mu ufam, ale to nie wystarczy. Potrzebuję kogoś, kto zbada tą sprawę i ty masz się tym zając. Weź trzech braci i jutro rano wyruszacie na wschód – widząc niezadowolenie na twarzy starca, lord dowódca wychylił duszkiem grzane wino, odstawił kufelek ze impetem na stół i dorzucił jeszcze rozkazującym tonem – to nie jest prośba.
- Rozkaz, będziemy gotowi
– odpowiedział Żerca i skinął głową. Wychodząc Adbert stanął w wejściu i obrócił się bo jeszcze coś dodać – ale Grzechocząca Koszula jest mój, pamiętaj.
Wnętrze namiotu było ciepłe i chociaż tworzyło pozory przytulności. Pięść pierwszych ludzi ciężko było zwać przytulną. Wzgórze cały czas chłostane było wiatrem, przez co ogień tańczył gwałtownie w paleniskach a większość pełniących wartę braci kuliła się za murami. Wszędzie rozstawione były stare, wyświechtane namioty, paliki z przywiązanymi końmi i skrzynki zapasami. W namiotach, dookoła ognisk, łatających mury za pomocą zaostrzonych pali, wszędzie było pełno odzianych w czerń braci, którzy nie zwracali uwagi na pogrążonego w myślach staruszka. Inni mówisz – pomyślał Żerca w drodze do swojego namiotu – może to i lepiej? Można o tym myśleć jak tutejszy demon, a takich w życiu widziałem i zabiłem sporo. Półręki będzie musiał sobie dać radę bezemnie. Stanął przed wejściem do namiotu i obejrzał się dookoła, szukając odpowiednich ludzi do takiej wyprawy. Odpowiednie osoby przeważnie są już zarezerwowane dla odpowiednich oddziałów, będzie musiał wybrać kogoś z kim dawno nie współpracował. To nie będzie łatwe.

Trzy dni wcześniej

Już dawno minęli skutą lodem rzekę, granicę zdrowego rozsądku, jak określało ja wielu zwiadowców. Tylko szaleńcy zapuszczali się dalej. Szaleńcy i zdesperowani dzicy. Na czele pochodu kroczył odziany w czarną skórzaną zbroję i płaszcz zimowy Żerca, z nim Krótki Joe, który był doskonałym łucznikiem, Artur, rycerz z Reach oskarżony o spółkowanie z córką swego pana i Tobruka, żelaznego człowieka, który z obciętym językiem, wycieńczony i wyziębiony dopłynął do nadmorskiej strażnicy lata temu. Przez szare chmury przebijał się nikły blask zachodzącego słońca, który oświetlał las pochylonych od ciężaru czap śnieżnych sosen. Powoli robiło się coraz zimniej, zaraz będą musieli rozłożyć obóz, ale tym razem stary Żerca pozwoli na małe ognisko. Śniegu tutaj był twardy i mokry, buty zwiadowców powoli przesiąkały. Z chmur delikatnie spływały płatki śniegu, które okrywały barki i zakapturzoną głowę Adberta białym całunem. Stary przepatrywacz czujnie rozglądał się dookoła, szukając poszlak potwierdzających informacje Crestera. Sam nie był pewien czego się spodziewać. Ołtarzyków ze świeczkami z tłuszczu noworodków, śladów rzezi na niespodziewających się niczego dzikich, nienaturalnych śladów? Zamiast tego nie było nic, zupełnie nic. Zero śladów zwierząt, żadnych roślin poza pochylonymi drzewami, żadnych wiosek czy śladów bytności ludzkiej. Gdyby nie las, krajobraz byłby pusty, kompletnie pusty.
A jednak po wielu godzinach podroży spojrzenie Żercy przykuł jeden szczegół, coś wystającego spod grubej warstwy śniegu.

- Krótki – zwrócił się do swojej drużyny – zostań tutaj z Arturem, a ty Tobruku idziesz ze mną. Nie czekając na ich odpowiedź ruszył, wiedział, że się dostosują. Sam poruszając się na ugiętych nogach, powoli zbliżył się do tajemniczej poszlaki, trzymając dłoń na rękojeści miecza. W odległości trzech metrów wiedział już co kryje się pod śnieżną powłoką. Upiorna, biała dłoń. Wskazał ją wyspiarzowi i kazał ją sprawdzić, kiedy on będzie rozglądał się po okolicy. Niespodziewanie usłyszał krzyk Artura, lecz obróciwszy się w jego stronę zobaczył, że ten wskazuje na niego. Stary, ale jeszcze nie zgrzybiały Żerca odskoczył na bok i szarpnął za miecz, z przerażeniem odkrywając, że przymarzł do pochwy. Wszędzie dookoła ze śniegu zaczęły wyłaniać się sine postaci odziane w skóry dzikich, ale to nie byli zwykli ludzie. Ci byli martwi a w ich oczach płonęły niebieskie ogniki. No oczywiście, zimno! To nie przez zachodzące słońce, w pobliżu musiał być inny!

Nie było jednak czasu na zastanawianie się. Do broni – krzyknął Żerca i odpiął od pasa miecz wraz z pochwą. Najbliższego nieumarłego zdzielił głownią w nos aż chrupnęło i cofnął się w dwóch szybkich skokach. Za nim Artur krzyczał coś o odwadze rycerza, a Krótki Joe po prostu strzelał z łuku. Tobruk nie miał tyle szczęścia. Nie dość, że nie krzyczał, to jeszcze dookoła niego wyskoczyły aż cztery sine stworzenia, które wbiły zęby i pazury głęboko w jego ciało, ciągnąc go w dół, pod śnieg. Trzeba było uciekać!
- Odwrót, w długą – krzyknął starzec i padł na ziemię, bo jakaś maszkara pociągnęła go w tył za pelerynę. Widział tylko jak Joe ucieka panicznie, Artura stracił kompletnie z pola widzenia. Przez chwilę tarzał się po śnieg wraz potworem, próbując utrzymać jego zębiska z dala od swojej szyi. Ręce zaczynały mu drgać, długie, żółte zęby coraz bardziej zbliżały się do ciała, kiedy nagle coś złapało potwora i zrzuciło go z Adberta.
- Żyjesz jeszcze, Świrusie, powiedź coś – krzyknął rycerz ze strachem w głosie – otaczają nas, starcze, musimy uciekać.
- Żyję – wymamrotał Żerca – pomóż mi. Artur szarpnięciem poderwał staruszka na nogi i wraz z nim rzucił się do ucieczki. Minęli rzucającego się wyspiarczyka, zupełnie ignorując jego krzyki i warknięcia. Biegli, biegli dalej i biegli wciąż. Zdawało się, że nic nie może ich zatrzymać. Mijali ożywione trupy, widzieli w oddali nawet gnijące renifery, które podążały za nimi nieśpiesznie, rozszarpane ciało Krótkiego Joe. Gnali przed siebie, byle dalej, prędzej, w kierunku rzeki. Gdyby Adbert był młodszy już dawno prześcignąłby rycerza, który nosił na sobie ciężką zbroję płytkową, jednak jego wiek nie pozwalał mu na taki wysiłek jak kiedyś, dlatego biegli równo, dysząc i słaniając się. Zatrzymała ich dopiero skalna ściana. Zatrzymali się jak wryci na jej widok, zaskoczeni i przerażeni.
- Ja… nie powinno tu być tej ściany – wybełkotał Żerca niepewnym głosem – to, to niemożliwe!
- Zgubiłeś nas – krzyknął Artur – pomyliłeś drogę starcze, przez ciebie zginiemy. Na Siedmiu, już tu są!

Jak na zawołanie, w półmorku zaczęły pojawiać się niebieskie ogniki, więcej i więcej. Śnieg padał coraz mocniej, brodę i wąsy starca skuła cienka warstwa lodu, każdy oddech zmieniał się w obłok pary. Starzec z niemałym trudem wyszarpnął swój Kwed'ihr, jedyną pamiątkę po starej dobrej Herbii, ostrze, które chłeptało krew setek demonów. Artur stanął obok niego, gotowy do walki, na którą nie musiał czekać długo, bo już zaraz w ich stronę gnał tuzin zmartwychwstałych istot. Czarne ostrze nakreśliło w powietrzu szeroki łuk z lewej i uderzyło, raz, jeden, drugi, fechmistrz zawirował w piruecie, ostrze zaśpiewało swą pieśń. Po kolei, jeden po drugim u stóp Żercy padały kolejne kreatury. Gdzieś z boku do jego uszu dobiegł dźwięk powalanego Artura, krzyki rycerza, którego twarz rozszarpywały ostro zakończone kościste pazury. Kolejny cios, idealna sekwencja trzech cięć i sztych, niski piruet, dobicie i kolejny przeciwnik. Żerca zaskoczony nowym zagrożeniem odskoczył i machnął na odlew mieczem, by odstraszyć podgniłego renifera. Ten zamiast tego zaszarżował zaciekle i nim Adbert zdążył zdać sobie w ogóle sprawę z tego, że przeciwników jest tylko więcej, stwór staranował go rogami. Mężczyzna usłyszał głuchy trzask – to żebra pękały, poczuł też przerażający ból w lewym ramieniu. Renifer nie zatrzymywał się jednak i pobiegł dalej. Adbert wciąż oszołomiony, rozbrojony, poderwał się na nogi i pognał w kierunku w którym (jak mu się wydawało) był obóz Czarnych Braci. Musiał ich ostrzec. Paradoksalnie te paręnaście metrów, kiedy renifer niósł go na rogach, pozwoliło mu oddalić się od potworów. Chociaż na jak długo, czy zdoła im uciec w tym stanie? Każdy kolejny krok był męką i zapowiedziom do komplikacji i otworzenia ran. Lewa ręka piekła bólem i zostawiała za sobą krwawe ślady, nie mógł jeszcze się zatrzymać, o nie. Musiał dotrzeć do rzeki, tam podobno będzie bezpieczny. Chyba. Stary przepatrywacz stawiał kolejny ciężki krok za krokiem. Zgrzytając zębami ze złości parł przed siebie i nie zatrzymywał się. Co chwila rozglądał się dookoła, z jego oczu z łatwością można było odczytać strach. Tu był, po środku nigdzie, po kolana w śniegu, po uszy w kłopotach, słynny Żerca – jak ranne zwierzę, zostawiając na śniegu czerwone plamki.

W końcu dobiegł do rzeki, jej zamrożona tafla stanowiła obietnicę szybkiego, choć ryzykownego przekroczenia. Ale… nie miał już siły. Padł na kolana i oparł się na prawej ręce, plując krwią. Nie czuł już nawet lewej ręki. Nie pójdzie dalej, nie da rady. Powietrze dookoła stawało się coraz zimniejsze, kiedy on leżał na kamienistym wybrzeżu, czekając na nich. Wyciągnął długi nóż, zdecydowany już, że odbierze sobie życie nim dobiorą mu się do skóry, rozszarpią na strzępy i odrodzą. Słyszał ciężkie kroki, nóż powędrował w kierunku szyi, gotów ciąć tętnice. Nim to się jednak stało, za gardło złapały go silne, zimne jak lód dłonie i uniosły wysoko w powietrze. Żerca zdążył tylko charknąć. Przed sobą widział wysokiego człowieka, o błękitnej skórze i białych włosach, w jego oczach palił się ten sam niebieski ogień.

- A więc to ty jesteś tym „innym” – odezwało się monstrum zwielokrotnionym głosem – przybyszem z innego świata. Potężna magia, która Cię tu sprowadziła kazała nam powstać, zakłóciła nasz spokój. To nie jest twoje miejsce, obcy – stwór puścił Żercę rzucił obok niego jego miecz – odejdź.
Nim starzec zdążył cokolwiek powiedzieć inny obrócił się i odszedł, zostawiając go samego sobie. Odejdź? – pomyślał Żerca – niby jak, niby gdzie? Chciał coś krzyknąć za innym, powiedzieć, mu, że nie wie jak wrócić, że gdyby mógł to by to zrobił. Inni na niego liczyli, a on jakimś cudem znalazł się tutaj. Myśli płynęły już coraz wolniej, a on tracił czucie w kończynach. Oddech stawał się płytki i urywany. Zabójcze zimno przybyło po starego wojownika północy.

Żerca otworzył nagle oczy i rozejrzał się po grocie. Oddychał głęboko i trząsł się cały.
- Adbercie, Adbercie co Ci jest – nad nim stał młody kusznik – nagle zasłabłeś, coś błysnęło, nie widziałem cię przez chwilę a teraz znów tu jesteś. Co to za czary?!
- Ja… ja nie wiem, ale lepiej chodźmy – Żerca podniósł się z trudem – czas skończyć zadanie.
I Żerca z nową determinacją ruszył w dalszy bój, o wolność przyjaciela, bezpieczeństwo rodziny i ludzi północy. Teraz, kiedy znów miał szansę o to zawalczyć, ruszył do walki z podwojoną zaciekłością i determinacją.
10.JEDEUS
Przeprawa nie należała do najłatwiejszych. Warunki wymagały przedzierania się przez trudno dostępne tereny Anglandu. Początek zimy również nie sprzyjał grupie. Oczywiście dla Północnych taki mróz był znikomym problemem. Byli przecież z północy. Każdy z nich dorastał w znacznie cięższym klimacie. Wystarczyło na spojrzeć na któregokolwiek z nich - Wilczarza, Czarnego Dowa, Ponuraka, o Trójdrzewcu nie wspominając.
Każdy z nich był coraz bardziej rozdrażniony dodatkowym balastem w postaci przeklętego księcia. Ladisla mniej więcej dwa, trzy razy na godzinę zatrzymywał się oparty o drzewo czy skałę i ledwo zipiąc, już się nie domagał, błagał o postój. Pulchna twarz zaczęła pokrywać się kilkudniowym, lecz bardzo rzadkim jak na dorosłego mężczyznę zarostem. Można by rzecz, że idealnie pasował. Był równie żałosny i nijaki.

- Pułkowniku West! Dłużej nie mogę! Muszę odpocząć! - Poprzez dyszenie trudno byłoby zrozumieć słowa, jednak West niestety znajdował się wystarczająco blisko i od kilku dni nauczył się sprawnie rozróżniać słowa.

- Trójdrzewiec! - wysapał.

Największy z całej trójki północnych odwrócił się powoli na pięcie z marsową miną. Nie musiał wypowiadać nawet słowa. Wszyscy, nawet czwórka z Unii, wiedzieli, że jest poważnie wkurwiony koniecznością wleczenia za sobą dodatkowego bagażu w postaci księcia.

- Macie chwilę. Tylko miejcie na uwadze, że Bethod zmierza za nami, a jeśli nas dorwie to będziecie się modlić o możliwość tułaczki do końca życia. - Nie czekając na odpowiedź czy reakcję, odwrócił się w stronę reszty towarzyszy z Północy. - Wilczarz! Zbieraj się i ruszał przodem. Okoliczności wymagają marszu jak najwygodniejszą trasą, żeby następca tronu nie zdechł nam po drodze. Tylko tego nam brakuje, żeby oprócz Bethoda naszej śmierci życzyła sobie również cała zasrana Unia. Jedeus! Niedawno mijaliśmy źródło. Skoro mamy chwilę, bardzo krótką - zaznaczył dobitnie patrząc na Ladislę - skocz szybko napełnić bukłaki. Zanim wrócisz, pewnie już ruszymy. Dołącz do nas jak najszybciej.
*** Całą drogę Jedeus zastanawiał się jakim cudem ta cholerna Unia w ogóle funkcjonuje. Następca tronu dowodzący wojskiem, nie ma najmniejszego pojęcia o strategii, taktyce, walce. Sprawia wrażenie jakby jego największym wyzwaniem był wybór stroju na następny dzień, a jednak nadal to on dowodzi. Skutki tego widzieli wszyscy. Dziesięć tysięcy ludzi, może i słabiej wyszkolonych oraz wyekwipowanych, ale na lepszych pozycjach, w ciągu kilku godzin poszło do błota. Totalne przeciwieństwo talentu militarnego Ladisli było niczym prezent dla Bethoda i jego armii Północnych. Jedeus w życiu nie widział tak nikłego oporu ze strony przeciwnika.

- Przeklęty Bethod. - mruknął sam do siebie. - Jako pierwszy okiełznał wszystkie klany, rozniósł w pył dzikich zza gór, a teraz dokonał niemożliwego. Rozpieprzył potężną Unię w pył. Niczym mnie już chyba nie zaskoczy. - Odpowiedziały mu jedynie kruki. Ptaszyska chyba instynktownie wyczuwały śmierć jaką sprowadzili ze sobą Północni na te ziemie i prawie nieustannie krążyły wokół maszerującej armii. - Cholera. Skoro one już tu są to i zaraz za nimi będzie Bethod. Trzeba się streszczać.

Przyspieszył kroku. Dosłownie chwilę zajęło mu już dotarcie do potoku. Woda wypływająca z ziemi śmierdziała trochę przegniłym jajem, lecz każdy kogo ominęło wygodne życie w mieście, przy palenisku i szczęśliwej rodzinie wiedział, że to nic złego. Każdy kto całe życie przemierzał zmarznięte tereny powyżej Anglandu, wiedział, że taka woda była nawet lepsza od tej z rzeki czy jeziora.
Chwilę zajęło napełnienie bukłaków. Przez tę chwilę również dało się usłyszeć dźwięki dochodzące od południa. Dźwięki kopyt, łap lub nóg. Wątpliwe było, aby to zwierzę się tu kręciło. Nie po tym jak szła tędy niedawno grupa prowadzona przez Trójdrzewca. Kroczący zaraz za nimi Północni również odstraszali wszelką zwierzynę.
W kilka sekund Jedeus ulokował się niedaleko źródła. Nie mógł od razu uciec. Zagrożenie było zbyt blisko reszty kompanów. Trzeba było najpierw sprawdzić jak liczna grupa za nimi podąża i jaki jest jej charakter. Zwiadowcy czy pogoń za nami? Zastanawiał się brodacz.
Kilkanaście tchnień minęło zanim dało się słyszeć pierwsze oznaki potwierdzające przypuszczenia o zbliżających się ludziach, a nie zwierzętach. Początkowo niezrozumiałe, zagłuszone dystansem słowa, przeobrażające się z malejącą odległością w rozmowę.

- ... tego bladego... Nie sądzisz?

- Kompletnie ci się we łbie... Przecież walka tutaj...

- ... No niby tak, ale te dzikusy przecież jeździły na niedźwiedziach. Pierdolonych niedźwiedziach! A tutaj? Nawet się nie zmachałem po tych dwóch bitwach.

- Bitwach? - Gromki śmiech poniósł się po niewielkiej kotlinie, w której znajdowało się źródło - Kobiety u nas stawiają większy opór. Pierwsza banda idiotów dała się zaskoczyć. U siebie. Druga stanęła naprzeciwko i po prostu patrzyła jak ich wybijamy. Niech no ktoś jeszcze raz powie, że atak na Unię to było ryzyko, a zaśmieję mu się prosto w twarz. Choćby to była nawet Krwawa Dziewiątka. Bitwy, ot co...

- Fakt, Bethod zapowiadał największego przeciwnika w historii. Wychodzi na to, że ta cała Unia to jedynie dupa i wielka kamieni kupa.

Jedeus wyczekiwał jeszcze trochę. Nie dla treści rozmowy - nie mógł przecież im zaprzeczyć - jednak musiał wiedzieć ile osób w sumie tu zmierza. Z kniei wyłoniło się najpierw trzech, którzy rozprawiali o tym jak to kobiety bardziej się podczas chędożenia stawiają, lecz oprócz nich pojawiła się również piątka krocząca bez słowa i jedynie przysłuchująca się anegdotom z walki. Zakładając, że nie było w pobliżu maruderów lub innych takich grup, ta ósemka, zaprawionych w boju Północnych, stwarzała spore zagrożenie.
Co prawda wraz z Trójdrzewcem, Wilczarzem, Dowem i Ponurakiem stanowili dosyć sławną grupę na Północy, jednak była ich jedynie piątka. Żadnego z obecnych tutaj ludzi nie kojarzył, ale nigdy nie wolno lekceważyć nawet najmniejszego zagrożenia. Cały ten pułkownik West może nie był zaprawiony w marszach, ale sprawiał wrażenie człowieka, który wie jak używać ostrza. Jednak pożałowania godny następca tronu bardziej przydałby się jako żywa tarcza, a o kowalu i jego córce wiedział tyle samo co o zgromadzonych przed nim zwiadowcach.
Wiedząc już wystarczająco dużo zostawił źródło za plecami i początkowo ostrożnie, żeby się nie zdradzić, potem najszybciej jak tylko mógł, zaczął nadganiać dystans do swojej grupy.
*** Na szczęście dla wszystkich książę ledwo, ale człapał dalej, dzięki czemu mniej więcej godzinę zajęło Jedeusowi dogonienie reszty. Wilczarz również zdążył w międzyczasie wrócić.

- To co robimy? Idziemy dalej czy zostajemy i na nich czekamy? - West nie miał pojęcia, jakie wyjście będzie lepsze. Patrząc na swego przełożonego, księcia, następcę tronu całej wielkiej potężnej Unii, miał wrażenie, że obie opcje mogą być dla Ladisli śmiertelnie niebezpieczne.

- Ten twój pajac zaraz znowu zacznie ryczeć i błagać o postój albo po prostu padnie. - Pogarda dla pulchnej, żałosnej namiastki władcy nie ograniczała się do min i grymasów. - Może po prostu go zajebiemy? Bez niego możemy zarówno posłać skurwysynów w błoto jak i od nich uciec. - Przy wzmiance o drugiej opcji widocznie się skrzywił.

- Nie po to się z nim męczyliśmy całą tą drogę, żeby teraz go po prostu zabić. Zresztą co by pomyślał pułkownik West?

- Byłbym wdzięczny, gdybyście dyskutowali na ten temat beze mnie - Pułkownik wiedział, że gdyby rzeczywiście postanowili zabić księcia, to on nie był w stanie temu zapobiec. - Ktoś ma jakieś inne rozwiązanie?

Kolejny, w żadnym stopniu rozsądny, pomysł kwitł już w głowie Czarnego Dowa. Jednak na szczęście dla Ladisli, Trójdrzewiec zabrał głos.

- Ja, Wilczarz, Dow i Ponurak zostajemy tutaj. Mamy dogodny teren, więc go wykorzystamy zasadzając się na tamtych. Jedeus zna mniej więcej teren, więc weźmie resztę i pójdzie dalej na północ. My sobie damy radę, a ktoś musi ostrzec Burra, że w jego stronę zmierza Bethod...

- Ale... - wtrącił się Dow.

- Nie przerywaj mi do kurwy nędzy. Nasza czwórka zostaje, reszta idzie. Chcesz się kłócić?

- Chciałem tylko powiedzieć, że jednego z nas ominie dobra rozrywka. No, ale... Niech będzie.

Jedynie Dow sprawiał wrażenie zadowolonego. W końcu jego jedyną rozrywką było chędożenie i zabijanie. Póki Trójdrzewiec żył, nie pozwoliłby na żadne próby wobec córki kowala, a walki ostatnimi czasy prawie w ogóle nie było. Jedynie chodzenie, zwiad, wypatrywanie i ratowanie cudzych zadków.

Nie było czasu na pożegnania, więc Jedeus zgarnął swój ludzki bagaż i ruszył na północ, mając nadzieję, że nie zostanie wkrótce jednoosobową grupą Północnych.
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Prace konkursowe – zbiór dzieł”